Podróż El Condor Express - Peru i Boliwia - Lima - miasto mgieł



2010-04-03

LIMA

Pierwszy rzut oka na miasto pokazał bez dwóch zdań, że to co piszą przewodniki jest prawdą. Lima to miasto mgły. Nacierające znad Pacyfiku chłodne powietrze zderza się nad Andami z ciepłym powietrzem znad Amazonii i w ten sposób prawie cały wąski pas lądu na przedgórzu zakryty jest mgłą.

Nasze lądowanie w Limie było wynikiem długiego procesu myślowego podczas którego zastanawialiśmy się gdzie wybrać się w tym roku. Padło na Peru i Boliwię, po raz drugi z tym samymi biurem podróży.

Po wylądowaniu dość szybko, pomimo wąskich i zatłoczonych ulic dotarliśmy do hotelu położonego w pięknej dzielnicy Miraflores. Powieści Mario Vargasa Llosy, np. ‘Ciotka Julia i skryba’ dały nam pewne pojęcie o tym czego się spodziewać. I rzeczywiście, dzielnica zabudowana jest bardzo zróżnicowanymi budynkami. Pomiędzy wysokimi apartamentowcami, ukryte za wysokimi murami zwieńczonymi kilkoma rzędami przewodów pod wysokim napięciem, znajdują się stare wille. W sumie mieszanka różnych stylów i charakterów, ale bardzo przyjemna dla oka.

Po sprawnym zaczekowaniu w hotelu zastanawialiśmy się co dalej robić. Na pierwszy ogień napoczęliśmy zawartość dwóch butelek, które nabyliśmy w Amsterdamie korzystając z dwugodzinnej przerwy pomiędzy lotem z Warszawy, a kolejnym do Limy.

Nasza przewodniczka – Danusia, kobieta z pewnością bardzo doświadczona sama sugerowała aby nabyć nieco płynu odkażającego wnętrzności, jako że flora bakteryjna jest nieco inna i może powodować różne niespodzianki. W ogóle Danusia, którą spotkaliśmy po raz pierwszy w trudnych okolicznościach, bo chyba zgodzicie się ze mną, że czwarta rano na Okęciu to właśnie takie okoliczności, zrobiła na nas bardzo dobre wrażenia. Z perspektywy pierwszych dwóch dni, wiem już, ze się nie pomyliliśmy i że będzie trzymać naszą grupę sprawną i twardą ręką doświadczonej pilotki.

Tak więc po pierwszym drinku wzbogaconym colą (prawdziwą) z mini barku, zeszliśmy na powitalne spotkanie. Nie była to kolacja, raczej drink połączony z kantorem wymiany walut itp. Właściwie była to pierwsza okazja, aby nasza grupa poznała się w całości. Liczymy 31 osób plus pilotka. Ludzie w wieku od młodego - na szczęście nie ma dzieci :) po około 60. W ubiegłym roku przekrój wiekowy był znacznie większy.

Właśnie w tej chwili Danusia zwraca naszą uwagę na totalne slumsy położone w odległości około 50 km od Limy. Niewielkie domki rozrzucone na gołych i suchych wzgórzach, bez prądu wody i czegokolwiek innego. Trudne do wyobrażenia warunki życia… Ale to chyba tak jest w krajach Ameryki Południowej.

PRZEPIS NA PISCO SOUR

Na początek spotkania w hotelu dostaliśmy drinka o wdzięcznej nazwie, pisco sour. Pierwsze zetknięcie dość zaskakujące, ponieważ zawartość szklaneczki była przykryta warstwą piany. Pierwszy łyk … i powracają wspomnienia. Caipirinha z modyfikacją. Okazało się, że pianka jest to po prostu warstwą białka z jajek skropioną specjalnym bitterem (może być także posypana cynamonem)… Jak dla mnie bomba.

Jedna szklanka pisco (wódka z winogron, zapewne możliwa do zastąpienia baccardi bądź w wersji prostej – wódką), jedno białko z jajka , sok z 1 limonki i łyżeczka cukru (zapewne powinna być brązowego), plus szklanka pokruszonego lodu. Składniki miksujemy w mikserze (malakserze) na bardzo szybkich obrotach, dodając w kolejności: pisco, sok, cukier, białko i lód. Po przelaniu do szklanki na wierzch kropla bittera i/lub odrobina cynamonu. Podaje się w szklankach koktajlowych ozdobionych wianuszkiem cukru. W zależności od upodobania można dodać więcej lodu bądź soku z cytryny. Przepis według otrzymanego od miejscowego przewodnika na jego odpowiedzialność, ponieważ na razie nie miałem okazji wypróbować. Smacznego.

Szklaneczka piso sour bardzo ułatwiła proces płacenia za atrakcje, ponieważ jak to bywa na wycieczkach, od razu trzeba był wyskoczyć z kasy, po 220USD na osobę za różne wstępy, napiwki itp. all inclusive, a potem jeszcze po 60 USD za przelot samolotem nad Nazca. Jutro rano dowiem się, czy było warto.

Przy osobnym stoliku zasiadł przenośny kantor i nie chodzi mi bynajmniej o śpiewaka, tylko „czendż monej”. Bardzo wygodne i profesjonalne przygotowanie pierwszego wieczoru. Okazało się, że bardzo prosto można przeliczać wszystkie wydatki, ponieważ kurs peruwiańskiego SOLA, jest mniej więcej 1:1 ze złotówką. Nie wiem co prawda ile stoi obecnie USD w Polsce, ale tak czy owak jest to porównywalne.

Po pisco sour, na stole wylądowały lekkie przekąski, kawałki żółtego sera, średniej w smaku szynki konserwowej i wspaniałe oliwki, zielone z pastą paprykową i czarne. Po samolotowym żarciu, była to nieledwie małmazja. W czasie przekąszania i zapijania drugą kolejką pisco sour, pani Marzena, szefowa lokalnego polskiego biura podróży, opowiadała nam nieco o Peru i miejscowych zwyczajach i ryzykach. Podobno w Limie mieszka według różnych szacunków od 9 do 11 milionów ludzi na terenie około 300 km2. Ludność Limy zwiększyła się kilkunastokrotnie, ponieważ w latach 60-tych miasto miało około 700.000 mieszkańców. Dzisiaj dzielnice kolorowych slumsów otaczają stare centrum miasta, z którego także niewiele zostało.

Po wyskoczeniu z kasy wróciliśmy do całkiem przyzwoitego pokoju i połowa naszej jednostki małżeńskiej poległa w łóżku, a druga poszła zakupić coś do picia w pobliskim sklepiku.

Właśnie za oknem autobusu widzę kilkadziesiąt brezentowych baraków, które według słów pilotki, zawierają stada kur, które są podstawą miejscowej diety. Chyba lepiej nie zaglądać do środka :)

Przejęty opowieściami o panującym złodziejstwie, niestety z 9 mln mieszkańców, około 3 żyją w skrajnej nędzy co powoduje ich zainteresowanie cudzą własnością, wybrałem się na krótki spacer nad morze. Nie wziąłem aparatu, aby nie wyróżniać się za bardzo z tłumu. Nie wiem czy mi się udało, bo cały czas czułem na sobie wzrok mijających mnie Peruwiańczyków. Być może mój australijski kapelusz i kamizelka za bardzo rzucały się w oczy? Może mój wzrost? Choć nie należę do gigantów i obecne młode pokolenie przerasta o głowę moje 176 cm, czułem się jak Guliwer w kraju liliputów. Czasami udało mi się spotkać kogoś o wzroście przekraczającym poziom mojej pachy, ale zwykle okazywał się, że ta kobieta porusza się na butach w rodzaju koturnów widzianych na filmie „Wyznania Gejszy”. Można się poczuć wielkim :)

Po 15 minutach niespiesznego marszu po chodniku, wymijając sprytnie umieszczone w nim drzewa otoczone metalowymi barierkami, dotarłem nad morze. Zmrok rozpraszało wiele ostrych świateł otoczonych aureolami rozświetlonej limańskiej mgły. W oddali po drugiej stronie zatoki, na zboczu gry lśnił sporych rozmiarów świecąc krzyż, przypominający o miejscowej religijności. Nieco alkoholu we krwi (pisco znakomicie połączyło się z wcześniej wypitymi w samolocie buteleczkami wina) spowodowało, że ten widok długo zostanie w pamięci. Już kolejnego dnia nie zrobił na mnie tak wielkiego wrażenia.

Zresztą po dwóch dniach w Limie, stwierdzam że mgła litościwie przykrywa to, czego miasto nie powinno pokazywać, a mianowicie biedę i bałagan. O dziwo w centrum jest bardzo czysto co kontrastuje z niedokończonymi wielopokoleniowymi domami, z drutami zbrojeń kłujących niebo w oczekiwaniu na kolejne pokolenie mieszkańców.

Po nasyceniu wzroku powróciłem do hotelu nie niepokojony za bardzo przez nikogo, zakupiłem za 8 soli 1,5 litrową butelkę Coke Zero i poległem na łóżku. Była dopiero około 21-szej lokalnego czasu, co daje 3 nad ranem czasu polskiego, więc obawiałem się jak uda się przespać noc.

Okazało się, że taktyka jaką przyjąłem za podręcznikiem, czyli jeśli lecisz w dzień, to NIE ŚPIJ bo napytasz sobie biedy, okazała się bardzo trafna. Po bardzo intensywnym śnie, obudziliśmy się całkiem wyspani o 5:30 rano. Jak zwykle, jedna część rodziny dalej polegiwała w łóżku, a druga, tym razem z aparatem w dłoni wyruszyła w budzące się do życia miasto.

LIMA – zwiedzanie

Lima w dzień wcale nie jest piękniejsza niż w nocy. Zaryzykuję stwierdzenie, że Lima jest brzydka i wiele się nie da z tym zrobić. Nad brzegiem morza ludzi uprawiali poranne sporty ? jogging jest tutaj bardzo popularny, spacerowali z psami i spędzali czas otuleni przez wszechobecną mgłę.

Podczas treningów w panoramowaniu, ponieważ chciałem koniecznie uchwycić w ruchu kilka lokalnych środków lokomocji, przeżyłem moment zaniepokojenia. Otóż nagle, zatrzymał się przede mną z piskiem opon terenowy motocykl, z człowiekiem z twarzą szczelnie okrytą maską. Zaczął do mnie coś dość głośno mówić w dziwnym i niestety nie znanym mi języku. Oczywiście przez myśl przeleciało mi wszystko czego nasłuchałem się o złodziejach wyrywających wszystko co cenne z ręki, urywających przy tym dłonie itp. Zastanawiałem się już, co zrobię jak stracę aparat? Na szczęście okazało się, że był to strażnik miejski, który widząc faceta w kapeluszu, siedzącego na krawężniki z dużym aparatem w rękach, postanowił mnie ostrzec i zapobiec większym kłopotom.

Ponieważ ogólnie nie lubię kłopotów, posłusznie schowałem aparat do plecaka i starając się nie wyróżniać za bardzo z otoczenia, klejąc się do płotów niczym tajemniczy don Pedro z krainy deszczowców, wróciłem do hotelu.

Śniadanie okazało się nad wyraz smaczne. Bufet szwedzki w dużej czystej sali z ładnymi stolikami dał wiele możliwości. Rzuciliśmy się próbować miejscowych potraw podanych w dużej różnorodności. Szczególnie godne uwagi okazały się niewielkie nóżki w ostrej panierce, które początkowo wzięliśmy za udka świnek morskich, które są w Peru normalnym zwierzęciem hodowlanym, ale okazały się jednak kawałkami kurzych skrzydełek.

Dobra jajecznica, jajka sadzone, ziemniaki, wybór warzyw z sosem jogurtowym, pyszny biały ser, pomidory, oliwki, a dodatkowo świeże owoce i wyciskane soki z owoców spowodowały, że przy stole spędziliśmy więcej czasu niż chcieliśmy. Nie ryzykowaliśmy już do picia herbatki z koki, ale bynajmniej nie ze względu na zawartość jakichś podejrzanych substancji, a po prostu z powodu kiepskiego smaku. Niestety czarna herbata TE PURA, także nie zwalała z nóg. Grupa okazała się bardzo zdyscyplinowana i w komplecie o 8:30 wsiadła do bardzo wygodnego autokaru ruszając na zwiedzanie Limy.

Ponieważ jestem raczej fanem uroków natury, a nie efektów działalności człowieka, opis Limy w dzień skrócę do minimum.

Zaczęliśmy od parku zakochanych nad brzegiem morza, czyli niewielkiego skwerku otoczonego kolorowym murkiem w stylu Gaudiego. Potem przejechaliśmy przez miasto oglądając z autobusu niewielką kolonialną część Limy i poszliśmy zwiedzać zakon franciszkanów. Nie można tam było robić zdjęć, ale z ciekawością słuchaliśmy wykładu prowadzonego przez Panią Iwonę, która opowiadała nam o historii Peru i Limy. Krótki spacer z powrotem do centrum do Plaza Mayor nie zrobił większego wrażenia. Naszą dumę narodową podbudowała krótka wizyta w dawnej stacji kolei wybudowanej przez naszego Rodaka, inżyniera Malinowskiego. Szybkie zwiedzanie katedry w Limie z piękną kaplica poświęconą Franciszkowi Pizzarro, rzut oka na wspaniałe kolonialne balkony na rezydencji arcybiskupa Peru i czas wolny.

O 11:50 zaczyna się przed pałacem prezydenckim który znajduje się przy Plaza Mayor, zmiana warty. Widowisko warte zobaczenia choćby ze względu na stroje żołnierzy i ich krok marszowy, którego nie powstydziłby się Michael Jackson. Ale cała impreza jest zbyt długa i po 20 minutach większość publiki udaje się na zwiedzanie miasta. Kilkaset metrów głównym deptakiem nie poprawia naszej oceny atrakcyjności miasta. Ciągle szukam jakiegoś wspólnego z nim języka, ale nie mogę go zrozumieć. Może trzeba więcej czasu? Nie wiem. Ponieważ jest 12:15, a o 13-tej autokar ma nas zawieść na lunch, udajemy się na kawę do kawiarni Tanta. Jak się okazało, ta sieć kawiarni oferuje naprawdę dobrą kawę (polecam wirakocha cafe), z odrobiną pisco, co testowała także część naszej wycieczki.

Nieco głodni, wszyscy w komplecie jedziemy w kierunku morza i dzielnicy Miraflores na lunch. Moje nadzieje spełniają się w 200% gdy na stole z przekąskami znajduję potrawę na którą czekałem, czyli CEVICHE. Dla niezorientowanych, są to kawałki surowej ryby morskiej (białej), marynowanej w soku z limonek wraz z cebulą i ostrą papryczką. NIEBO W GĘBIE. Dokładałem sobie trzy razy popijając pisco sour i chichą moradą - napój fermentowany bezalkoholowy z fioletowej kukurydzy. Całość jedzenia była bardzo dobra, ale jak to bywa, przystawki były lepsze od dań głównych. Ogólnie wrażenia kulinarne na razie bardzo pozytywne.

Po lunchu w knajpie z widokiem na morze, jedziemy zwiedzać muzeum złota. Tam także nie można robić zdjęć.

Postanowiłem jeszcze raz zaatakować Limę i zrozumieć jej język, więc ze statywem i plecakiem z aparatem ruszyliśmy na spacer znaną drogą w stronę morza. Piątek wieczorem jest w Peru dniem imprezowym i widać było spore grupy ludzi spieszących do restauracji nad brzegiem morza.

Być może jet-leg po podróży, być może zmęczenie, ale miasto nie zaczęło do nas ‘gadać’. Po dość krótkiej sesji foto, ruszyliśmy bardzo gwarną ulicą w stronę hotelu i na tym właściwie zakończył się nasz pobyt w Limie.

Podsumowując pobyt w Limie, w 100% zgoda z przewodnikami. Miasto w żaden sposób mnie nie zachwyciło. Być może wymaga znacznie więcej czasu na poznanie, ale nie jest to łatwa miłość od pierwszego wejrzenia.

  • nad morzem - Miraflores
  • lotnisko w Limie
  • pierwszy poranek
  • busik 1
  • lustro
  • strażnik
  • mgła
  • poranna siatkówka
  • autobus
  • kochać się ...
  • restauracja
  • zakochani są wszędzie
  • na widelcu
  • prace społeczne
  • gołąbki
  • slumsy
  • mam cię!
  • nasi tu byli
  • nuncjatura
  • balkon kolonialny
  • katedra
  • herb Pizarro
  • grobowiec
  • surowość
  • łagodność
  • kościół
  • toaleta
  • Plaza Mayor
  • nocny klif