Po dwóch pełnych dniach spędzonych w Tokio nie można się oprzeć wrażeniu, ze bycie tu, to trochę jak pobyt na innej planecie. Każdy coś tam o Japonii słyszał, czytał, zna z opowieści (i bardzo duża cześć tych wyobrażeń ma pokrycie w rzeczywistości), ale są tez rzeczy, które wciąż zadziwiają i zaskakują. Po pierwsze pomieszanie realności z fantazja i podróżami do świata dzieciństwa, co znalazło swoje ucieleśnienie w tabunach chodzących po tokijskich ulicach lolitek w szkolnych mundurkach, wszechobecności koloru różowego i miękkiego pisku "kawaii", który komentuje wszystko to, co milutkie, dziecięce, kolorowe i niewinne jak wizerunek Hallo Kitty, białego kotka z dużymi przestraszonymi oczkami. Jednak kolorowy i lepki aż do bólu kicz japońskiej popkultury idealnie stapia się z tradycyjna Japonia naszpikowana obecnymi na każdym rogu świątyniami shinto albo buddyjskimi, gdzie miedzy dwoma parkanami zderza się tradycja z nowoczesnością, stare z nowym, sacrum z profanum. Ta swoista mieszanka, gdzieś indziej pewnie wybuchowa, tutaj nikogo nie razi ani nie dziwi, a gdzieś w tym wszystkim zachowana jest dziwna harmonia. No bo na przykład kończysz swój występ w jednym z ulicznych barów karaoke i w drodze powrotnej do domu wpadasz na chwile do świątyni, gdzie albo wyklaskujesz swoja modlitwę albo wieszasz karteczkę z życzeniem, które do tej pory się nie spełniło. Noc na pewno nie zastanie Cie niespokojnym snem..
Zdarzają się również zjawiska niespodzianki jak ostro-słodki smak śledziowej ikry na języku (tekstura ikry przypomina chropowata żelkę), wypchany niedźwiedź polarny w samym centrum rybnego targu albo łatwość z jaka Japończycy zasypiają na stojąco jadąc metrem do pracy i co ciekawe, zawsze dokładnie wiedza, kiedy należy się obudzić, by nie przegapić właściwej stacji. Nie dorastamy im w tej praktyce do piet! Nasze próby płynnego i nieskrepowanego przemieszczania się miedzy kraina Morfeusza i Kraina Kwitnącej Wiśni zawsze kończyły się bolesnym kuksańcem w bok i dziwnie zrozumiałym i znanym mi od kilku lat "szybciej wysiadamy"! Właśnie, przemieszczanie się. Zadziwiające jest to, ile osób mieści się do porannego metra, są nawet specjalni pracownicy, którzy przywdziawszy wcześniej białe rękawiczki parają się wielce szanowana tu profesja "upychacza do metra". Ktoś powiedział, ze tam gdzie nie da się już nawet szpilki wetknąć, oni potrafią opchnąć trzy dziecięce wycieczki i dwóch zawodników sumo. Po wrażeniach dzisiejszego dnia stwierdzamy, ze to prawda, a w 2mm szparę miedzy nami a sąsiadami z pewnością dałoby się upchnąć jeszcze ze cztery słonie. Grunt to organizacja, a tego Japończykom nie można odmówić. Oprócz rzeczy prawdziwych oraz tych co zdumiewają i zadziwiają jest przynajmniej jedna półprawda, która należy zdementować. Japończycy wcale nie są do siebie podobni! Przed naszymi oczami przewinęło się już z pewnością kilka tysięcy reprezentantów tego narodu i z trudnością moglibyśmy wskazać dwie podobne do siebie osoby. Mali, więksi, szczupli, owalni, kwadratowi, o jasnej lub ciemnej karnacji, noszący się mniej lub bardziej po europejsku, modni, oryginalni, a jeśli tylko czegoś nie odsypiają to zawsze weseli i przyjaźni, a nawet szukający wzorku cudzoziemca.
Jest jedno miejsce w Tokio, gdzie zbierają się tzw cos-playarzy i cos-playarki (od costium player), nastolatki przebierające się za realne lub wymyślone postaci (lolitki z fantazji erotycznych, bohaterów mangi, anime i gier komputerowych, maiko, gotyckie księżniczki etc.) po to, by ich podziwiać i portretować. Obwieszonych aparatami turystów ani do jednego ani do drugiego nie trzeba specjalnie zachęcać. My tez pstryknęliśmy tu i owdzie, demokratycznie, poświęcając tyle samo uwagi staremu i nowemu, pięknemu i brzydkiemu, żywemu i nieożywionemu, za dnia i w nocy, z wizja albo zupełnie bezmyślnie, z ochota, a czasem już tylko automatycznie waląc w spust migawki...