Gdy dojezdzamy do malego miasteczka San Pedro de Alausi, widac juz z daleka stojacy na wzgorzu na skraju miasta kilkunastometrowy posag sw. Piotra. Takie figury swietych dominujace nad miastami sa typowe dla calej Ameryki Poludniowej.
Po co jedzie sie wlasciwie do Alausi? Znajduje sie tu dworzec kolejowy, z ktorego mozna odbyc spektakularna wycieczke kolejowa do Nariz del Diablo ("Diabelski nos") przez waski i stromy wawoz. Ale o tym pozniej. Teraz powiem tylko tyle, ze niedawno panstwo przejelo od prywatnej firmy obsluge tej turystycznej linii, i od tego czasu bardzo trudno jest wczesniej zarezerwowac i dostac bilety na przejazd, organizacja podobno nie funkcjonuje sprawnie, zwlaszcza ze zamiast pociagu z kilkoma wagonami jezdzi teraz tylko taki autobusik szynowy. My dostalismy rezerwacje przejazdu dopiero na godzine 15:30, ale udajemy sie zaraz po przyjezdzie do dworca, aby odebrac nasze zarezerwowane bilety. Jest to taka gratka, ze lepiej jest miec je juz wczesniej w rece ;-)
Jest dopiero poludnie, wiec co robic w tym malym miasteczku przez nastepne 3 godziny? Dowiadujemy sie na szczescie, ze dzisiaj odbywa sie w Alausi cotygodniowy targ. Po krotkim pikniku w poblizu dworca idziemy wiec w kierunku placu targowego. I im bardziej zblizamy sie do tego placu, tym wiecej widzimy indianskich kobiet, mezczyzn i dzieci w tradycyjnych strojach. Targ zajmuje duzy teren bezposrednio ponizej posagu sw. Piotra i rozciaga sie tez na sasiednie uliczki. Jest tu calkiem inaczej, niz na targu w Otavalo, ktory byl w duzej czesci nastawiony na turystow i oferowal mnostwo pamiatek. Tutaj nie ma zadnych pamiatek, lecz sprzedawane sa warzywa, owoce, zywnosc, artykuly gospodarstwa domowego, ale i np. handluje sie lamami, swiniami itp. Po prostu wszystko, w co musza zaopatrzyc sie indianskie rodziny przyjezdzajace tu raz w tygodniu na zakupy z okolicznych andyjskich wiosek.
Jestem oczarowany autentyczna atmosfera tego targu, a zwlaszcza niesamowicie kolorowymi strojami ludnosci indianskiej. Odziez ich jest na ogol jednokolorowa, ale poszczegolne czesci sa bardzo kontrastowo zestawione - niesamowity dla oczu raj kolorow. Te stroje sa tez calkowicie inne, duzo grubsze i cieplejsze, niz te noszone przez otavalskich indian. Widac, ze tu w Andach bardzo czesto panuja niskie temperatury. Trudno jest mi opisac ta dla nas tak egzotyczna atmosfere targowa, wiec zapraszam do ogladniecia zdjec, ktore - mam nadzieje - choc troszke przekazuja ten nastroj.
Wedrujemy po targu i po okolicznych uliczkach tam i spowrotem, robie mnostwo zdjec i w ten sposob niezauwazalnie mijaja prawie trzy godziny oczekiwania na nasz przejazd koleja. Przed godz. 15.30 wstepujemy jeszcze w kawiarence kolo dworca na kolejny smaczny sok owocowy po czym udajemy sie na maly peron.
Punktualnie podjezdza maly wagonik (taki autobusik szynowy), ktorym teraz bedziemy podrozowali. Miejsc jest tak malo, ze miejscowi przewodnicy grupek turystycznych musza zostac na miejscu, jechac moga tylko turysci.
Przejazd do Nariz del Diablo jest od lat wielka atrakcja turystyczna. Dawniej na ogol jechalo sie pociagiem z Riobamby, lecz najbardziej spektakularna czesc trasy zaczyna sie za Alausi. Szczegolna atrakcja byla mozliwosc jazdy na dachu pociagu. Jednak kilka lat temu zwisajace nad linia kolejowa kable telekomunikacyjne obciely glowy dwom japonskim turystom, jadacym na dachu. Od tego czasu jazda na dachu zostala zabroniona. A calkiem niedawno, jak juz wspominalem, przejela firma panstwowa ta linie kolejowa, i odtad pociagi nie jezdza juz w ogole.
Tloczymy sie wiec w malym wagoniku i jestesmy ciekawi na widoki z okna. Nistety pogoda jest niezbyt dobra - jest bardzo pochmurno i coraz bardziej sciemnia sie, zwlaszcza, ze pomalu zbliza sie juz zmrok (zachod slonca jest tu okolo godz. 18).
Sam Nariz del Diablo to okolo 100 m wysoka charakterystyczna skala nad przelecza Rio Chanchán na trasie lini kolejowej prowadzacej przez Andy z Riobamby do Sibambe, ktora byla budowana w latach 1899-1908. Szczegolnie wlasnie ten niezwykle trudny odcinek wokol Diabelskiego Nosa uchodzil za dzielo mistrzowskie sztuki inzynieryjnej i zaliczany jest do najbardziej spektakularnych na swiecie.
Aby przedostac sie wzdluz tej prawie pionowej skaly polozono tory w formie zygzaka prawie ponad soba. Jadacy pociag musi wiec w pewnym momencie wycofywac w dol po rownolegle lezacych ponizej torach aby po kilkuset metrach jechac znowu do przodu na kolejnym nizszym poziomie. W ten sposob na odleglosci 2 km zostaje pokonana roznica wysokosci ok. 500 m. Przydomek "diabelska" zawdziecza ta skala faktowi, ze przy budowie trasy w tak ciezkich warunkach zmarlo bardzo duzo osob.
Jadac na tym odcinku w wagoniku wygladam z okna i widze pionowo pod nami dalszy ciag torow i jeszcze glebiej maly dworzec kolejowy. Po drodze robimy przystanek w wawozie i wtedy widac dobrze jak przebiegaja tory po wykutej waskiej rampie na krawedzi skaly. Kolejny postoj robimy calkiem na dole pod Diabelskim nosem, a pozniej wracamy ta sama trasa do Alausi. Jeszcze jeden postoj jest na dworcu u podnoza skaly. W sumie przejazd ten jest ciekawy ala naturalnie jazda na dachu bylaby bardziej spektakularna i mozliwe bylyby duzo ciekawsze widoki na otaczajacy krajobraz.
Do Alausi wracamy okolo godz. 17.15 i przesiadamy sie do naszego autobusiku. Teraz czeka nas jeszcze dluga jazda na poludnie do Ingapirca. Droga prowadzi caly czas zawilymi serpentynami przez Andy. Ponizej nas znajduja sie czesto strome i glebokie przepascie. Pogoda jest nadal kiepska i do tego dochodzi jeszcze miejscami bardzo silna mgla, ktora nieraz jak mleko wypelnia calkowicie lezace pod nami doliny, a czesciowo spowija tez nasza droge w gesta biel. Miejscami widocznosc nie przekracza nawet 5 metrow. Dobrze, ze nie widzimy we mgle, jak glebokie sa te przepascie za krawedzia drogi. Po godz. 18.30 dochodzi do tego jeszcze ciemnosc oraz wyjatkowo kiepska nawierzchnia drogi. Taka zla droga nie jechalismy jeszcze w Ekwadorze. Podziwiam zdolnosci naszego kierowcy i modle sie tez po cichu, aby przy kolejnej serpentynie nie pomylil sie i dobrze wyczul, w ktora strone jest zakret. Bo widziec ich sie prawie nie da :-)
Kolo godz. 20 mgla znika calkiem niespodziewanie - nagle jest nad nami absolutnie bezchmurnie, widac wyraznie gwiazdziste niebo, a w tyle za nami odznacza sie ostra granica gestej mgly.
Krotki czas pozniej dojezdzamy do naszego hotelu - pieknej starej hacjendy polozonej wsrod lagodnych wzgorz. Na dworze jest dosyc chlodno i z przyjemnoscia zjadamy ciepla kolacje przy trzaskajacym wesolo ogniu kominkowym w starych zabudowaniach hacjendy.