DROGA Z LIMY
Nasz autokar zmierza dostojnie w kierunku wysp Ballestas, gdzie mamy mieć dwugodzinną wycieczkę łodzią aby podziwiać kolonie zwierząt morskich, a potem lunch. Ciekawe ile osób będzie w stanie go zjeść …
WYSPY BALLESTAS
Wyspy Ballestas okazały się sporym wyzwaniem. Zwiedzanie wysp wchodzących w skład rezerwatu Paracas odbywa się na pokładach łodzi, a właściwie motorówek o różnej wielkości. Cała wyprawa trwa około dwóch godzin w obie strony.
Jak się z czasem okazało, właściwy wybór miejsca do siedzenia na łódce jest kluczem do sukcesu. Nie należy obawiać się zajmowania miejsca na przedzie łodzi. Co prawda może nieco więcej rzuca, ale … Ale wsiedliśmy na łódź zajmując miejsce mniej więcej w 2/3 jej długości bliżej końca.
Cała nasza wycieczka zmieściła się na jednej motorówce napędzanej przez dwie potężne Yamahy V6 i ruszyliśmy w drogę. Na początku kilka delfinów pluskających się wokół statku z którego co chwila wpadają do wody smakowite kąski ryb. Chwila na zdjęcia i łódka nabiera szybkości. Po wypłynięciu z zatoki, bardzo spokojne morze zaczyna nieco kołysać. Efektem tego są niewielkie na razie prysznice, spadające na siedzących z tyłu łodzi. Na razie to jest jeszcze śmieszne.
Mijamy po drodze stada pelikanów okupujące nadbrzeżne skały i po jakichś 15 minutach mamy okazję fotografować tak zwany ‘kandelabr’, czyli wzór wyryty w skałach wznoszących się bezpośrednio nad wodą. Motorówka nabiera pełnej szybkości i ruszamy w głąb morza na spotkanie mieszkańców wysp. Po drodze kilka osób, siedzących na zawietrznej nie ma już ochoty się śmiać, ponieważ co chwilę spada na nich prysznic morskiej wody.
Przewodnik, całkiem niezły Tomek, który dbał o naszą wiedzę praktyczną o obecnym Peru, twierdzi że mamy wielkie szczęście, że wycieczka odbywa się w piękną i słoneczną pogodę. Podobno nie zdarza się to zbyt często. Ceną za pogodne niebo, jest niestety nieco bardziej wzburzone morze.
Po drodze, pomimo tego że dwie V6 Yamahy pchają nas pełną parą naprzód, bez wielkiego wysiłku mijają nas klucze kormoranów i innych ptaków zmierzających w tym samym kierunku. Widok jest wspaniały. Z daleka klucze ptaków tworzą fantastyczne wzory na tle błękitnego nieba.
Po około 40 minutach dopływamy do wysp. Nawet dyskomfort wynikający z przemoczenia ubrań, ustępuje zapałowi fotografowania. Mamy przed sobą pingwiny, słonie morskie wygrzewające się w słońcu na skałach, a także setki tysięcy ptaków. Możecie się domyślać, że zapach guana, który zresztą był głównym bogactwem wysp Ballestas, nieco czasami nas przytłacza.
Widok jest jednak wart tego dyskomfortu. Pozostajemy jedynie z pytaniem, jak daje sobie radę strażnik wyspy, który mieszka w domku pośród ptaków i ich guana przez dwa miesiące. Ale to jego problem.
Motorówka przewozi nas wokół wysp i na koniec przepływamy przez diabelską bramę powstałą w zerodowanych skałach. Wracamy w kierunku wybrzeża na oczekiwany lunch, na który Danusia zbierała zamówienia wcześniej w autokarze.
Zanim jednak dotrzemy do restauracji, czeka nas 40 minut walki ze wzburzonymi falami Pacyfiku. Skutek jest dość opłakany dla mniej więcej 1/3 uczestników wycieczki, szczególnie siedzących na zawietrznej od połowy łodzi do końca.
Praktycznie przez cały czas jesteśmy (autor niestety znajdował się w złym sektorze), oblewani strumieniami zimnej i słonej wody. Staram się chronić aparat i zajmować sobą jak najmniej miejsca. Wskazane jest ubranie się w nie tylko w wodoodporną kurtkę, ale jeśli to możliwe także w spodnie. To naprawdę się opłaci …
W końcu, po 2h20 min docieramy z powrotem do nabrzeża. Ociekając wodą zmierzamy do stolików i czekamy na lunch.
Lunch był nieobowiązkowy, i wybory był różne. Większość zamówiła smażoną rybę oceaniczną (świetna), a mniejszość krewetki z czosnkiem (dobre, ale nie doskonałe), w towarzystwie maślanych awokado, pomidorów i manioku smażonego w głębokim oleju. Koszt takiego lunchu to 28 soli za danie główne, do tego 8 soli za duże (650 mln) piwo i 4 sole za szklankę wyciskanego soku z pomarańczy. Jak widać, ceny bardzo podobne do polskich, a ośmielę się stwierdzić, że za taką porcję krewetek nie zapłaciłbym w Polsce mniej niż 45 zł.
Po lunchu, spacerując wśród rachitycznych domów i straganów z pamiątkami, powoli zmierzamy do autokaru, który zabiera nas dalej w kierunku tajemniczych rysunków Nazca.
OAZA Huacca China
jedziemy do Nazca. Po drodze, w okolicy miasta ICA, autobus zbacza z głównej drogi i kierujemy się do oazy wśród wydm.
Niewielka oaza o wdzięcznej nazwie "płacząca dziewczyna" - Huacca China, leżąca wśród 60 metrowych wydm była kiedyś zapewne pięknym i tętniącym życiem miejscem popołudniowego i weekendowego wypoczynku. Świadczą o tym rozwalające się pomosty, przebieralnie zamienione w okazjonalne toalety, zamknięte restauracje, czy ogólna martwota. Miejsce jest obecnie w ruinie, ale widać ślady dawnej świetności. Nie wiem co było tego przyczyną, ale szkoda.
Przed wyjazdem czytałem na jednym z forów gorącą wymianę zdań, mającą udowodnić wyższość jednego biura podróży nad drugim, a toczyła się właśnie wokół tego, czy było zwiedzania TEJ oazy, czy nie. Nie wiem o co ta wrzawa. Moim zdaniem szkoda czasu.
Gdyby można było spędzić to ze 2 godziny i wyjechać jednym z wielu czterokołowców na otaczające oazę wydmy, to bym rozumiał. Zresztą jak sfotografować oazę, pokazując jej piękno (bo miejsce jest piękne), z poziomu jeziora? W końcu efekt oazy to plama zieleni wśród jałowej pustyni. Ale to da się zrobić tylko z otaczających wydm, albo z powietrza. A tutaj wysiadamy z autokaru i słyszymy „zbiórka za 45 minut i wyjeżdżamy …”. Cóż, starczyło czasu na szybki przemarsz wokół jeziorka i tyle.
Swoją drogą, zauważam że im dalej od Limy, tym kolory stają się żywsze, a krajobraz coraz ciekawszy. Lima jednak to bardzo smutne miasto…
Żegnamy bez wielkiego żalu płaczącą dziewczyną i w pełnej dyscyplinie czasowej ruszamy dalej w kierunku Nazca.