O Malezji zbyt wiele się nie mówi i nie pisze. Na rynku praktycznie nie ma pozycji, przewodników traktujących o tym azjatyckim kraju. Zauważalny jest brak jakiejkolwiek literatury opiewającej piękno malajskiej ziemi. Liczba artykułów i relacji poświęconych temu azjatyckiemu krajowi również jest niezwykle uboga. I na kolumberze, jak zdążyłem sprawdzić, nie sposób znaleźć relacji traktujących o tym państwie. Wydaje mi się, że podobnie w skali ogólnoświatowej, Malezja jest zdecydowanie rzadziej postrzegana jako miejsce potencjalnej inwazji masowej turystyki niż choćby jej sąsiedzi, wspominając tu dla przykładu pierwszą z brzegu Tajlandię. Chyba tylko głowy globtroterów, ludzi kierujących się ku miejscom, będącym w opozycji do pojęć skomasowanej turystyki, przenikają myśli o tym kraju. Przemierzają oni cudowne łono malajskiej ziemi, doświadczając uroków, jakie ten kraj im ukazuje. Niemniej ich głos, jakże cichawy w stosunku do głosu niesionego potęgą masowej turystyki, ginie, nie dociera w miejsca, w które dotrzeć winien. W ten sposób imię Malezji, jej cnoty nie zostają wyniesione należycie i w sumie zasłużone jej laudacje nie zostają wypowiedziane.

Moja wizyta, miesięczna eksploracja kontynentalnej części Malezji, skłoniła mnie do rozważań nad istotą tego problemu. Dlaczego tak jest ? Dlaczego Malezja nie przyciąga turystów na równi z kilkoma innymi krajami regionu Azji Południowo – Wschodniej, nie przenika obłędnie ich myśli ? Jakie są przeszkody, ku napływowi masowej turystyki. W końcu Malezja, kraj najbogatszy w tym regionie, pomijam liliputy typu Brunei czy Singapur, nie szczędzi środków ku rozpowszechnianiu wiedzy o tym niezwykłym miejscu na ziemi. Jednym z najczęściej pokazywanych spotów reklamowych w Azji, obecnym na najbardziej topowych kanałach świata typu CNN, BBC, Eurosport etc., jest reklama Malezji przyciągająca słowami „MALAYSIA TRULY ASIA”. Mami on potencjalnego odbiorcę obrazem turkusowego morza, białych plaż otoczonych rzędem smukłych palm, dziewiczych lasów tropikalnych, bogactwem kulturowym, dziką naturą Borneo i tamtejszych Indian. Slogan ten wrył mi się w pamięć na cały okres włóczęgi po malajskiej ziemi. Ilekroć coś mnie zdumiewało, czyniło chaos w procesach myślowych przenikających umysł, zaskakiwało, śmieszyło czy intrygowało, przywoływałem w pamięci ów slogan. Starałem się zrozumieć prostotę jego formy, a jednocześnie jego istotę, sprowadzającą się do zaproszenia kogoś więcej niż tylko indywidualny turysta, na swe cudowne łono. Czy taki tani chwyt reklamowy może pokaźniej wabić ewentualnych turystów, czy dzięki niemu może zostać osiągnięty cel, dla którego został stworzony ? Czy Malezja to rzeczywiście obraz prawdziwej Azji ?

 

Malezja, kilkanaście już lat temu wkroczyła na drogę dynamicznych przemian. Obrała ścieżkę wytyczoną przez największe gospodarcze mocarstwa świata, co pociągnęło za sobą nieuchronne zmiany gospodarcze, kulturowe i społeczne. Dzięki temu zyskała status wiodącego tygrysa Azji, mimo że, (o ironio) również i wskutek owego skoku cywilizacyjnego, tygrysa już tam prawie nie uświadczysz (liczebność tygrysa w tym kraju zmalała w ciągu ostatnich 30 lat z 3000 do zaledwie 500 sztuk). Obecnie, dzięki zasobom ropy naftowej, Malezja jest znaczącym graczem światowego przemysłu petrochemicznego. Słynna firma olejarska Petronas jest produktem malezyjskiej myśli. Malezja jest również największym na świecie producentem kilku innych dóbr, takich jak kauczuk, olej palmowy, pieprz i cyna. Ponadto zalicza się do czołowych producentów drzewa liściastego. Kilkukrotnie i bezdyskusyjnie wybierane najlepszymi tanimi liniami lotniczymi świata linie Air Asia są podobnież wytworem malezyjskiej światłej myśli. Tak samo jak coraz bardziej liczący się na azjatyckim i nietylko rynku, producent samochodów Proton. Kraj poktyty jest siecią doskonałych autostrad, po których szusują nowoczesne i ultrawygodne autokary. Dzięki nim podróżowanie po Malezji jest bardzo sprawne i wygodne. Społeczeństwo włada bardzo sprawnie uniwersalnym językiem angielskim, toteż komunikacja międzykulturowa nie nastarcza nijakich problemów. Tym bardziej, że odmiennie niż okoliczni sąsiedzi, miast zygzaczków, wężyków i innych wygibasów, przelewa na papier wypociny swego umysłu czytelnym dla białasa alfabetem łacińskim.

Postęp gospodarczy pociągnął za sobą również zmiany społecznościowe. Malezja jest swoistą miniaturą Azji. Zamieszkują tu obok siebie Malajowie, Hindusi, Chińczycy, jest wielu, przybyłych tu za pracą i często nielegalnie przebywających, Birmańczyków, Indonezyjczyków i Bangladeszańczyków. Fenomenem jest, że mimo, iż są obywatelami jednego kraju, nie utracili swojej tożsamości kulturowej, żyjąc de facto obok siebie. I tak są dzielnice chińskie, słynne Chinatowny, są hinduskie Little India i wreszcie dzielnice typowo malgaskie. Poszczególne nacje mają swoje własne świątynie, własne święta, własny sposób na życie. Parcie gospodarcze kraju nie pociągnęło za sobą parcia ku wytworzeniu jedynej tożsamości malgaskiej. Nie sprzyjają temu również i regulacje prawne. Kraj kroczący drogą liberalizmu gospodarczego nie dopuszcza jednocześnie do wytworzenia się społeczeństwa liberalnego, wolnego od barier, uprzedzeń i podtekstów rasistowskich. Oficjalna doktryna bumiputry zakłada uprzywilejowane traktowanie “panów ziemi”, tj. Malajów w porównaniu do innych mniejszości społecznych. Tym samym owe prawne usankcjonowanie rasizmu społecznego ma na celu zapewnienie lepszych warunków życia dla Malajów. Przejawia się to w tworzeniu lepszych warunków pracy, wyższych zarobkach, faworyzowaniu czysto malajskich przedsiębiorców przy zawieraniu kontraktów państwowych, miejscach na uniwersytetach etc. Bumiputra oddziałuje nawet w tak prywatne sfery jak religia, przejawiając się faworyzowaniem religii islamskiej. Dopuszcza m.in. małżeństwa mieszane, pod warunkiem, iż innowierca stanie się wyznawcą nauk Koranu. Innej drogi oficjalna doktryna bumiputry nie przewiduje.

Choć z drugiej strony cóż to za islam. Malezyjski muzułmanizm jest niebywale liberalny, zupełnie nieprzystający ideologicznie do fanatyzmu islamskiego znanego z krajów arabskich choćby. Kobiety czynią tu nieustające umizgi do innowierców, noszą strojne szaty więcej odkrywające niż zakrywające. Okres ramadanu, miast odziewać kraj w szatę mroków, jak to bywa we wspomnianych krajach arabskich, de facto niczym nie różni się od okresów pozapostnych. Nawet dyskoteki i inne przybytki otwarte są na ówczas i o dziwota pękają nawet w szwach. Mężczyźni żądni doznań cielesnych masowo kierują się ku ziemiom tajlandzkim, doświadczając tychże w uwodzicielskich ramionach pięknych Tajek.

W zasadzie jedynym, co przywołuje w Malezji azjatyckie skojarzenia, jest cudowna azjatycka kuchnia. Malezje można odwiedzić wyłącznie dla jej strony kulinarnej, a mimo to wrócić szczęśliwym. Gdzie się nie obejrzeć, podają rarytasy, delicjały kuchni malajskiej, hinduskiej, chińskiej. Mimo sytości, prowadzony zmysłem powonienia, organizm, wynajduje nowe miejsca ku upychaniu się kolejnymi potrawami, raz kolejny dostarczając dowodu na nieograniczone możliwości ludzkiego obżarstwa. Satay'e, roti, tandoori chicken, poori, naan, chlebki papadum, nasi goreng, otan otan, ais kacang, assam laksa, dim sumy, sosy sojowe, wszystkie te smakowite dania sprawiły, że odtąd uważam kuchnię Malezji za najsmaczniejszą na świecie, bijącą na głowę nawet bardziej rozsławioną kuchnię tajską. Nigdzie indziej nie doświadczyłem takiej uczty dla kubków smakowych, nigdzie indziej tak beznamiętnie i z pogardą dla uczucia sytości, nie pałaszowałem kolejnych smakołyków.

Wszystkie powyższe aspekty, świadczące, że Malezja odbyła niesłychany skok cywilizacyjny, sprawiły jednocześnie, że straciła coś, co stanowi o pięknie azjatyckiego kontynentu. Wraz bowiem z postępem technicznym zabijana zostaje azjatyckość Malezji. Obecnie można stwierdzić, że azjatyckość Malezji jest coraz bardziej dyskusyjna. Tym samym ów szeroko rozsławiany slogan “Malaysia Truly Asia” pozostaje tylko pustostanem i niepokrywającym się w rzeczywistości banałem. W Malezji zdecydowanie nie czuć już klimatu Azji. Malezja mimo, że leży na kontynencie azjatyckim, owej azjatyckości w sobie ma niewiele, coraz dobitniej ulega agresywności europejskich wzorców. Postęp technologiczny kraju pociaga za sobą uśmiercanie świata starych wartości. Kroczenie ścieżką logiki zysku sprawia, że żądni prawdziwych pokus i przygód turyści, szukając prawdziwej Azji, coraz mniej łaskawie patrzą na Malezję. I może dlatego pozostaje w cieniu innych, uboższych gospodarczo, a bogatszych kulturowo sąsiadek. Umysł niesiony potrzebą doświadczenia inności, odmienności, ucieczki od szarości dnia powszedniego, świadomie lgnie ku miejscom tymi walorami objuczonymi, uznając tym samym Malezję za coraz bardziej tożsamą wersję nam znanej i dziennie doświadczanej europejskości. Zapewne dlatego Malezja, przywdzierając szatę naszego kręgu kulturowego, staje się jednocześnie coraz bardziej skąpo ubrana w przymiot azjatyckości. Malezja jest prosta w podróżowaniu, przewidywalna, objętami sztywną literą prawa, wszystkie atrakcje są podawane turyście jak na tacy i w zasadzie gdyby nie widok na skośne oczy miejscowych, można by mieć wrażenie, że jest się w Europie.

Tutaj już nie słychać słynnego Kipplingowskiego głosu Azji. Przynajmniej mnie nie było danym. Nie czułem tej adrenaliny, mrowienia w ciele, nie doświadczałem szoku cywilizacyjnego. Nie było mi danym szeroko rozszerzać żuchwy, wydając odgłosy zdziwienia. W Malezji, zapewne to następstwo owych przemian społecznych, nie sposób odczuć międzyrasowej różnicy kulturowej. Tutejsze społeczeństwo obrosło już w przywary konsumpcyjnego pojmowania świata. Dominuje prawo rynku, prawo pieniądza, coraz ciężej trafić tu na serdeczny, nieopętany komercyjnymi myślami, uśmiech, coraz trudniej o szczerą, bezinteresowną rozmowę, coraz rzadziej doświadczyć spojrzenia w twarz pełną pięknego zakłopotania i ciekawości. Pęd ku europejskim standartom sprawia, że miejscowi zatracili to, co w Azjatach piękne, mianowicie azjatycką, pełną radości, ciekawości i tajemniczości twarz.

 

 

Nie zmienia to jednak faktu, że na terenie tego kraju usytuowanych jest kilka pięknych destynacji, miejsc, w które niezależnie od powyższych przywar Malezji, widzianych oczywiście moim okiem, koniecznie należy zawitać. Dla malajskiej kuchni, ale również i dla nich warto mimo wszystko ten kraj odwiedzić.

Oto najciekawsze z nich :

 

  • Malezja - moja trasa
 

Miejscowi zachwalają wyspy Perhentians, jako najlepsza miejscówka do spokojnego, nieprzesyconego zdobyczami cywilizacji, wypoczynku. Wyspy już swoim dosłownym tłumaczeniem – Wyspy Przerwy w Podróży, zapraszają do wizytacji. Mniejsza z dwóch wysp – Pulau Kecil to mekka społeczności backpackerskiej, przeciwnie do drugiej z wysp – Pulau Besar, która wczasuje głównie masową turystykę. Obie wyspy pozostają królestwem czystej, nieskażonej dobrami konsumpcjonizmu natury. Na swoją pustelnię, moje miejsce pozwalające choć na chwilę uciec od szarości dnia codziennego, obrałem bliższą moim ideałom, trochę hippisowską, skupiającą backpackerską brać, wyspę Kecil. Tyle się naczytałem o miejscach wyśnionych, sławnych niebiańskich plażach, hojnie i tyleż niesłusznie rajami określanymi, że sceptycznie podchodziłem do przewodnikowych superlatywów i uniesień, wartkim strumieniem płynącym przy opisywaniu wysp Perhentians. Kilka dni tu spędzonych, zweryfikowało moją agnostyczną postawę.

Plaże są koloru talku, pozbawione choćby malutkiego kamyczka. Strzeliste, smukłe i soczyście zielone palmy, coraz rzadziej spotykany dzisiaj widok, królują dostarczając cienia, jakże w upalne dni potrzebnego. Małe resorciki, drewniane szaletki z rzadka i skromnie chowają się w ich cieniu, jakby chcąc dać dowodu na pozostawanie przywar cywilizacji w opozycji do dominującej tu natury. Fakt ten uświadam sobie z pełną powagą, stwierdzając, że na wyspie nie ma żadnej drogi, samochodów, ni innych mechanicznych pojazdów. Ba, jedyny, miarowy odgłos, czasem ledwo słyszalny, to warkot agregatów prądotwórczych. Ewentualnie jakiegoś żyjątka wspólnie domek zamieszkującego, w moim przypadku pokaźnych rozmiarów i o jeszcze pokaźniejszym barytonie, gekona toke. Elektryka, wytwarzana dzięki agregatom,  jest dostępna jedynie kilka godzin. Toteż jedyną przyjemnością jakiej należy się na Perhentianach oddawać jest niespieszne czerpanie owego niekonsumpcyjnego świata czystej i nieskażonej natury. Pozostaje więc wylegiwanie się na bielusińkim piaseczku, zażywanie kapieli w mieniącym się różnymi, zależnie od pory dnia, odcieniami błekitu morzu, odbywanie trekkingów w gęsto porastającą wyspę dżunglę. Samo wejście do przyjemnie ciepłej wody przenosi nas wprost do królestwa podwodnego świata. Nie trzeba daleko się oddalać od brzegu by zobaczyć całe ławice, tysiące, milony, malutkich, trochę większych, czerwonych,, niebieskich, brązowych, żółtych, nakrapianych, pręgowanych, wydłużonych, zaokrąglonych,....., rybek. Ach fantazja natury przy tworzeniu podwodnego świata nie miała granic.

Zaproszenie słane z podwodnych głębin było na tyle wyraźne, że czas wypełniałem głównie nurkowaniem. Każdemu, owładniętemu magią podwodnego świata, mogę z czystym sumieniem i pełną odpowiedzialnośćią polecić Perhentian Islands jako jedną z najlepszych destynacji nurkowych świata. Żółwie, rekiny, mureny, barrakudy, płaszczki mają tu swoje własne królestwo. Do pełni szczęścia brakowało tylko moich ulubionych, majestatycznych mant. Szczególnie w pamięć zapadło mi nurkowanie w “sugar wreck'u”, statku transportowym, który zatonął z pokładem cukru w trakcie sztormu kilka lat temu. Doświadczyłem tam zdarzenia, do tej pory głęboko skrywanego co najwyżej w świecie wyimaginowanych fantazji, bądź filmów tegoż gatunku. Otóż znajduje się w nim komora próżniowa, gdzie można zdjąć oprzyrządowanie nurkowe i w najlepsze porozmawiać z kompanem podwodnej przygody. Stanu euforycznego nie osłabia nawet fakt, że powietrze tam zależałe jest trochę “stare” i kolokwialnie mówiąc śmierdzi.

Tym bardziej przykro na sercu robi się, gdy mając w pamięci cudowność malezyjskiego podwodnego świata, czytam dni kilka temu, że malezyjskie władze zamknęły niedawno 9 z 83 miejsc nurkowych z powodu bielenia koralowca. Jak widać nie byłem świadom, że zgubne macki świata konsumpcyjnego dotarły tu wcześniej, niż można było to zauważyć. Boję się o Perhentiany, obawiam się, że pewnego dnia królujące tu palmy ulegną niszczącemu wpływowi cywilizacji, ustępując miejsca kompleksom turystycznym, drogom, innym dobrom patetycznie zwanego kroku ludzkości naprzód.

P.S. Sam się zresztą ku temu przyczyniłem, o czym wyrzuty sumienia do dziś przypominają, pałaszując z nieokiełznaną żądzą, być może towarzyszkę podwodnej zabawy, torpedowatą barrakudę.

  • Long Beach na Pulau Kecil
  • hippisowska plaża Long Beach
  • jedna z zatok na Pulau Kecil
  • rajska zatoczka przy Coral Bay
  • molo na Coral Bay
  • widok z molo na Coral Bay
  • łodzie przy Coral Bay (2)
  • łodzie przy Coral Bay
  • zachód słońca nad Coral Bay
  • i jeszcze inna łódka
  • zachód słońca nad Coral Bay (2)

 

O Parku Narodowym Taman Negara marzyłem od chwili, gdy przekroczyłem malezyjską granicę. Na moją wyobraźnię oddziaływały zwłaszcza legendy krążące o tym miejscu, głównie zaś fakt, że to najstarszy deszczowy las świata. Byłem ciekaw porównań azjatyckiej, prawdziwej dżungli do słynnej amazońskiej, w której ponad rok temu miałem sposobność być. Odtąd, nawet podczas błogiego relaksu na cudownych malezyjskich wyspach, moje myśli ulatywały w krainę wilgotnej, rozbuchanej masą nieznanych dźwięków, pełnej tajemniczości i rządzącej się własnymi prawami dżungli.

Rzeczywistość poczęła przerastać kłębiące się w głowie marzenia. Dzień poprzedzający moją eksplorację, w zasadzie wieczór, wypełniały dźwięki dochodzące z dżungli, niejednych przyprawiające o grozę, we mnie wzbudzające tym większe zainteresowanie i pobudzające krew do szybszego krążenia. Grzmiało, huczało, bzykało, piszczało, zdawało się, że grano najwykwintniejszą symfonie. Ah, można by tutaj popuścić wodzy fantazji i wyobrażać sobie najbardziej niestworzonych autorów owych dźwięków. Rankiem, mając w pamięci wieczorny recital wyruszyłem stawić czoła najstarszemu lasowi deszczowemu świata. Wystarczyło tylko przepłynąć rzekę oddzielającą świat człowieka od świata marzeń. Za rzeką miał się jawić świat w postaci jaką sam stwórca stworzył, dziki nieprzystępny, pełen niezrozumiałych dla człowieka czasów zkomputeryzowanych zjawisk, świat o którym jedni śnią, inni z kolei marzą, by nie być jego częścią. Dla mnie, przedstawiciela pierwszej grupy, dzień zapowiadał zachłystywanie się adrenaliną, nowymi, często niewytłumaczalnymi, doznaniami.

W ciągu dnia zrobiliśmy, towarzyszem mojej eskapady po miejscowej dżungli był sympatyczny Australijczyk, ilość kilometrów, którą inni robili w dwa, trzy dni. Tempo narzucone przez mojego kompana z Antypodów dawało się we znaki, zwłaszcza w postaci hektolitrów spijanej wody, niemniej musiałem mu dokazać, że i w kraju byłych demoludów potrafią, że i u nas aktywność sportowa to nietylko pusty banał. Wieczorem opowiadając towarzyszom noclegowni liczbę miejsc nawiedzonych w trakcie mijającego dnia, aż łapali się za głowę, twierdząc, że to niemożliwe. Moja głowa nie była bynajmniej skora do bałwochwańczych przechwałek, mnie irytował jeden fakt. Mimo, iż dotarliśmy do miejsc niezdeptanych zbytnio turystycznym butem, mimo, że staraliśmy się nie dawać dżungli świadectwa swojej obecności, wracałem rozczarowany. I tak dzień po dniu. Wyobrażenia o spotkaniu na swej drodze dzikiego zwierza, o ujrzeniu go w najpiękniejszej jego postaci, dzikiej, niokiełznanej, wolnej od okowów zakładanych ludzką ręką, pozostawały niespełnionym marzeniem. Marzeniem, którego ostatecznie aż do dnia wyjazdu z tego miejsca nie udało się urzeczywistnić. Moje kolejne podejście do dżungli, wprawdzie na zupełnie innym kontynencie, przyniosło kolejne rozczarowanie. Począłem odtąd poczytywać autorów uwielbianych w dzieciństwie książek podróżniczych za osoby o zbyt wybujałej fantazji, naginających dla potrzeb zwiększenia nakładu, czy rozbudzenia w czytelniku sfery marzeń, dżunglastą rzeczywistość.

Pewnie by tak zostało, gdyby pewnego dnia nie trafił przed moje oczy fantastyczny artykuł tłumaczący ową dżunglastą rzeczywistość. Niejaki David Adam na łamach Guardiana (http://przewodnik.onet.pl/azja/malezja/znikajace-zwierzeta,1,3293841,artykul.html) opisał pod znamiennym tytułem “ Znikające zwierzęta” stan realny fauny lasu tropikalnego, głównie w oparciu o tereny Azji Południowo-Wschodniej, choć rzecz jasna to problem w skali globalnej. Otóź z nadmienianego regionu, w artykule mowa również o Malezji, w ciągu ostatniej dekady wyeksportowano legalnie ponad 35 milionów zwierząt, głównie na potrzeby kolekcjonerskie. Liczba zwierząt wywiezionych drogą pozaprawną urasta do setek milionów. Nie dziwota, że naukowcy stworzyli, dla wyjaśnienia owego zjawiska, pojęcie “ syndromu lasu pustego”.

Moja dżunglasta włóczęga niestety odbywała się w cieniu owego syndromu. Jakże smutno na sercu, gdy człowiek zdaje sobie sprawę, że skutkiem jego działań, dżunglasta rzeczywistość przybiera taką postać. Jakże smutno człowiekowi robi się na duszy, gdy wkraczając w progi dzikiego lasu nie słyszy śpiewu ptaków, bzykania owadów, pomruków dzikiego zwierza, typowych odgłosów właściwych dżungli. Miast tego ogarnia go, przenika na wskroś, wszechobecna cisza, panującą wokół pustka, drażniącą uszy, odzdziaływująca na zmysły, zwłaszcza na sferę wrażliwości,.

  • rzeka Tembeling w Taman Negara
  • dżunglasta rzeczywistość
  • drzewiasty kolos w Taman Negara
  • Canopy walk w Taman Negara
  • Canopy walk w Taman Negara (2)
  • widok z Bukit Teresek

 

Kuala Lumpur (a właściwie Kel Ej) w przeciwieństwie do na wskroś przesiąkniętych historią Penangu,a  zwłaszcza Malakki, nie szczyci się wiekową spuścizną historyczną i kulturową. Byłoby zresztą o to ciężko, skoro miasto liczy sobie raptem 1,5 wieku. Ekspedycja 87 chińskich górników założyła w 1857 roku w zbiegu rzek Klang i Gombak kopalnię cyny, w otoczeniu której ulokowano natępnie miasto Kuala Lumpur – dosłownie błotniste ujście rzeki. Dziś błotnistych śladów historii miasta szukać nie sposób. Bardziej znamiennym jest raczej zadzieranie głowy do góry i to bynajmniej nie dla zamanifestowania butnej i aroganckiej postawy. Kuala Lumpur niebywale rozrosło się do góry. To miasto wieżowców, szklanych drapaczy chmur, światłej myśli i nowoczesnych trendów architektonicznych. Samo Kuala Lumpur nie jest duże, spokojnie można je obejść z buta. Czasem wydaje się, że większym jest ku górze niż na szerokość. Nawet nie wiadomo kiedy opuszcza się dzielnicę chińską, dalej hinduską, by wreszcie wkroczyć w ścisłe centrum KL, sławne Golden Triangle.

Miałem sposobność być w malezyjskiej stolicy trzykrotnie w trakcie mojej włóczęgi po tym kraju. Pierwotne zafascynowanie miastem, wyrażające się podziwem dla jego nowoczesności, układu urbanizacyjnego, wrażenia ładu i porządku, poczęło wraz z każdą kolejną wizytą gasnąć i zanikać. Po pewnym czasie nowoczesność, cywilizacyjny modernizm miasta zaczyna przytłaczać, sprawiać że człowiek poczyna się w mieście dusić i pragnie jak najrychlej je opuścić. Zupełnie inaczej niż choćby w Bangkoku, który po początkowym szoku cywilizacyjnym z biegiem czasu zaczyna fascynować, wciągać, ukazując swą niezwykłą, pełną egzotyki, intrygującej pretensjonalności i sprzeczności, twarz.

Symbole miasta, swego czasu najwyższe na świecie, ośmiokątne wieże Petronas Tower (452 metry), owszem przyciagają oko, ale zaciekawienie im towarzyszące wynika bardziej z rozbrzmiałej ich sławy, niźli zachwytu nad ich architektoniczną kompozycją. Moja nonkonformistyczna postawa w stosunku do współczesnych upodobań architektonicznych przejawia się tym, że okres spędzony w towarzystwie owych rozsławionych drapaczy chmur nie jest zbytnio wydłużającym się. Miast w szaleńczym tempie i po długim oczekiwaniu w kolejkach, zaliczać punkt widokowy udostepniony dla turystycznej braci na tarasie widokowym na wysokości 170 metrów, lepiej udać się ku KL Tower. Ta jedna z najwyższych wież telewizyjnych świata daje sposobność spoglądania na krainę wieżowców ze znacznie wyższego pułapu, bo aż z 288 metrów. Las wieżowców, wyrastających z każdej strony budzi podziw, zwłaszcza dla przenikliwości procesów myślowych u autorów koncepcji tychże drapaczów. Czyż jednak nie byłby przyjemniejszym widok na zielony las deszczowy, pełen życia, wilgotności i żywotności, wolny od wielkomiejskich przywar jak smog, smród spalin, czy hałas. Namiastką takiego odczucia może być spacer po położonym pod wieżą skrawku takiego dziewiczego lasu. To swoisty fenomen, że na terenie zindustrializowanego, tchnącego wszelkimi przejawami nowoczesności, miasta, udało się zachować malutką, ale jednak oazę dzikiej natury z jej niesamowitą florą i fauną.

Zdecydowanie przyjemniej prezentują się połóżone już poza Golden Triangle, choć w odległości spacerowej, dzielnice Little India czy Chinatown. Tutaj, nietylko z uwagi na widok azjatyckich rysów twarzy, można poczuć trochę azjatyckości malajskiej stolicy. Wymieszany, wielokulturowy tłum prowadzi swoje własne, pełne gwaru i intensywności życie. Tutaj można rozsmakować się w świetnej malajskiej kuchni, wymienić poglądy z przedstawicielem każej praktycznie dalekowschodniej nacji, czy też zakupić każdy wyimaginowanych produkt. Targ na Petalling Street oferuje wszystko czego dusza zapragnie, od ciuchów najsłynniejszych włoskich domów mody, przez chińskie latawce, nowoczesną elektronikę, aż po maski plemion Sarawaku. Umiejętność targowania się jest wskazana, a prawdziwy specjalista w tym językowym rzemiośle może nabyć towary po cenach śmiesznie nierelatywnych w porównaniu do Europy. Nie dziwota więc, że swoje kolejne wizyty w malezyjskiej stolicy ograniczałem właściwie do tego terytorium, wtapiając się w barwny tłum, zaspokajając pragnienia żółądkowe i obserwując fascynujący świat azjatyckiej przedsiębiorczości i handlowej kreatywności.

  • jeden z wielu meczetów w malezyjskiej stolicy
  • KL Tower
  • KL Tower trochę inaczej
  • burzowe niebo nad KL
  • widok na las wieżówców z KL Tower
  • widok na Petronas Tower
  • Petronas Tower widziane z KL Tower
  • pod Petronas Tower
  • Petronas tower nocą
 

Najczęstszym epitetem jakim literatura podróżnicza posługuje się opisując malezyjską wyspę Penang jest określenie Perła Orientu. Na pierwszy rzut oka wydaje się ono jak najbardziej trafione. Penang ma wiele przymiotów, które przyzwalają na tak górnolotne charakteryzowanie wyspy. Po dłuższej analizie uzmysławiam sobie jednak, że określeniem takim można by tytułować jeszcze kilka innych destynacji Orientu. Ba, nawet w samej Malezji takowe znalazłoby się, mam tu na myśli głównie kolonialną Malakkę. Penang jest wyjątkowy w inny sposób. Dla mnie Penang to przede wszystkim wyspa kuchnia, wyspa najsmaczniejszych kulinariów, jakie danym mi było w życiu zasmakować. Do tej pory na samą myśl o delikatesach tam kosztowanych milej na podniebieniu się robi. Mimo, że nieumiarkowanie w jedzeniu nie jest chlubą, którą należy się powszechnie chełpić, niemniej ta sama czynność na Penangu, zwłaszcza patrząc na innych towarzyszy stołu, chlipiących, parskających, dostarczających dowodów na niezwykłość kulinarnej wprawy tubylców, należy do tradycji. I generalnie obżarstwo na Penangu jest w dobrym zwyczaju. Jemu urąganie, uchylanie się od serwowanych tu smakołyków, stanowiłoby niewątpliwie prztyczek w dumę wyspy, hołubiącej zasadzie przez żołądek do serca. Dla mnie taką oto drogą Penang zaskarbił sobie swą dozgonną miłość.

Wędrowałem więc ulicami Georgetown, kolonialnej stolicy wyspy, szlakiem restauracji, tawern, ulicznych straganów i kiermaszy. Kroczyłem śladem kulinarnych przybytków malajskich, chińskich, a zwłaszcza hinduskich. Wolny czas między sprawdzaniem możliwości trawiennych organizmu wypełniałem marszami kolonialnymi uliczkami przepięknego Georgetown. W końcu na listę UNESCO wpisuje się obiekty nie z racji ich różnorodności i dystynktowności kulinarnej.

Miasto Georgetown założył w 1786 roku kapitan Francis Light, angielski podróżnik pracujący dla Kompanii Wschodnioindyjskiej. Kompania ta, poszukując portu zdatnego do zaopatrywania i ochrony swych statków przewożących cenne ładunki z herbatą i opium z Chin, uznała, że właśnie wyspa Penang jest najwłaściwszym ku temu miejscem. Wyłudziła więc wyspę od sułtana Kedahu, oferując mu w zamian ochronę przed wrogami. Aby umotywować jakoś przyszłych plantatorów, kapitan Light rozkazał napełnić lufy armatnie srebrnikami z okrętowego skarbca i wystrzelić je w kierunku wyspy. Nie trzeba było o lepsze zaproszenie. Kto żyw, ruszył w kierunku nieznanego lądu. Podobno do dziś na wyspie można znaleźć srebrniki zalatujące armatnim prochem. Light założył miasto wycinając dżunglę. Na cześć króla Jerzego IV nazwał je Georgetown. Ślady brytyjskiej przeszłości miasta widać na każdym kroku. Europejski szyk urbanizacyjny, wiktoriański charakter zabudowy, architektoniczna elegancja – wszystko to świadczy o latach brytyjskiej bytności na wyspie i dostarcza dowodu na inną niż tylko bitna, spływająca krwią, imperialna twarz Imperium Brytyjskiego.

Mimo, że wyspa ma wiele do zaoferowania, to właściwie sporadycznie zapuszczam się poza urzekającą stolicę wyspy. Stare miasto w dalszym ciągu wygląda jakby przeniesiono je żywcem z XIX wiecznych obrazów. Mnie owa staromiejskość pociąga najbardziej. Toteż podglądam jubilerów przy pracy, pucybutów obcierających kurz z damskich pantofli, chińczyków grających na ulicach w madżonga, czy zwyczajnie przesiaduję godzinami na chodniku. Odwiedzam muzea, antykwariaty, kroczę każdym możliwym zaułkiem, starając się przesiąknąć przedwiekową atmosferą miasta. Nocleg na romantycznie brzmiącej uliczce Love Lane, w starej kolonialnej kamienicy, z ciężkimi ołowianymi drzwiami, drewnianymi okiennicami, skrzypiącą podłogą i wielkim wiktoriańskim łożem, pozwala to wrażenie potęgować.

 

  • kolorowe kamieniczki w Georgetown
  • kolorowe kamieniczki w Georgetown (2)
  • dom Cheong Fatt Tze
  • inny z kolonialnych budynków
  • meczet Kapitan Kling
  • meczet Masjid Melayu
  • hinduistyczna świątynia Sri Mariamman
  • Kong Hock Keong Temple
  • wieża zegarowa Wiktorii
  • Town Hall
  • kościół św. Jerzego
  • City Hall
  • ulica gier
  • świątynia Kek Lok Si
  • główna wieża świątyni Kek Lok Si
  • widok ze świątyni Kek Lok Si
  • chińska altana w świątyni Kek Lok Si
  • ptasia brać w ptaszarni w Butterworth
  • inny znak dawnych czasów na Penangu
  • delicjały Penangu
  • delicjały Penangu (2)
  • delicjały Penangu (3)
  • delicjały Penangu (4)
 

Czasem żar lejący się z nieba, w co obecnie trudno uwierzyć, patrząc w zaszronione szyby, może doskwierać. W Malezji receptą na nieznośną spiekotę jest wizytacja Cameroon Highlands. Położone w krainie wzgórz pasmo Cameroon Highlands gwarantuje dwie rzeczy, obie zresztą przynoszące niebywałą rozkosz, wręcz niebywały stan uniesienia dla organizmu. Dominuje tu, w którą by stronę nie popatrzeć, wszechobecna zieleń, całe jej masy oraz chłód, jakiż przyjemny i ożywczy chłód. Tutejszy mikroklimat sprawia, że jest to idealne miejsce dla różnego rodzaju farm i plantacji. Mnie trochę przypomina cejlońską Krainę Wzgórz. Choć, jak później konstatuję nie jest to aż tak majestatyczne miejsce jak to na Sri Lance. Wysokości od 1300 do ponad 2000 m bledną przy tych cejlońskich, a i widoki, mimo, że zachęcające do wojaży po tej pięknej krainie, nijak się mają do zachwytów towarzyszących mi w trakcie wojaży po cejlońskiej Krainie Wzgórz.

Miejsce to odkrył, spenetrował i skartografował dla potomnych angielski badacz William Cameroon. Nawet mapy nie pomogły jednak Jimiemu Thompsonowi, znanemu milionerowi i łowcowi przygód w tym by się w tym miejscu nie zatracił. Historia jego zaginięcia do dziś pozostaje niewyjaśnioną zagadką.

Kilkudniowa eksploracja górskiej krainy dostarczyła niebywałej pożywki dla moich zmysłów wzrokowych. Widoki na zielone kobierce krzewów herbacianych, z niezwykłą elegancją otulające okoliczne doliny, wizyty w farmach motyli, na plantacjach truskawek – w Cameroon Highlands nie sposób się nudzić. Nie mogłem sobie oczywiście pozwolić na odpuszczenie najwyższego szczytu krainy – Gunung Brinchang (2032 m). Sam widok ze szczytu nie powalał na kolana, ale 12 km trasa na ów wierzchołek przez dżunglę stanowiła miłą formę aktywności oraz dostarczała sposobności na obserwowanie i smakowanie egzotycznego środowiska leśnego, zwłaszcza gdy po drodze natknąć się można na ciekawe okazy flory, jak choćby największy kwiat świata (80 do 100 cm) - raflezję Arnolda. Nazywana też bukietnicą lub, co wymowniejsze trupim kwiatem, wydziela specyficzny zapach gnijącej padliny, toteż do natrafienia na ów kwiat wystarcza nawet niecelowe posługiwanie się zmysłem powonienia. Mnie zaciekawił szczególnie fakt, że jest to roślina, która charakteryzuje się najintensywniejszym wzrostem swych gabarytów w trakcie procesu ewolucji.

Cameroon Highlands jest miejscem na tyle ciekawym, zapewniającym niezbędne doznania wzrokowe, pozwalającym na aktywne spędzanie czasu w otoczeniu bijącej zewsząd zieleni, wreszcie umożliwiającym zaznanie relaksu i osiągnięcie stanu wyciszenia na cudownym łonie natury, że nie sposób penetrując malezyjską ziemię owo miejsce ominąć.

 

  • Tanah Rata schowane w zieleni
  • widok na górzyste Cameroon Hihglands z Gunung Jasar
  • Świątynia Sam Poh Temple
  • wodospad Parit
  • widok z Gunung Brinchang
  • widok z Gunung Brinchang
  • Raflezja Arnolda
  • plantacja herbaty Boh Tea Estate
  • budynki zbieraczy herbaty w Boh Tea Estate
  • wzgórza herbaty w Boh Tea Estate
  • plantacja herbaty Boh Tea Estate
  • spacer wśród herbaty
  • spacer wśród herbaty (2)
  • smaczności malajskiej kuchni
  • farma kaktusów w Cameroon Highlands
  • motyl z plantacji motyli  :)
  • tandoori chicken smakowany w Brinchang
 

Jeśli poczekasz do wieczora i cicho przejdziesz wzdłuż murów, wespniesz się na wzgórze i usiądziesz na jakimś starym kamieniu, usłyszysz je. To jak poszept wiatru, niemniej je usłyszysz: głosy historii. Malakka jest jednym z takich miejsc” - Tiziano Terzani “Powiedział mi wróżbita”

 

Dla owych głosów historii przyjechałem właśnie do Malakki. Wziąłem rower i urządzałem sobie wycieczki blizsze i dalsze po mieście. Im jednak dalej wyjeżdzałem poza obręby starego kolonialnego miasta, głosy cichły, zapewne nie potrafiły się odnaleźć w betonowej rzeczywistości rozprzestrzeniajacego się i tutaj nowotwora konsumpcjonizmu. Jakże inaczej prezentowały się tutejsze szklane wieżowce, betonowe drapacze chmur w porównaniu do czerwonej fasady dostojnych budynków starego miasta. Jakże inny wydźwięk miały stare sklepiki, uliczne kramy, antyki, księgarenki, by wejść do których forsować trzeba było ciężkie drzwi, w porównaniu do tutejszych nowoczesnych witryn sklepowych, przepełnionych nazwami, markami znanymi mi z europejskiej rzeczywistości. Nie dziwota, że z biegiem czasu swoje rowerowe wycieczki coraz bardziej ukrócałem, aż w końcu zdałem sobie sprawę, że właściwie nie wypuszczam się już poza obręb starego miasta. Tutaj rzeczywiście czułem sie najlepiej. Lepiej chyba nie wychodzić za rogatki starego miasta, lepiej chyba chwytać uciekającą chwilę i patrzeć z nostalgią na uciekający stary świat. A, że Malakka potrafi wciągnąć nie ulega najmniejszej wątpliwości. Wystarczy tylko wyostrzyć słuch i dać się ponieść głosom historii. Pozwoli to kroczyć śladem kolejnych wieków, doświadczać bogatej spuścizny miasta, wreszcie wciągnąć w barwny tłum niesamowicie wymieszanych kulturowo mieszkańców miasta.

Malakka uważana bywa za najciekawsze i najbarwniejsze miasto Malezji. Co więcej, powszechnym jest stwierdzenie, że właśnie w Malakce poznać można prawdziwe oblicze całego kraju.

Usytuowana w samym centrum strategicznej cieśniny, której dała zresztą swoją nazwę, od zawsze była łakomym kąskiem dla żądnych czerpania zysków z jej newralgicznej pozycji. I tak po okresie bytności chińskiej w tym mieście (na czele ze słynnym admirałem Zheng He), swe imperialistyczne oko skierowały tu kolonalne potęgi świata. Rządzili więc miastem Portugalczycy (od 1511 roku), później Holendrzy (od 1641 roku), w końcu Brytyjczycy (od 1824 roku). Każda zmiana gospodarza w mieście naznaczona była śladami krwawego oręża. Może dlatego fasada najstarszych miejskich zabytków jest czerwona, dając dowodu niesamowitej, lecz niezawsze świadczącej o chwale ludzkości, historii miasta. Zadośćuczynieniem, choćby śladowym, za lata kolonialnego wyzysku jest niezwykle bogata kulturowa, a zwłaszcza architektoniczna, spuścizna owego okresu.

Najstarsze zabytki miasta skupiają się wokół wzgórza św. Pawła. U jego podnóża leży najbardziej charakterystyczna część kolonialnej zabudowy Dutch Square. Tutejszy ratusz miejski oraz kościół Chrystusa są symbolami miasta, umieszczanymi na większości pocztówek. Ich czerwona barwa rodzi do dziś wiele spekulacji. Najbardziej wiarygodna teoria głosi, że po zdobyciu miasta przez Brytyjczyków, zdobywcy zgodzili się pozostawić poholenderską zabudowę pod warunkiem, że pomalowana zostanie na czerwono dla rozróżnienia od budynków budowanych następnie przez nowych kolonizatorów. Piskliwe dźwięki wydawane z pięknie ozdobionych kwiatowymi girlandami riksz, tłumnie wyłapujących na Dutch Square potencjalnych pasażerów, harmonijnie podreślają azjatycką naturę ich właścicieli. Na wzgórzu znajdują się ruiny kościoła św. Pawła. W końcu XVI wieku kaplicę z 1571 roku rozbudowano dodając m.in. wieżę, lecz po przejęciu Malakki przez Holendrów i wybudowaniu przez nich kościoła u podnóża wzgórza, kościół św. Pawła stracił na znaczeniu. Anglicy wykorzystywali go jako magazyn prochu. Ze szczytu wzgórza roztacza się wspaniały widok na miasto i port. W przejrzysty dzień można stąd podobno zobaczyć nawet wybrzeże odległej o 50 km Sumatry. Z drugiej strony wzgórza widnieją pozostałości portugalskiej fortecy A'Famosa oraz wierna replika pałacu sułtana Malakki z charakterystycznymi spadzistymi dachami.

Kulturową schedą okresu kolonialnego jest wreszcie niesamowita mieszanka rasowa miasta. Rzadko można spotkać na świecie tak bogatą mozaikę religijną, tolerujących się wyznawców prawie wszystkich ważniejszych wyznań i wierzeń. Obok starych świątyń chińskich stoją religijne przybytki muzułmańskie, buddyjskie. Mniejszości kulturowe miasta harmonijnie ze soba współżyją, dostarczając dowodu na możliwość wzorcowego współistnienia między sobą przedstawicieli różnych kręgów kulturowych i religijnych.

  • Świadectwo wyróżnienia miasta
  • Dutch Square
  • Dutch Square nocą
  • kościół Chrystusa na Dutch Square
  • wieża zegarowa na Dutch Square
  • fontanna na Dutch Square
  • Rikszarze z Dutch Square
  • ruiny kościoła św. Pawła
  • ruiny fortecy A'Famosa
  • Brama Santiago
  • jedno z wielu kół wodnych w Malakce
  • plac muzealny pod wzgórzem Św. Pawła
  • kościół Św. Franciszka Ksaverego
  • meczet Kampung Kling
  • Eye on Malaysia
  • park rozrywki na peryferiach Malakki
  • smaczne danie kuchni malajskiej
  • i jeszcze kolejne

Listopad nie jest najlepszym okresem na plażowanie na rajskich wyspach Malezji. Te najpiękniejsze, ogarnięte podróżniczą świadomością, pozostają w objęciach szalejącego w najlepsze monsunu. Część z nich jest dosłownie zamknięta na cztery spusty. Jako takie plażowe możliwości oferuje jedynie zdecydowanie uboższe w tej kwestii wschodnie wybrzeże. Tutaj jednak wybór ograniczony jest w zasadzie do dwóch destynacji. Pierwszą z nich jest wyspa Penang, miejsce bardziej jednak znane z kulinarnych delikatesów, o czym miałem zresztą sposobność pisać nieco wyżej, niźli z oferujących hedonistyczne doznania plaż. Langkawi rzeczywiście bardziej inspiruje swymi białopiaskowymi plażami, niemniej wizja współdzielenia wyspy z gruboportfelowymi, resortowymi turystami, skutecznie tłamsi wyspiarskie zapędy. Dobrze, że gdzieś tam udało się odgrzebać wzmiankę o malutkiej, zapomnianej przez świadomość masowej turystyki, wysepce Pangkor. Malutka ciałem, zajmująca raptem powierzchnię 8 kilometrów kwadratowych, wielka jest swymi cudownymi atrakcjami. Zagubiona w bezkresach oceanu Indyjskiego, podobnież zagubiona bywa w opasłych przewodnikach. Chyba ostatni fakt decydująco wpływa na niebywałą urokliwość wyspy. Ukryta przed drapieżnymi mackami katalogowej turystyki oferuje możliwość zobaczenia społeczności rybackiej, potomków dawnych piratów, w dalszym ciągu prowadzących połowy i przetwórstwo dawnymi metodami. Daje możliwość obcowania na cudownych, praktycznie pustawych, otoczonych strzelistymi palmami, plażach. Stwarza sposobność zobaczenia niestłamszonej turystycznym butem natury, czystej, wolnej, kolorowej. Gdzieś tam pośród koron drzew przelatują wielkodziobiaste dzioborożce, gdzieś w listowiu buszują małpy, gdzieś pomiędzy przybrzeżnymi rafami żerują żółwie morskie. Takich miejsc na świecie niestety coraz mniej ...

  • prom na wyspę Pangkor
  • statek na redzie w pobliżu Lumut
  • widok na przystań promową w Lumut
  • nadbrzeże wyspy Pangkor
  • wioska rybacka na wyspie Pangkor
  • zachód słońca nad wioską rybacką
  • w rybackiej wiosce Kampong Teluk Kecil
  • Dutch Fort
  • dzioborożce oczekujące na kolację
  • obiadujące stadko makaków
  • plaża Pasir Bogak
  • walka żywiołów na wyspie Pangkor
  • miejsce snorklowe na wyspie Pangkor
  • widok na plażę Coral Bay
  • zachód słońca nad Coral Bay
  • zachód słońca nad Coral Bay (2)
  • resort w Teluk Dalam
  • molo w zatoce przy Teluk Dalam
  • tęczowo w zatoce wokół Teluk Dalam
  • plaża w Teluk Dalam

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. milanello80
    milanello80 (29.03.2012 13:24)
    Dzięki wszystkim za miłe słowa. Niestety byc może do części komentarzy nie ustosunkowałem się. Przyczyna tego jest dosyc prozaiczna. Otóż na maila nie przychodzą mi żadne powiadomienia, chyba coś system kolumbera strajkuje.
    Pozdrawiam
  2. focus36
    focus36 (25.03.2012 14:19) +1
    Fajna ta Malezja , moze kiedys sie tam wybiore. Mam pytanie czy z Taman Negara jezdza autobusy do Cameroon Highlands? Czy trzeba sie cofac do Kuala Lumpur?
  3. zosfik
    zosfik (24.03.2012 17:51) +1
    Wspaniale opisana podróż! Tyle wiadomości historycznych, gastronomicznych, fauna i flora. Miałeś jednak dużo czasu,żeby wszystkiego posmakować, dotknąć i z nami się podzielić. Pozdrawiam.
  4. czarmir1
    czarmir1 (19.03.2012 23:54) +2
    Robercie, Twoich opowieści nie da się dzielić na kilka części. To trzeba jednym tchem, połykać łapczywie... A im więcej piję, tym bardziej jestem spragniony :-). Świetny tekst, a i zdjęcia są bardzo dobrym całości dopełnieniem. Pozdrawiam :-).
  5. pt.janicki
    pt.janicki (19.03.2012 20:44) +3
    ...z przyjemnością znów posłuchałem głosu Azji, a i nowości wartych zobaczenia parę znalazłem!...
  6. iwonka55h
    iwonka55h (19.03.2012 18:51) +2
    Robercie, kolejna ciekawa podróż, pięknie opisana i pokazana na zdjęciach.
  7. czarmir1
    czarmir1 (19.03.2012 16:51) +3
    Witam Robercie "w domu" po długiej przerwie :-), a Twoja Azja to coś dla mnie, jednak zapoznam się z nią z wielką przyjemnością dopiero wieczorkiem. Pozdrawiam :-).
  8. milanello80
    milanello80 (19.03.2012 13:47) +3
    W czasie mojej ostatniej kilkumiesięcznej wyprawy do Azji miałem przyjemność, raptem na kilka tylko dni, wpaść ponownie do Malezji. Miejscem moich odwiedzin poza opisanym już tu Kuala Lumpur była też malutka,, urokliwa wysepka na zachodnim wybrzeżu kraju - Pangkor Island. Postanowiłem podzielić się swoimi wrażeniami z tego miejsca, załączając tym samym nowy punkt do mojej malezyjskiej relacji.
  9. milanello80
    milanello80 (17.06.2011 21:09) +3
    Rzeczywiście, chochlik madagaskarski i w mojej Malezji chciał się zadomowić. Proces deratyzacji pomógł go odesłać na właściwe miejsce.
    Dzięki za miłe słowa.
  10. lmichorowski
    lmichorowski (15.06.2011 22:47) +3
    Podobnie jak poprzednikom, również i mnie relacja bardzo się podobała. Ciekawe informacje okraszone są własnymi spostrzeżeniami i sporą dozą filozoficznej refleksji. Duży plus! Wydaje mi się, że w pierwszej części tekstu "chochlik" zamienił Ci przymiotnik "malajski", na "malgaski". No bo niby skąd miałoby być to odniesienie do Madagaskaru? Pozdrawiam.
  11. milanello80
    milanello80 (12.01.2011 21:34) +3
    Już jest w planach. Niestety powoli problem na chama wbijającej się nowoczesności w tą część świata, dosięga coraz większe połacie Azji. Z wielu żródeł słyszałem, a również i czytałem, że nawet Borneo staje się coraz bardziej pochłonięte chorobą. Azja z tej części świata ucieka i dzieje się to w trybie super zaawansowanym niestety. Podobnież się ma rzecz i z Indonezją, pozostaję więc tylko pozazdrościć Tobie, że byłeś tam znacznie wcześniej. W Tajlandii ten problem również jest, choć na mniejszą skalę. Z regionu Azji Płd. - Wsch. chyba tylko Birma, Laos i częściowo Kambodża, może jeszcze Filipiny są w stadium początkowym choroby. Reszta niestety nieuchronnie umiera pod naporem materializmu.
    Dzięki za miłe głosy
  12. s.wawelski
    s.wawelski (12.01.2011 21:16) +3
    Twój artykuł świetnie się czyta, bo napisany jest znakomicie. Duzo sie tez z niego dowiedziałem i poniekąd chyba rozumiem, dlaczego kontynentalna Malezja nie jest centrum światowej turystyki :-) Bardzo Cię zachęcam do podróży po sąsiedniej Indonezji!!
  13. asta_77
    asta_77 (09.01.2011 23:16) +3
    Fajna podróż i bardzo ciekawe spojrzenie na kraj.
  14. avill
    avill (08.01.2011 8:28) +3
    Robercie, gratuluję wspaniałej wyprawy niezwykle ciekawie opisanej i foto udokumentowanej.
    Pozdrawiam:)
  15. milanello80
    milanello80 (29.12.2010 23:13) +3
    dzięki Wojtku za miłe słowa. Mam podobnie, że często wolę opierać swoje plany wycieczkowe na relacjach innych osób niż suchych przewodnikowych faktach. Mimo ,że Malezję przedstawiłem w średnio różowych kolorach, to uważam że to wielce ciekawe miejsce, jaknajbardziej warte odwiedzin. Ubolewam jedynie,że w takim tempie ulatnia się z niego duch azjatyckości.
    Moja fascynacja Azją znalazła przejaw nietylko w relacji z Malezji, szczególnie zafascynowała mnie cudowna Sri Lanka. To fantastyczne miejsce, zdecydowanie bardziej tchnące azjatyckością niż Malezja.wiem powtarzam się :)
    Co do Twoich azjatyckich planów. Polecałbym również dodać do miejsc przez Ciebie wymienionych Tajlandię - kraj cudownie uśmiechniętych ludzi (to z autopsji) oraz ostatnie bastiony azjatyckości w tym rejonie - Laos i Birmę. Obydwa te kraje są niesamowicie chwalone w świecie backpackerskim jako cudowne kraje cudownych ludzi. Mnie też niesamowicie pociągają i w niedalekiej przyszłości powinienem tam zawitać.
    Pozdrawiam i witam w gronie znajomych
  16. kornomaniac11
    kornomaniac11 (29.12.2010 20:56) +3
    Drogi Robercie. Zdjęcia już zaplusowałem, swoje komentarze pod nimi dodałem. Obecnie jestem w trakcie czytania twojej jakże interesującej relacji. Dotarłem do jej dżunglowej części. Piszesz niezwykle wyrafinowanym i jakże bogatym językiem co sprawia, że twoja relacja bije na głowe przewodnikowe suche, jałowe opisy. Nie ukrywam, że Malezja jest jednym z trzech obok Wietnamu i Cambodży, azjatyckich miejsc, które chciałbym w najbliższym czasie odwiedzić. Jeżeli dane mi będzie zorganizowac wyjazd do Malezji to obok pozycji z Lonley Planet, twoja relacja i cenne wskazówki w niej zawarte, będą stanowiły jedne z kluczowych źródeł wiedzy, którymi chciałbym się kierować przy wyborze miejsc do zobaczenia. Pozdrawiam i gratuluję wyprawy oraz języka pisanego.
  17. milanello80
    milanello80 (29.12.2010 14:38) +3
    Dzięki za ciekawe i łechtające ego komentarze :)
    Dla mnie z kolei to własnie moje rejony, uwielbiam Azję, podobnież choć ostatnio trochę mniej Amerykę Płd i Środkową. Generalnie tym tekstem chciałem dać świadectwu postępującemu nowotworowi materializmu, który i w Azji szerzy się w najlepsze, stąd moja próba zderzenia się z azjatyckością, na przykładzie kraju, który tym nowotworem jest już ogarnięty w stanie zaawansowanym. Taka Sri Lanka dla przykłady, to ciągle jeszcze kraj starych wartości, ludzkiego uśmiechu i innych cnót.
    Traveluku :)
    Generalnie zaskoczyło mnie Twoje stanowisko, bo większość ludzi jest raczej zachwycona Penangiem, a zwłaszcza jego kuchnią. Wieżowce owszem są, ale poza kolonialną starówką. W jej obrębie budynków wyższych niż kolonialne dwupiętrowe kamienice raczej nieuświadczysz. I ta właśnie część Georgetown ma swój nieodparty urok starego świata, a trochę brudu, w moim zdaniu w granicach rozsądku, tylko dodaje uroku tej starówce. Choć nieukrywam, że zdecydowanie urokliwiej prezentuje się zabudowa kolonialna Malakki.
    Cenię sobie Twoją opinię i kolejny raz doceniam fakt, jak jedno miejsce można inaczej oceniać i doceniać
  18. siuniek
    siuniek (29.12.2010 11:20) +3
    Chociaż to rejony, w które mnie absolutnie nie ciągnie to przyznać muszę, że interesująco je pokazałeś i opisałeś. Do tekstu jeszcze raz powrócę, jakbędę miała mniej rozpraszające otoczenie.
  19. traveluk
    traveluk (28.12.2010 19:01) +3
    Robercie, jestem w Georgetown na Penang. Lecac do Malezji czytalem Twoja relacje, pozniej w Kulala Lumpur jeszcze kilka razy ja przejrzalem, nie mogac sie doczekac przyjazdu na Penang. Teraz jestem na miejscu i... nie wiem wlasciwie jak zaczac. Duzy zawod:-(
    Miasto jest paskudnie brudne, jest tak zasyfione ze glowa peka, i nie chcialbym tutaj generalizowac, bo jaka jest Azja kazdy kto byl ten wie, zawalone potrafia byc ulice, uliczki, syf niemilosierny ale zazwyczaj to nie przeszkadza. Dodaje uroku i wlasciwie pozostaje jakby niezauwazalne. Jednak naprawde noz sie w kieszeni otwiera, kiedy wedrujac uliczkami starej czesci miasta, czy promenada wzdluz miasta walaja sie pod nogami plastikowe reklamowki, papiery, talerze, stare ramy od rowerow leza na plazy, przy lawkach na promenadzie walaja sie puszki i pudla po jedzeniu na wynos. Pierwsze wrazenie, jest bardzo niekorzystne. Miasto ktore jest pod opieka Unesco, jest diabelsko zaniedbane, zapchane drapaczami chmur, niektorymi tak paskudnymi, szarymi i brudnym, rozwalajacymi swoim wygladem cale otoczenie. Spacerujac zastanawiasz sie, kto na to pozwala?Dlaczego dziedzictwo historyczne, jest tak mocno tlamszone przez nowoczesnosc, pieniadze i wygodnictwo. Niektore kolonialne,piekne domy, oblepione sa wielkimi banerami reklamowymi, a juz za nimi wybijaja w niebo olbrzymie mrowkowce mieszkalne.Apartamentowce, hotele i obrzydliwie tandetne, gigantycznych rozmiarow domy towarowe. Uliczki, ze starymi kolonialnymi kamienicami ,ktore powinny oddawac klimat i atmosfere minionych lat, sa w oplakanym stanie, okna pozabijane dechami, z powyrywanymi drzwiami, dokokola jest brudno i smierdzi wybijajaca kanalizacja. Chwilami sie zastanawiam, jak robiles zdjecia, bo gdziekolwiek chcialoby sie uchwycic piekna fasade starego kolonialnego domostwa, zaraz obok wpycha sie w kadr 30 pietrowy paskud mieszkalny. Duze rozczarowanie.Wielka szkoda, bo to jest przyklad jak mozna zrujnowac i niedbajac niszczczyc piekno, ktore jest pozostaloscia historyczna. Idealnym przykladem moze byc brazylijska Olinda, kolonialne barokowe miasteczko, ktore utrzymalo piekny klimat, gdzie czas stana w miejscu, gdzie Starbucks nie ma prawa sie pojawic, i nikt nie buduje gigantycznych wiezowcow w sasiedztwie historii. Szkoda.
  20. sagnes80
    sagnes80 (27.12.2010 20:43) +3
    jak zwykle w przypadku Twoich opisów Robercie była to uczta dla dla wytęsknionej za Azją duszy mojej :)
    pozdrawiam!
  21. kuniu_ock
    kuniu_ock (26.12.2010 18:14) +3
    Robertos :) Ja tu wrócę po świętach, bo teraz nie mogę się skupić na czytaniu, a nie chcę sobie zepsuć Twojej podróży :)
  22. neiven
    neiven (23.12.2010 16:19) +4
    Ładnie napisana, dopracowana, pełna interesujących faktów relacja! Miło się czyta takie teksty.
    Ciekawy sprawa z tym skrawkiem dziewiczego lasu pod KL Tower...
  23. milanello80
    milanello80 (22.12.2010 23:00) +3
    W sumie na dwoje babka wróżyła. Z jednej strony chyba lepiej zasmakować jednego kraju niż tylko odhaczać w paszporcie kolejne pieczątki. Przynajmniej jedne kraj byś dobrze poznał. Ja poświęciłem 2 miesiace na Tajlandię i 1 miesiąc na Malezję, a dalej uważam się za laika w kwestii tych krajów. Tymbardziej Twoje 10 dni. Jeżeli mógłbym coś sugerować. Olej KL, poświęć maksimum 2 dni, na Penang podobnie może ze 3 dni, a resztę na Bangkok. To miasto, które wciąga i nigdy go mało. Malaki w sumie szkoda, ale generalnie to miasto na 2/3 dni, więc jeżeli poświęcasz ją kosztem Bangkoku, to jest to do wybaczenia :)
    P.S. Już zazdroszczę Azji :)
  24. traveluk
    traveluk (22.12.2010 19:58) +4
    hey, swiatna relacja!" Fajne opisy, ciekawie dawkowane... wydrukowalem i bede czytal lecac do Kuala Lumpur w piatek. Wlasciwie bede tylko w KL i Penang, nie wiem czy dobrze zrobilem ale odwolalem rezerwacje hotelu w Malaka i lece do Bangkoku. Malo mam czasu tylko, 10 dni wiecej nie moglem wskorac.
  25. milanello80
    milanello80 (22.12.2010 11:46) +5
    Raczej starałem się nie pisać blogu z wojaży po Malezji, a raczej poruszyć kwestie azjatyckości i starego ducha tego miejsca. Niestety, jak konstatowałem, o ile sama Malezja w atrakcje jest niezwykle zasobna, o tyle azjatyckość coraz żwawiej z niej odpływa uginając się pod naporem świata konsumpcyjnego.
    Pogoda i owszem bywała różna. Wszystko zależy bowiem od wybrzeża. Gdy jedne jest w objęciach monsunu, drugie opływa w słońcu. Niemniej ciepło i generalnie słonecznie jest praktycznie cały czas, z małymi wstawkami deszczu od czasu. Problemem dla ostrości zdjęć była chyba raczej wysoka wilgotność powietrza oraz amatorska ręka autora, który do zdjęć przykłada się równie amatorsko :)
  26. bartek_sleczka
    bartek_sleczka (22.12.2010 8:15) +3
    Fajnie opisana i udokumentowana podróż. Pogoda nie była chyba najbardziej sprzyjająca, a szkoda, bo tak gdzie widać niebo i słońce, barwy "dają popalić" :)
    Pzdr/bARtek