Po niecalych dwoch dniach spedzonych na skraju dzungli amazonskiej opuszczamy dzis region Oriente i udajemy sie znowu na zachod w kierunku Andow. Rano jest dosyc pochmurno, ale dzieki temu panuje przyjemna temperatura. Po okolo 2 godzinach wjezdzamy ponownie w niskie gory, ale nadal jest tu bardzo zielony krajobraz, podobnie jak w Oriente. Po drodze mijamy kilka plantacji trzciny cukrowej. Okolo poludnia zatrzymujemy sie na przerwe obiadowa w prowincjonalnym miasteczku Puya. Nie ma tu wlasciwie nic ciekawego - mala hala targowa, szereg kioskow wzdluz glownej ulicy, ktore sprzedaja soki z trzciny cukrowej i inne kolorowo zabarwione napoje. Oprocz tego duzy sklep z kiczowatymi pamiatkami, w ktorym akurat dzieci z jakiejs szkolnej wycieczki kupuja na wyscigi.
W dalszej drodze na poludniowy-zachod przejezdzamy przez miasteczko Shell, zalozone w 1937 roku przez firme o tej samej nazwie, ktora miala tu baze podczas poszukiwan zloz ropy naftowej w puszczy amazonskiej. Posiada ono nawet male lotnisko.
Troche pozniej zatrzymujemy sie w ladnym punkcie widokowym nad przelomem rzeki Rio Pastaza, która jest jednym z doplywów Amazonki. Niestety nadal jest pochmurno. Od tego miejsca zaczyna sie jazda serpentynami pod gore. Po jakims czasie osiagamy glowna atrakcje dzisiejszego dnia: wysoki wodospad Pailon del Diablo. Sciezka do wodospadu prowadzi malowniczo wsrod bujnej wegetacji lasu mglistego. Po drodze widzimy rozne kwitnace rosliny (m.in. orchidee) oraz kolibry. Po jakims czasie docieramy do trzech tarasow widokowych polozonych na roznych wysokosciach, z ktorych mozna obserwowac spadajace z hukiem masy wodne. W drodze powrotnej skrecamy jeszcze do wiszacego mostu, z ktorego jest roztacza sie inna perspektywa na wodospad. Pomimo tablicy informujacej, ze na moscie moze znajdowac sie rownoczesnie maksymalnie 5 osob, przechodza nim cale grupki turystow. No ale jakos szczesliwie tez przechodze mostem w obie strony, kolyszac sie w rytm krokow innych ludzi :-)
W miedzyczasie zrobila sie ladna pogoda, nad nami jest znowu niebieskie niebo, i przyjemnie sie tu siedzi i patrzy. Ale pora w dalsza droge. Znad wodospadu jest juz niedaleko do Banos, celu naszej dzisiejszej podrozy. Okolo godz. 15.30 docieramy do miasteczka, wysiadamy kolo termalnych kapielisk i odbywamy pierwszy spacer po miescie. Banos de Agua Santa, jak brzmi pelna nazwa, to typowo turystyczne miasteczko - wazne centrum turystyczne tego regionu, polozone na wysokosci ok. 1800 m w malej kotlinie, otoczonej zielonymi zboczami. W bliskim sasiedztwie znajduje sie ostatnio bardzo aktywny wulkan Tungurahua, ktorego ostatni - bardzo silny - wybuch byl w sierpniu 2009 r. Doszlo wtedy do powaznych zniszczen. Teraz jednak, podczas naszego pobytu w listopadzie, jego aktywnosc oslabla, i nie widac nawet noca wyplywajacej z krateru lawy. (Po powrocie do domu dowiaduje sie, ze na poczatku stycznia 2010 doszlo do kolejnej silnej erupcji.) Gorace zrodla wyplywajace ze zboczy wulkanu zasilaja wlasnie te slawne baseny termalne.
Glowna atrakcja architektoniczna miasta jest bazylika z ciemnego kamienia wulkanicznego. Banos jest jednym z najwiekszych osrodków pielgrzymkowych w Ekwadorze. Czczona jest tu dziewica Maria z Banos - Nuestra Senora de Agua Santa - ktorej przypisywanych jest wiele cudów. Uratowala ona ludzi np. podczas wielkiego pozaru w Guayaquil, czy podroznikow przechodzacych zawalajacym sie akurat mostem nad Rio Pastaza. Na scianach katedry znajduje wiele obrazow przedstawiajacych te wlasnie wydarzenia i cudy.
Spacerujac po centrum widze wreszcie swinki morskie smazace sie na grilu, z ktorych slynie Ekwador (i Peru tez). Bede musial je w Banos w koncu sprobowac :-) W innym miejscu jest szereg sklepikow ze slodyczami, ktorych wlasciciele stojac na chodniku naciagaja specjalna mase cukrowa zabarwiona roznymi kolorami - nieraz na odleglosc kilku metrow - i odpowiednio ja zawijaja. Gdy ten "sznur" jest juz odpowiednio cienki, jest on ciety w kilkucentymetrowe kawalki, owijany w folie i sprzedawany jak pewnego rodzaju lizak. W innym miejscu stoi caly szereg kioskow a przed nimi maszyn do wyciskania soku z trzciny sukrowej.
Nasz maly hotelik, a wlasciwie willa, jest polozony dosyc centralnie (zreszta cale miasteczko jest male), tylko kilka minut od glownej ulicy handlowej. Jest ona nastawiona calkiem na turystow - prawie same tylko sklepiki z pamiatkami, t-shortami, itp.
Przed oknem mojego pokoju hotelowego znajduje sie drzewo pieknie kwitnace na czerwono. Pojawiaja sie tu oprocz niebieskich ptaszkow tez zielone kolibry. Bardzo dobre miejsce do fotografowania. Niestety wiekszosc czasu spedzam poza hotelem. A jak wracam do hotelu zapada juz zmierzch i warunki do fotografowania sa juz bardzo trudne.
Po kolacji przewodnik nasz namawia kilka osob na odwiedziny glownej ulicy rozrywkowej w Banos. Jest tu duzo malych knajpek, dyskotek itp. Decydujemy sie na jedna z nich, taki disco-bar, kilka stolikow tylko. Zamawiamy koktaile, potem tanczymy troche - w miedzyczasie robi sie bardzo ciasno - muzyka dyskotekowa i tanczacy ludzie zwabiaja innych przechodniow szukajacych rozrywki. Bawia sie tu oprocz nas sami ekwadorczycy i jest fajnie.
Caly nastepny dzien spedzamy rowniez w Banos. Rano jest bardzo mglisto i pochmurno. Od czasu do czasu pada tez troche. Planowalismy wprawdzie zrobic sobie rano wedrowke w otaczajace miasto gory, ale przy takiej pogodzie nie ma to najmniejszego sensu, szybko zniknelibysmy w nisko wiszacych chmurach. Czas wykorzystuje wiec na pisanie widokowek do krewnych i znajomych. Pozniej chodzimy troche po centrum miasta, po uliczkach i butikach. Pogoda troche poprawia sie, zbocza wokol miasta wylaniaja sie pomalu z chmur. Po malym obiedzie zjedzonym u "Mama Inez" decydujemy sie na wedrowke do punktu widokowego Buenavista polozonego przy duzym krzyzu górujacym nad miastem.
Sciezka prowadzi zboczem i umozliwia stale coraz to inny widok na lezace ponizej miasto. Po ponad godzinie docieramy do krzyza na wysokosci ok. 2100 m. Stad widac pieknie nie tylko miasto, ktore rozposciera sie pod nami jak na talerzu, ale i pokryty ciemna lawa szczyt wulkanu Tungurahua. Sciezka prowadzi dalej do innego punktu widokowego, z ktorego widac jeszcze lepiej wulkan. Idziemy wiec troche w tym kierunku, ale do celu jest jeszcze ponad godzina drogi. Nie zdazylibysmy tam wiec dojsc i wrocic przed zmrokiem. Dlatego postanawiamy pomalu wracac do Banos, robiac po drodze dalsze zdjecia.
Wieczorem zamawiam w restauracji na kolacje pieczona swinke morska. Trzeba w koncu kiedys sprobowac. Sa one dosyc duze (nie takie, jakie znamy u nas) i dosyc drogie, wiec zamawia sie po polowce. Ale specjalnie mnie nie zachwycaja - miesa jest na nich bardzo malo - tylko spieczona skora i kosci - i nielatwo jest wydobyc spomiedzy tego jakis jadalny kawalek. Smakiem przypomina ona cos pomiedzy kurczakiem i krolikiem. Mysle wiec, ze to byla juz ostatnia taka swinka morska w moim zyciu :-)