Chyba nigdy nie zawitalibyśmy do Pardubic, gdyby nie przypadek. Oto wrzesień roku 2000. Mieszkamy w pensjonacie Bělin w Łomnicy Tatrzańskiej. Towarzystwo mieszane, Polacy i Czesi w równych proporcjach, odrobina Słowaków. Naszą uwagę zwróciła czwórka Czechów (jak się potem okazało – trójka + 1 Słowak), okupująca co wieczór obszerną kuchnię na drugim piętrze (pełniącą również rolę jadalni). Otóż wspomniani przeze mnie osobnicy – dwie kobiety i dwóch mężczyzn – raczyli się co wieczór obfitą kolacją. Ale nie spożywali jej na sucho, w odwodzie oczekiwały butelki z piwem, rumem, oraz – co najbardziej nas zdziwiło – plastikowa butelka sprite'a. Popatrz, powiedziałem do żony, mają tu tyle napitków, a sprajta żłopią, tfu, durne pepiki...

Po kilku dniach wystawne biesiady uległy ograniczeniu. Jedna z par wyjechała. Pozostała dwójka radziła sobie jak mogła. Też było piwo i rum. No ale co dwie gęby to nie cztery. I oczywiście towarzyszył im sprajt...

Aż nadszedł pochmurny dzień i wszystko się wyjaśniło. Po kilku cudownych, prawie letnich wrześniowych dniach, nastąpiło załamanie pogody. Ciemne chmury od rana szalały na na niebie. Nie zmartwiło nas to zbytnio, bo po kilku wyrypach mieliśmy zwyczajnie dość, taki dzień w górach to dar niebios, nie trzeba rano wstawać, nie trzeba się męczyć i iść do góry (a potem w dół).

Wyluzowany, i niezbyt starannie ubrany, miałem na grzbiecie ciepły polar – a na tyłku przewiewne i gustowne bokserki w netoperki – wylazłem z kawą i papierosem na taras.

I dygocząc z zimna, piłem i paliłem. Niespodziewanie napatoczył się osobnik z pozostałej pary. Dobry deň, dzień dobry, konwencjonalne przywitania, ogólne opinie o pogodzie. I raptem zauważył, że trzęsę się z zimna. Powiedział – poczekaj, zaraz wracam – i poszedł, i faktycznie zaraz wrócił. Ze szklaneczką w dłoni, i plastikową butlą sprajta w drugiej. Nalał, i pełną szklaneczkę wcisnął mi do ręki. Sam zadowolił się zwykłym kieliszkiem. Powiedział – na zdrawie – i wypiliśmy. I poczułem, że jakaś zdumiewająca siła ściska mi gardło, brak tchu, i w ogóle...

Dobre je? zapytał, i zaraz odpowiedział – to slivovica, mojej roboty, sedemdesat percent...

A żeby cię jasna cholera – pomyślałem w pierwszej chwili, mogłeś mnie uprzedzić, to ja setkę takiego trunku bez przygotowania... ;-)

Potem przyszła jego piękniejsza połowa. Za chwilę później – moja. I tak poznaliśmy Marię i Tonia, Czeszkę z Pardubic, i Słowaka z Previdzy. Od tamtego czasu spotykaliśmy się kilkakrotnie, a w maju 2004 odwiedziliśmy ich w Pardubicach.

Pardubice są znane z dwóch powodów. Pierwszy to Wielka Pardubicka, a drugi to semtex, produkowany na przedmieściu Semtin. Są jeszcze dwa powody do zainteresowania tym miastem. Piwo Pernštejn, które nie jest arcydziełem, ale jest znakomite ;-), oraz pardubickie pierniki, naprawdę pyszne. Podczas ostatniego pobytu w Pradze, w październiku 2008, Maria, która cudem wyrwała się z Pardubic aby na dwie godziny spotkać się z nami, przywiozła nam pardubickie pierniki i pardubickie piwo...

 

  • 5
  • 8
  • 9
  • 6
  • 7
  • 10
  • 11
  • 12
  • 13
  • 14
  • 16
  • 17
  • 18
  • 19
  • 20
  • 15
  • 21
  • 22
  • 23
  • 24
  • 25
  • 26
  • 27
  • 28
  • 29
  • 30
  • 31
  • 32
  • 33
  • 34
  • 35
  • 36