To będzie moje drugie spotkanie z Lampeduzą. Tym razem biorę udział w obozie wolontariackim Legambiente na plaży Isola dei Conigli na Lampeduzie. Mam nadzieję, że sobie poradzę, że nie będę ciężarem, że uda mi się to, o czym marzę - żeby dać coś od siebie...
Z Linozy wyruszę wodolotem, i na Lampeduzie będę około wpół do jedenastej. I się zacznie...
======================================
To nie było łatwe, ale bardzo ciekawe doświadczenie. To była wyczerpująca praca, sześć godzin dziennie pod palącym słońcem, cały czas na stojąco lub chodząco, na gorącym piasku lub w całkiem chłodnej wodzie. Trzeba było uważać na to co ludzie robią i umieć ich przekonać (a to najczęściej Włosi, niekoniecznie zdyscyplinowani) żeby tego nie robili.
Podobało mi się najbardziej, kiedy nie było ludzi, plaża była pusta. Dla tych chwil wato tam było być. Podobało mi się też witanie ludzi przy schodach, odpowiadanie na ich pytania, tłumaczenie tej całej sprawy z żółwiami. Miło mi było, kiedy kręcili głowami z niedowierzaniem, gdy mówiłam, że przyjechałam tu z Warszawy specjalnie po to, żeby pracować w wolontariacie. Czułam się dumna, kiedy udało mi się im coś wytłumaczyć, kiedy uratowałam od zagłady meduzy (pokarm dla żółwi), kiedy wytłumaczyłam dzieciakom dlaczego nie wolno w wodzie grać w piłkę (a rodzice nie umieli im tego wyperswadować).
Nie było łatwo się zgrać w naszej dziwnej grupce - bałam się, że będę najstarsza, a tymczasem byłam o 10 lat młodsza od moich czterech koleżanek. One tu przyjechały na wycieczkę, nie mając pojęcia na czym wolontariat polega, buntowały się, spierały, nie umiały sobie poradzić. Ja wiedziałam doskonale co mnie czeka i nie miałam najmniejszgo problemu z zaakceptowaniem reguł gry.
Problemem było zgranie się grupy i problemem była nasza kierowniczka, nie bardzo sobie z nami radząca. Same przygotowywałyśmy jeść, a mnie się oczy szeroko otwierały na widok tego, co one robiły: na przykład, na obiad był ... makaron. Tak, sam makaron. Chcesz, to posyp sobie parmezanem, albo polej oliwą.
Albo ryż, misa ryżu. Wsypano do niej: dwie puszki tuńczyka (OK), pokrojone parówki (?!?!?), pomidorki i zawartość jednego słoiczka sałatki z oliwek itp. To wszystko było dość mdłe, ale nie było paskudne. Mnie się włoskie jedzenie kojarzy z wyrazistym smakiem, pikantnym, sporo czosnku, papryczki. A tam jadłyśmy bardzo prosto, raczej bez smaku. Legambiente podpisało umowę z Carefurem. Hmmm. Na Sycylii przyszło mi jeść niedojrzałe pomidory z Carefura. Na hamburgery nie przystałam.
Było sporo kłótni, ale z czasem się polubiłyśmy. Udało się znaleźć troszkę czasu wolnego (przyznam się bez bicia, niewiele się przykładałam do sprzątania, wolałam pójść sobie na wycieczkę...), dzięki temu odwiedziłam znajome plaże i zatoczki...
O wizycie Papieża napiszę w następnym punkcie...