Zanim jeszcze oczom niezbyt strudzonych Janek-Wędrowniczek ukaże się pierwsza szalunkowa deska, stary zmurszały drogowskaz z napisem „Tadeusz” (o niezwykłej sile oddziaływania, lubimy bowiem wszystko, co stare i zmurszałe) wiedzie nas na drogę zboczenia (w prawo). Wdrapujemy się pod górę, a tam… cisza, spokój, butelkowe ławeczki i marzenie każdego przedszkolaka (nasze również) – najwyższa na świecie (nie mam co do tego wątpliwości) huśtawka! Metalowa konstrukcja ze sztywnymi ramionami, nie jakieś tam parciane sznurki. Pełen profesjonalizm! Po 2 minutach pisków, kwików i pokrzykiwań, mościmy się wygodnie. Ten sam impuls przechodzi kolejno przez trzy głowy (nie licząc Zygmunta) - a gdyby się tak rozhuśtać, znaleźć nad przepaścią (!), „lecieć tak, niczym ptaaak”… Ostatecznie okazujemy się kurczakami, bo zardzewiała huśtawka skrzypi przy każdym ruchu. Przez kolejne 45 minut huśtamy się w granicach pomieszanej z lękiem przyzwoitości.
p.s. A w willi „Tadeusz” podobno chętnie bywał Piłsudski. Ciekawe co wolał: twarde stąpanie po ziemi czy podniebne loty?