Najczęstszym epitetem jakim literatura podróżnicza posługuje się opisując malezyjską wyspę Penang jest określenie Perła Orientu. Na pierwszy rzut oka wydaje się ono jak najbardziej trafione. Penang ma wiele przymiotów, które przyzwalają na tak górnolotne charakteryzowanie wyspy. Po dłuższej analizie uzmysławiam sobie jednak, że określeniem takim można by tytułować jeszcze kilka innych destynacji Orientu. Ba, nawet w samej Malezji takowe znalazłoby się, mam tu na myśli głównie kolonialną Malakkę. Penang jest wyjątkowy w inny sposób. Dla mnie Penang to przede wszystkim wyspa kuchnia, wyspa najsmaczniejszych kulinariów, jakie danym mi było w życiu zasmakować. Do tej pory na samą myśl o delikatesach tam kosztowanych milej na podniebieniu się robi. Mimo, że nieumiarkowanie w jedzeniu nie jest chlubą, którą należy się powszechnie chełpić, niemniej ta sama czynność na Penangu, zwłaszcza patrząc na innych towarzyszy stołu, chlipiących, parskających, dostarczających dowodów na niezwykłość kulinarnej wprawy tubylców, należy do tradycji. I generalnie obżarstwo na Penangu jest w dobrym zwyczaju. Jemu urąganie, uchylanie się od serwowanych tu smakołyków, stanowiłoby niewątpliwie prztyczek w dumę wyspy, hołubiącej zasadzie przez żołądek do serca. Dla mnie taką oto drogą Penang zaskarbił sobie swą dozgonną miłość.
Wędrowałem więc ulicami Georgetown, kolonialnej stolicy wyspy, szlakiem restauracji, tawern, ulicznych straganów i kiermaszy. Kroczyłem śladem kulinarnych przybytków malajskich, chińskich, a zwłaszcza hinduskich. Wolny czas między sprawdzaniem możliwości trawiennych organizmu wypełniałem marszami kolonialnymi uliczkami przepięknego Georgetown. W końcu na listę UNESCO wpisuje się obiekty nie z racji ich różnorodności i dystynktowności kulinarnej.
Miasto Georgetown założył w 1786 roku kapitan Francis Light, angielski podróżnik pracujący dla Kompanii Wschodnioindyjskiej. Kompania ta, poszukując portu zdatnego do zaopatrywania i ochrony swych statków przewożących cenne ładunki z herbatą i opium z Chin, uznała, że właśnie wyspa Penang jest najwłaściwszym ku temu miejscem. Wyłudziła więc wyspę od sułtana Kedahu, oferując mu w zamian ochronę przed wrogami. Aby umotywować jakoś przyszłych plantatorów, kapitan Light rozkazał napełnić lufy armatnie srebrnikami z okrętowego skarbca i wystrzelić je w kierunku wyspy. Nie trzeba było o lepsze zaproszenie. Kto żyw, ruszył w kierunku nieznanego lądu. Podobno do dziś na wyspie można znaleźć srebrniki zalatujące armatnim prochem. Light założył miasto wycinając dżunglę. Na cześć króla Jerzego IV nazwał je Georgetown. Ślady brytyjskiej przeszłości miasta widać na każdym kroku. Europejski szyk urbanizacyjny, wiktoriański charakter zabudowy, architektoniczna elegancja – wszystko to świadczy o latach brytyjskiej bytności na wyspie i dostarcza dowodu na inną niż tylko bitna, spływająca krwią, imperialna twarz Imperium Brytyjskiego.
Mimo, że wyspa ma wiele do zaoferowania, to właściwie sporadycznie zapuszczam się poza urzekającą stolicę wyspy. Stare miasto w dalszym ciągu wygląda jakby przeniesiono je żywcem z XIX wiecznych obrazów. Mnie owa staromiejskość pociąga najbardziej. Toteż podglądam jubilerów przy pracy, pucybutów obcierających kurz z damskich pantofli, chińczyków grających na ulicach w madżonga, czy zwyczajnie przesiaduję godzinami na chodniku. Odwiedzam muzea, antykwariaty, kroczę każdym możliwym zaułkiem, starając się przesiąknąć przedwiekową atmosferą miasta. Nocleg na romantycznie brzmiącej uliczce Love Lane, w starej kolonialnej kamienicy, z ciężkimi ołowianymi drzwiami, drewnianymi okiennicami, skrzypiącą podłogą i wielkim wiktoriańskim łożem, pozwala to wrażenie potęgować.