Muzyka tradycyjna służy jednak w Meksyku przede wszystkim rozrywce. I to właśnie jeden z jej fenomenów. O ile w Polsce folklor to, poza kilkoma chlubnymi wyjątkami, kiepska cepeliada, której niewielu ma siłe i odwagę słuchać, o tyle w Meksyku, to ogromny i wciąż rozrastąjacy się rynek. Setki tysięcy sprzedanych płyt, stacje radiowe specjalizujące się w skomercjalizowanym, ale czerpiącym z tradycji i źródeł graniu, wytwórnie płytowe, itp.
Ja sam byłem w ogromnym szoku, kiedy na imprezach ktoś, w wieku niekoniecznie podeszłym, zmieniał jakieś europejskie hity na coś takiego... Alacranes Musical Por tu amor, albo jeszcze lepiej... El Coyote y su Banda Tierra Santa Cita con un invento.
Nie mnie oceniać, czy jest to muzyka wartościowa czy nie. Wiem że można się przy niej bawić. Szczególnie po kilku tequilach. Chociaż... OK, nie są to zdecydowanie produkcje ambitne, gdybym miał porówywać je z naszym rodzimym rynkiem muzycznym, nabliżej byłoby im do, świętej pamięci, disco polo. Przy jednym zastrzeżeniu: gruperos, bandas, norteños (bo tak nazywają się dzisiejsze style wyrosłe z canción ranchera i innych tradycyjnych gatunków) ich wykonawcy, nie uciekają w minimalizm muzyczny i liryczny, jak to miało miejsce w przypadku, na szczęście niemal już zapomnianego, incydentu disco polowego...
La Orginal Banda el Limon Abeja reina... doskonały przykład. Sekcja dęta, instrumentaliści, kilku wokalistów i teksty. Może niezbyt wyszukane, ale na pewno rozbudowane i bardziej poetyckie niż "majteczki w kropeczki". Teksty, które najkrócej scharakteryzować można jako "jak ty pięknie kłamiesz". Wyznania zakochanych Latynosów, nawet przy ograniczonej (jak moja) znajomości hiszpańskiego robią wrażenie. Poetyka miłości i wiecznego smutku, lęku przed stratą, zdradą, porzuceniem... jest jakimś niezwykłym fenomenem. Podobie zresztą jak popularność grup takich jak Banda el Recodo...
Kiedy bylem w Meksyku po raz pierwszy, jakieś pięć lat temu, Banda el Recodo była najpopularniejszą bandą. Na ich koncerty, które miałem okazję oglądać w telewizji, ściągały nieprzebrane tłumy. Przed telewizorami zresztą też robiło się tłumnie, czasem tanecznie i zawsze śpiewająco. Mama mojej Meksykańskiej Rodzinki Máribel wspólnie z najmłodszą córeczką Keylą, wtórowały ubranym w białe garnitury chłopakom, robiącym show na ogromnej scenie, na której uwijali się trębacze, klarneciści, akordeoniści, dziewczyny z chórków, tańczące pary i Bóg-jeden-wie-kto-jeszcze... Dopiero niedawno dowiedziałem się, że Banda el Recodo na swoją sławę pracuje od... lat trzydziestych!
I jeszcze jeden kawałek w tym stylu. Ulises Quintero i Algo mas, czyli Coś więcej. Jeden z tysięcy i właściwie wcale nie szczególny. Owszem, widziałem Ulisesa gdzieś na listach przebojów, ale w tym numerze a dokładniej w teledysku zafascynowało mnie (wiem wiem, to duże słowo;-) odejście od rancherskiej scenografii. Koniec z garniturami, kapeluszami i sielsko-wiejską scenerią... Ulises Quintero to grupero z miasta, grający na PlayStation i uganiający się za laskami nowym motorem albo luksusowym autem. Koniec z cepeliadą! Dlaczego o tym piszę? Dlaczego zwróciłem na to uwagę? Może błądzę, ale wydaje mi się, że to doskonały dowód na to, że w XXI wieku, wieku coraz bardziej syntetycznych dzwięków, TAKA muzyka nie tylko nie wymiera a wręcz przeciwnie - ma się doskonale i dalej się rozwija...