Podróż Dromofobia
Do rozpoczęcia wyprawy zostało jeszcze 10 dni. To niesamowite, że pomysł, który wpadł nam do głowy jakieś dwa lata temu, nie bez wpływu doświadczeń Olki i Tomka, niedługo nareszcie stanie się faktem. Jeszcze 10 dni przygotowań i ruszamy na drugi koniec świata, żeby odwiedzić miejsca, o których zawsze odwiedzeniu marzyliśmy i te, o których istnieniu jeszcze nie wiemy, a o powrocie do których będziemy marzyć przez resztę życia.
Wyprawa w zasadzie jest już przygotowana: mamy bilety, jesteśmy zaszczepieni, kończymy kompletować ekwipunek, zarezerwowaliśmy hostel w Tokio. Teraz pozostaje nam zająć nasze rozpalone głowy jakąś aktywnością, która pozwoli dotrwać jakoś do przyszłego czwartku. Myślę, że skutecznym zabijaczem czasu będzie usystematyzowanie etapów, które przeszliśmy w drodze nas do tego momentu; a nuż komuś przydadzą się te informacje – nam na pewno przydadzą się one za kilka miesięcy, kiedy nasza wyprawa będzie już tylko wspomnieniem (a może wcale nie).
Trasa
Długo decydowaliśmy się jaką trasę wybrać, ile ma trwać podróż, ile czasu spędzimy w różnych krajach. Koniec końców sytuacja wyjaśniła się niejako sama: daty skonkretyzowały się w okresie pomiędzy zakończeniem pracy i ewentualnym podjęciem nowej, trasa wyznaczyła się przy kupnie biletów, a długość pobytu w poszczególnych krajach była wynikiem połączenia kalkulacji finansowych i loterii. Początkowo chcieliśmy polecieć najpierw do Hong Kongu, stamtąd dostać się do Australii, Nowej Zelandii, Japonii i wrócić do Chin. Ta trasa wydawała się dość logiczna. Próbowaliśmy wyznaczyć zbliżoną trasę używając The Great Escapade – oferty kilku linii lotniczych, która wygląda na najlepszy sposób na poruszanie się po Australazji. Jakkolwiek strona internetowa tegoż programu jest bardzo zachęcająca, jest też równie mało konkretna.
W bezowocnych próbach skontaktowania się z biurem The Great Escapade, znaleźliśmy biuro podróży (www.travelnation.co.uk), które miało prowadzić sprzedaż pakietów, które nas interesowały. I ku naszemu miłemu zaskoczeniu okazało się to najlepszym krokiem w okresie przygotowań. Skonfundowani ciągłymi zmianami w trasie, wysłaliśmy do Travel Nation nieuporządkowaną listę miejsc, które nas interesują, długość podróży i przybliżoną datę wylotu. Błyskawicznie dostaliśmy odpowiedź i propozycję trasy, która pokrywała większość naszych oczekiwań. Po niewielkich poprawkach, kupiliśmy bilety lotnicze i tu dwie niespodzianki: pierwsza miła – bilety są z normalnych linii lotniczych (British Airways i Qantas), które traktują pasażerów poprawnie, mają normalne limity bagaży i nie każą dopłacać za maskę tlenową na wypadek awarii i druga, jeszcze milsza niespodzianka – cena. W bardzo optymistycznej wersji naszych wstępnych obliczeń przewidywaliśmy ok. 1500€ na osobę za bilety lotnicze. Okazało się, że za loty: Londyn-Tokio, Tokio-Christchurch, Auckland-Melbourne, Sydney-Singapur i Pekin-Londyn, zapłaciliśmy po 949 funtów. Dobry początek! Polecamy gorąco to biuro, bo to naprawdę profesjonaliści.
Tym samym ustaliła się też trasa naszej wyprawy. Wylatujemy z Londynu 24. kwietnia i zaczynamy w Japonii, gdzie spędzimy 10 dni, później 3 tygodnie w Nowej Zelandii, następnie 5 tygodni w Australii, skąd lecimy do Singapuru i tam zaczynamy azjatycką część wyprawy, czyli dwu i półmiesięczną podróż do Pekinu (patrz mapka). Lot powrotny zarezerwowaliśmy na 16 września, ale tak naprawdę powrót zależy od wyników egzaminu na studia i topnienia gotówki.
Szczepienia
Mieliśmy duże szczęście, że większość przygotowań do wyprawy przypadła na okres kiedy mieszkaliśmy w Hiszpanii. Ubezpieczenie medyczne objęło koszty szczepień, dzięki czemu zaoszczędziliśmy około 200€ w stosunku do kosztów szczepień w Polsce. W dodatku spotkaliśmy przemiłego lekarza, który rzeczywiście zainteresował się naszą wyprawą i starał się dobrać szczepienia jak najlepiej do naszego stanu zdrowia i trasu, którą mamy przebyć. Wyposażeni więc w złudną odporność na: tężec, błonicę, żółtaczkę a, b i c, dur brzuszny i grypę możemy stawić czoła wirusom. Przed malarią mamy bronić się Doksycyliną, której możliwe efekty uboczne składają się na chorobę, która na pewno skończy z ludzkością.
Ekwipunek
Pomni na zalecenia bywałych w regionie podróżników, wychodzimy z zasady, że czym mniej naładujemy do plecaków, tym lepiej. Problem jednak w tym, że w Japonii będziemy wiosną, w Nowej Zelandii tamtejszą jesienią, w Australii zimą, a w części azjatyckiej doświadczymy pełnego spektrum meteorologicznego. Zamierzamy zabrać: kilka zmian bielizny, 2 pary spodni, polar, kurtkę przeciwdeszczowo – przeciwwiatrową, śpiwór, matę samopompującą, dobre buty, przewodniki i kilka innych przydatnych drobiazgów.
Przewodniki
Zapakujemy do plecaka 3 przewodniki - po Japonii z Lonely Planet, po Nowej Zelandii i Australii z hiszpańskiej serii Guía Azul. Nie jesteśmy fanami Lonely Planet, ale trzeba przyznać, że trudno o bardziej praktyczny przewodnik. Guía Azul zawiera dużo więcej ciekawych opisów miejsc, ale część praktyczna jest uboższa. Nie można mieć wszystkiego, wkrótce przekonamy się jak się sprawdzają w trasie te dwie filozofie. W związku z tym, że Japonia jest pierwszym przystankiem, tę część mamy mniej więcej przygotowaną. Korzystając ze strony japan-guide.com opracowaliśmy trasę, która pozwoli nam zobaczyć jak najwięcej i jak najtaniej. Mamy kilka pomysłów na Nową Zelandię i kompletnie żadnego na Australię, ale jesteśmy wolni, piękni i pomysłowi i będziemy improwizować wykorzystując te trzy zalety. Jutro wielkie zakupy, spotkania z przyjaciółmi i gorączki przedwyjazdowej ciąg dalszy.

Sakura w moim domu 2009-04-15
Okazuje się, że fakt, że nie obejrzymy kwitnienia wiśni w Kioto nie jest żadną tragedią, bo po powrocie z zakupów w Krakowie, ukazał się moim oczom taki widok.
To jest co prawda kwitnąca czereśnia, no ale nie bądźmy drobiazgowi. Wiśni (choć nie piłkowanej) brakuje kilku dni, więc może sakura będzie nas symbolicznie żegnać.
A Wikipedii o sakurze piszą tak:
Sakura- japońska nazwa ozdobnych drzew wiśniowych (Prunus serrulata) i ich kwiatów. Owoc wiśni (nazywany sakuranbo) pochodzi z drzew innego gatunku.
Sakura jest powszechnie rozpoznawalnym i wszechobecnym symbolem Japonii, umieszczanym na wszelkiego rodzaju przedmiotach codziennego użytku, w tym na kimonach, materiałach piśmiennych i zastawie stołowej. Kwiat wiśni jest powszechnie wykorzystywaną metaforą ulotnej natury życia i jako taki często jest wykorzystywany w sztuce japońskiej, a także jest kojarzony z samurajami i kamikaze. Istnieje co najmniej jedna popularna piosenka ludowa o tytule "Sakura", oryginalnie przeznaczona na shakuhachi (bambusowy flet), a także wiele piosenek pop. "Sakura" jest także popularnym żeńskim imieniem japońskim.
Najbardziej lubianą przez Japończyków odmianą jest Somei Yoshino. Jej kwiaty są niemal całkowicie białe, lekko zabarwione bladym różem, szczególnie blisko łodygi. Kwiaty rozwijają się i zwykle opadają (lub "rozsypują się",, w języku japonskim) w ciągu tygodnia, zanim jeszcze rozwiną się liście. Z tego powodu drzewa wydają się niemal całkowicie białe. Odmiana wzięła swoją nazwę od wioski Somei (obecnie część dzielnicy Toshima w Tokio).
Co roku Japończycy śledzą sakura zensen, czyli Front Kwitnienia Wiśni. Co wieczór prognozy są nadawane po prognozie pogody w programach informacyjnych. Kwitnienie rozpoczyna się na Okinawie w lutym i zazwyczaj dociera do Kioto i Tokio na przełomie kwietnia i maja. Następnie przesuwa sie na północ, kilka tygodni później osiągając Hokkaido. Japończycy z uwagą śledzą te prognozy. Razem z przyjaciółmi i rodziną udają się do parków, świątyń i chramów na hanami - przyjęcie połączone z oglądaniem kwiatów. Festiwale hanami celebrują piękno sakury, a dla wielu są okazją do relaksu i podziwiania pięknych widoków.
Drzewa sakura znajdują się przy większości japońskich szkół i budynków publicznych. Ponieważ rok podatkowy i szkolny rozpoczynają się w kwietniu, w wielu częściach Honshu pierwszy dzień szkoły zbiega się z okresem kwitnienia wiśni.
Sakura zawsze była w Japonii symbolem ulotnego piękna i była ściśle kojarzona z samurajami i bushi. Życie uważano za krótkotrwałe i piękne, podobne w tym do kwiatów wiśni. Ten motyw pozostaje nadal obecny, często można go zaobserwować w kulturze popularnej (szczególnie w mandze i anime). W poezji japońskiej sakura jest powszechnie wykorzystywanym kigo (motywem wskazującym na porę roku).

Znikający punkt 2009-04-18
Najgorsze jest oczekiwanie. Na podróż, na spotkanie, na odgłos drukarki na lotnisku i wypadające z niej karty pokładowe, wreszcie last call, zapięcie pasów w samolocie i powolne unoszenie się w przestworza. Przed oczami wciąż ten sam obraz, ta sama halucynacja: w zwolnionym tempie, od końca albo skacząc z jednej sytuacji w kolejną, bez żadnego porządku i logiki. Widzę uśmiechniętą twarz A. i jego palec, wskazujący jak wszystko to, co znane oddala się coraz bardziej, by wreszcie zniknąć z pola wiedzenia. Mlecznobiała hibernacja i rozpływamy się na chwilę.. na miesiąc ... nareszcie! A więc tak, niech to będzie gra! ZNIKAJĄCY PUNKT. Za każdym razem kiedy odważycie się musnąć klawiatury Waszych komputerów, my już będziemy gdzieś indziej..

In culo alla ballena 2009-12-13
No to doczekaliśmy się. Dziś opuszczamy nasze rodzinne domy, do których nota bene zawitaliśmy na krótko i ruszamy w podróż. Nareszcie !!
Zaczynamy tradycyjnym włoskim życzeniem:
In culo alla ballena (e speriamo non scoreggi)!!

Japońskie toalety 2009-04-27
Pierwszym objawem japońskiego zaawansowania technologicznego, jakie napotkaliśmy po przyjeździe były toalety. Wystarczy spojrzeć na zdjęcie, żeby stwierdzić, ze niewiele maja one wspólnego z naszymi wychodkami, a jeśli dołożymy do tego instrukcje wyłącznie po japońsku, rzecz najbardziej prozaiczna staje się przygoda.
Oprócz funkcji tak oczywistych jak podgrzewanie deski i regulacja mocy spłukiwania, kibelek ten posiada również funkcje bidetu (inna dla kobiet i dla mężczyzn), regulacje temperatury wody do podmywania, pochłaniacz przykrych zapachów (również z regulowanym natężeniem), odgłos spłukiwania wody (tutaj Japończycy podają jakieś pokrętne wytłumaczenie o tym, ze kobiety krepują się załatwiając swoje potrzeby i spłukują wodę, żeby stłumić wstydliwe odgłosy). Można tez znaleźć model ze świergotem ptaków, który ma uprzyjemnić intymne momenty. Prawdziwie rewolucyjna funkcja, jak na nasz gust, to zamontowany nad zbiornikiem kranik, którym woda wlewa się do małego zlewiku na cysternie i stamtąd do zbiornika. Można wiec bezpośrednio po skorzystaniu z toalety, umyć sobie ręce, nie zużywając niepotrzebnie wody. Recycling na całego. Takie wzornictwo popieramy.
Prysznice tez są ciekawe. Są to raczej kapsuły niż kabiny prysznicowe, maja swoje własne oświetlenie i mamy wrażenie, ze są zaprogramowane na jakieś japońskie ablucje, bo nigdy nie leci z nich taka woda, jaka w danym momencie chciałoby się oblać.
A dziś to się dopiero działo, ale to już kiedy indziej, bo trzeba iść spać...
Tutaj więcej informacji na ten wielce zajmujący temat (po angielsku).

Podróż na Planetę Nippon 2009-04-28
Po dwóch pełnych dniach spędzonych w Tokio nie można się oprzeć wrażeniu, ze bycie tu, to trochę jak pobyt na innej planecie. Każdy coś tam o Japonii słyszał, czytał, zna z opowieści (i bardzo duża cześć tych wyobrażeń ma pokrycie w rzeczywistości), ale są tez rzeczy, które wciąż zadziwiają i zaskakują. Po pierwsze pomieszanie realności z fantazja i podróżami do świata dzieciństwa, co znalazło swoje ucieleśnienie w tabunach chodzących po tokijskich ulicach lolitek w szkolnych mundurkach, wszechobecności koloru różowego i miękkiego pisku "kawaii", który komentuje wszystko to, co milutkie, dziecięce, kolorowe i niewinne jak wizerunek Hallo Kitty, białego kotka z dużymi przestraszonymi oczkami. Jednak kolorowy i lepki aż do bólu kicz japońskiej popkultury idealnie stapia się z tradycyjna Japonia naszpikowana obecnymi na każdym rogu świątyniami shinto albo buddyjskimi, gdzie miedzy dwoma parkanami zderza się tradycja z nowoczesnością, stare z nowym, sacrum z profanum. Ta swoista mieszanka, gdzieś indziej pewnie wybuchowa, tutaj nikogo nie razi ani nie dziwi, a gdzieś w tym wszystkim zachowana jest dziwna harmonia. No bo na przykład kończysz swój występ w jednym z ulicznych barów karaoke i w drodze powrotnej do domu wpadasz na chwile do świątyni, gdzie albo wyklaskujesz swoja modlitwę albo wieszasz karteczkę z życzeniem, które do tej pory się nie spełniło. Noc na pewno nie zastanie Cie niespokojnym snem..
Zdarzają się również zjawiska niespodzianki jak ostro-słodki smak śledziowej ikry na języku (tekstura ikry przypomina chropowata żelkę), wypchany niedźwiedź polarny w samym centrum rybnego targu albo łatwość z jaka Japończycy zasypiają na stojąco jadąc metrem do pracy i co ciekawe, zawsze dokładnie wiedza, kiedy należy się obudzić, by nie przegapić właściwej stacji. Nie dorastamy im w tej praktyce do piet! Nasze próby płynnego i nieskrepowanego przemieszczania się miedzy kraina Morfeusza i Kraina Kwitnącej Wiśni zawsze kończyły się bolesnym kuksańcem w bok i dziwnie zrozumiałym i znanym mi od kilku lat "szybciej wysiadamy"! Właśnie, przemieszczanie się. Zadziwiające jest to, ile osób mieści się do porannego metra, są nawet specjalni pracownicy, którzy przywdziawszy wcześniej białe rękawiczki parają się wielce szanowana tu profesja "upychacza do metra". Ktoś powiedział, ze tam gdzie nie da się już nawet szpilki wetknąć, oni potrafią opchnąć trzy dziecięce wycieczki i dwóch zawodników sumo. Po wrażeniach dzisiejszego dnia stwierdzamy, ze to prawda, a w 2mm szparę miedzy nami a sąsiadami z pewnością dałoby się upchnąć jeszcze ze cztery słonie. Grunt to organizacja, a tego Japończykom nie można odmówić. Oprócz rzeczy prawdziwych oraz tych co zdumiewają i zadziwiają jest przynajmniej jedna półprawda, która należy zdementować. Japończycy wcale nie są do siebie podobni! Przed naszymi oczami przewinęło się już z pewnością kilka tysięcy reprezentantów tego narodu i z trudnością moglibyśmy wskazać dwie podobne do siebie osoby. Mali, więksi, szczupli, owalni, kwadratowi, o jasnej lub ciemnej karnacji, noszący się mniej lub bardziej po europejsku, modni, oryginalni, a jeśli tylko czegoś nie odsypiają to zawsze weseli i przyjaźni, a nawet szukający wzorku cudzoziemca.
Jest jedno miejsce w Tokio, gdzie zbierają się tzw cos-playarzy i cos-playarki (od costium player), nastolatki przebierające się za realne lub wymyślone postaci (lolitki z fantazji erotycznych, bohaterów mangi, anime i gier komputerowych, maiko, gotyckie księżniczki etc.) po to, by ich podziwiać i portretować. Obwieszonych aparatami turystów ani do jednego ani do drugiego nie trzeba specjalnie zachęcać. My tez pstryknęliśmy tu i owdzie, demokratycznie, poświęcając tyle samo uwagi staremu i nowemu, pięknemu i brzydkiemu, żywemu i nieożywionemu, za dnia i w nocy, z wizja albo zupełnie bezmyślnie, z ochota, a czasem już tylko automatycznie waląc w spust migawki...

Przygoda dnia 2009-05-01
Wczoraj zawitaliśmy do Kioto bladym świtem, zostawiliśmy rzeczy w hostelu i ruszyliśmy na spacer w kierunku centrum. Żeby spacer był ciekawszy, wybraliśmy trasę wzdłuż rzeki i tak sobie idąc zobaczyliśmy kamienne ławki. Postanowiliśmy zjeść śniadanie i kiedy już usiedliśmy, wyciągnąłem jogurt i nagle jogurt wyskoczył mi z reki, obryzgując swoja kaktusowa zawartością plecak, kurtkę i pół ławki.
Wciąż w szoku spojrzeliśmy wzdłuż trajektorii plastikowego pudelka po jogurcie i okazało się, ze jogurt wytraciło mi z reki jakiś wielkie ptaszysko przypominające jastrzębia. Ptaszysko to siedziało na latarni na brzegu rzeki i czyhało na piknikowiczów. Na szczęście miał dobre oko i trafił dokładnie w wieczko jogurtu, wiec nie odniosłem obrażeń fizycznych, jedynie psychiczne i do wieczora spoglądałem nieufnie w niebo. Poza tym naraziłem się na nieprzyjemne spojrzenia Japończyków, kiedy tak sobie maszerowałem z plecakiem całym w białych plamach śmierdzących
skisło-owocowo.
Każdy dzień może być tym ostatnim.

Co tam w garnku 2009-05-04
Kuchnia japońska jest sławna chyba przede wszystkim przez sushi i może również przez ogromne spożycie ryżu (70kg na osobę rocznie). To prawda, ale sushi wcale nie jest tu najpopularniejszym daniem. Najczęściej, przynajmniej w ciągu dnia, jada się coś w rodzaju treściwej zupy pełnej makaronu (z maki pszennej), która wydaje się smakować zawsze tak samo pomimo rożnych dodatków. Jako ze jest to najłatwiej dostępne danie, zjedliśmy go już zbyt dużo i nie mamy ochoty na więcej, zwłaszcza po tym jak ostatnia porcja udekorowana była surowym jajem.
Poza tym rzeczywiście je się sporo ryżu, aczkolwiek nasze doświadczenia są w tym temacie dość ograniczone. Ryż jest jednak zasadniczym składnikiem bento (o którym za chwile), a to z racji naszej mobilności częsta forma posiłku. Pewnego dnia, zupełnie wygłodniali, wstąpiliśmy do sympatycznie wyglądającej knajpki, w której po dość skomplikowanym zamówieniu dania u szczerbatego kucharza, zjedliśmy bardzo smaczny ryz z sosem curry, jajko sadzone i kotlet z kurczaka.
A propos zamawiania, to nie jest ono tak skomplikowane jakby się mogło wydawać. Przede wszystkim prawie każde menu ma zdjęcia, wiec w przybliżeniu można sobie wyobrazić jak dana potrawa będzie wyglądać. Gdy nie ma zdjęć, na wystawie umieszczone są atrapy dan, które są małymi kiczowatymi arcydziełami sztuki użytkowej. Pamiętacie plastikowe pomarańcze? Na wystawie japońskiej restauracji możecie zobaczyć plastikowe spaghetti z widelcem nakręcającym makaron. Wygląda to naprawdę apetycznie i zawsze można wskazać palcem na atrapę, żeby zamówić.
Istnieje jeszcze jedna ciekawa możliwość zamówienia potrawy, w małych knajpkach, chyba żeby uniknąć utrzymywania kelnera i kasjera, danie wybiera się w automacie przed wejściem (zazwyczaj ma zdjęcia), który wygląda i działa jak automat biletowy, a kupon, który z niego wypada wręcza się kucharzowi. Ostatnia forma wybierania pożywienia to tzw. karuzela. Widzieliśmy taki sposób jedynie w barach sushi, wiec nie wiadomo czy jest częściej spotykany. Jak sama nazwa wskazuje dania kręcą się przed nosem klienta na małym pasie transmisyjnym, a klient bierze sobie, co mu się podoba. Cena zależy od koloru talerzyka. Dobra wiadomość jest taka, ze woda jest za darmo, a i zielona herbata się zdarza. W barze sushi byliśmy na targu rybnym w Tokio i było naprawdę pyszne i świeże, chociaż moja tendencja to wybierania potraw dziwnych, zmusiła nas do spróbowania ikry śledzia. A to wszystko na śniadanie.
Japończycy często jedzą podróżując. Do jedzenia w czasie podroży służą bento, czyli pudełeczka wielkość kartki A4, w których można znaleźć trochę sushi, trochę mięsa, kawałek owoca, trochę ryżu z wodorostami zawiniętego w liściu, kawałek jajecznicy (mocno ścięte jajko w kształcie malej cegiełki). Pełnowartościowy obiad, tyle ze zimny.
Wersja oszczędnościowa to takie pudełko przygotowane w domu. Wtedy uczeń lub businessman wracający późno do domu, wyciąga menażkę wielkości cegły zawinięta w serwetkę, na której kilku poziomach mieści się kolacja.
Istotnym elementem miejskiego krajobrazu są automaty do sprzedaży wszystkiego do jedzenia i picia. Tak jak w Europie można w nich kupić zimne napoje,ale także napoje gorące w puszkach np. kawę, której ostatnio naliczyłem 10 rodzajów w jednym automacie. Plus 8 rodzajów mrożonej. W automatach z jedzeniem można kupić frytki, kawałki pieczonego kurczaka i zupy. Nie odważyliśmy się jeszcze spróbować.
Jedzenie jest naprawdę pyszne, lekkie i zaskakujące. Wspomniana kostka jajeczna jest słodka, słodycze są z fasoli, wisienka dekorująca kawałek sushi kiszona, a lody o smaku zielonej herbaty.
Japońskie potrawy są jednak przede wszystkim piękne.

Władcy przestrzeni 2009-05-09
Wiec, tak. Po krótkim, ale intensywnym pobycie na egzotycznej planecie Nippon wylądowaliśmy w samym środku nowozelandzkiej zimy. W obawie, ze odmrozimy sobie pewne członki już na starcie zaopatrzyliśmy się w czapkę (jedna) i rękawiczki, a także przewodnik i jakąś maoryska sagę (żeby lepiej zrozumieć tutejszych mieszkańców, bo angielski jakim tutaj władają niewiele rożni się od japońskiego... ale to już inna historia..) i tratratra ...wynajęliśmy samochód. Ochrzciliśmy go błękitnym pierdolotem. Jak wjeżdżamy pod górkę, to w obawie przed stoczeniem się w dolinę, przyjmujemy postawę jak Aragorn na koniu i pomagamy mu jak możemy. I tak będzie przez następne trzy tygodnie: wesoło, na luzie i bez pospiechu, czyli fajnie. Niestety wciąż nie możemy opisać mieszkańców i ich zwyczajów, bo jedyne, co napotkamy na naszej drodze to flaki rozjechanych kun lub zajęcy (nie wiemy dokładnie). Żadne dzikie zwierzęta nas jeszcze nie zaatakowały (patrz Japonia), ale wybieramy się obejrzeć pingwiny i foki, wiec wiele może się wydarzyć (bez obawy, na pewno opiszemy jak ktoś/coś komuś/czemuś coś odgryzie). To, co zapiera dech w piersi to widoki, niesamowite lodowce i jeziora polodowcowe, zielone (pomimo zimy) góry i doliny, mieniące się wszystkimi kolorami drzewa, jednym słowem wszechogarniająca i dziewicza przyroda. Wcale nas nie dziwi, ze Peter Jackson wybrał te, a nie inne plenery do "Władcy Pierścieni".

Wieści z drugiej półkuli 2009-05-21
Drodzy czytelnicy, wszystko z nami w porządku: nie napadły nas oposy, nie przepadliśmy w lasach deszczowych, ani tez nie porwał nas Sauron.
Nasze milczenie spowodowane było dwoma czynnikami tj. zmęczeniem i brakiem przyzwoitego dostępu do internetu. Zmęczyliśmy się intensywnością naszego przemierzania Nowej Zelandii, które już ma się ku końcowi, a która to intensywność wysysała z nas wszelkie chęci poszukiwania komputera. Drugi powód to właśnie brak tegoż komputera podłączonego do internetu, który odpowiadałby standardom XXI w. Nowa Zelandia niespecjalnie przejmuje się pojęciami takimi, jak globalna wioska czy społeczeństwo informacyjne i na poziomie rozwoju informatycznego szczęśliwie jest jakieś 5-10 lat do tylu w stosunku do Europy. Da się oczywiście to przeżyć, tyle ze uświadamia nam poziom rozwoju jaki mamy w Polsce, na przykład, a z którego nie zdajemy sobie sprawy, bo dookoła wszyscy maja tak albo nawet lepiej.
Kończąc już temat technologiczny, muszę stwierdzić, ze pobyt na antypodach, w kraju bądź co bądź należącym, sprawka kapitana Cooka, do kultury zachodniej, uświadamia jak homogenicznym kulturowo tworem jest Europa. Wydaje nam sie, ze tak wielkie roznice dziela nas z Finami czy Grekami, ale okazuje sie, ze wiecej nas laczy niz dzieli. Ot taka refleksja z drugiego kranca globu.
Co do naszych nowozelandzkich przygod, to sprowadzaja sie one glownie do ogladania cudow natury, ktorych tu na kopy, jezdzenia samochodem i zwiedzania hosteli. Zanim jednak zaczne zwiezle opowiadanie tego, co widzielim, kilka uwag ogolnych.
Nowa Zelandia nie jest specjalnie inspirujaca ani kulturowo, ani gastronomicznie, wiec przyroda jest w zasadzie jedynym powodem, aby tu przyjechac. I jest to Powod, ktory nie potrzebuje pomocy innych powodow. Bedac w Nowej Zelandii nie sposob nie docenic rowniez rozwoju uslug turystycznych. Kiedyz w Europie tak bedzie?! W kazdej najmniejszej wiosce, z ktorych glownie sklada sie ten kraj, funkcjonuje kompetentne biuro informacji turystycznej, ktore nie tylko jest w stanie zarezerwowac miejsca na wszystkie lokalne atrakcje, znalezc miejsce w hostelu w nastepnej miejscowosci, do ktorej sie udajemy, ale takze poinformowac, jakie ptaki wlasnie widzielismy na parkingu i jakie bedziemy widziec na podobnym parkingu 1000km dalej. A wszystko to z usmiechem. Sama radosc. Hostele sa w miare tanie i zawsze czyste. Zalujemy tylko, ze jestesmy tutaj w zimie i wiele atrakcji nie nadaje sie na deszcz i zimno. A atrakcji jest co nie miara (splywy, bungy jumping, loty helikopterem, etc.)
Nowa Zelandia, jak juz wspomnialem, sklada sie z wiosek, co czyni ja wielka, slabo zaludniona wioska, co miewa swoje wady i zalety. Stan ten utrudnia przede wszystkim aktywnosci wieczorne, bo okazuje sie, ze o 17 zamiera zycie i wszyscy chowaja sie w swoich chatach popijajac herbate i ogladajac brytyjskie reality shows. Zaleta jest to, ze wszystkie wazne instytucje (stacja benzynowa, sklep, informacja turystyczna, hostel) mieszcza sie przy jednej drodze, wiec uzywanie GPSa jest zupelnie zbyteczne. Godnosci miejskiej broni (mowie to na podstawie tego, co zwiedzilismy dotychczas, bo przed nami jeszcze kilka dni w Auckland) wylacznie Wellington, czyli stolica, w ktorej rzeczywiscie czuc klimat miasta, jest swietne muzeum, teatry, etc. Wellington to 3. najwieksze miasto Nowej Zelandii, stolica i zdecydowanie tetniaca zyciem metropolia (ktora po Tokio zdaje sie byc sennym przedmiesciem). Przedmiesciem nie tylko zdaje sie, ale nim jest, drugie najwieksze miasto NZ czyli Christchurch, od ktorego zaczela sie nasza przygoda nowozelandzka. Po zaklimatyzowaniu sie, przepierce, naradach z autochtonami na temat trasy i srodka transportu, ruszylismy wspominanym wczesniej blekitym pierdolotem, czyli tajemniczym Daihatsu Sirion o mocy chyba 10KM na podboj wyspy poludniowej. Nie narzekajmy jednak na samochod, bo pokonal takie przelecze, podjazdy i tunele, ze kudy tym wszystkim terenowym toyotom. Trasa wiodla od Christchurch do podnuza Mt. Cook, czyli najwyzszej gory NZ, gdzie polazilismy w poszukiwaniu blekitnych jezior i lodowca Tasmana, ktory nie wyglada na lodowiec, tylko na wielkie, smutne, szare jezioro. Tym smutniesze, ze coraz wieksze w zwiazku z ociepleniem klimatu.
Nie wychodzac z podziwu nad widokami przedostalismy sie do Fiordlandu, czyli jak sama nazwa wskazuje, deszczowej norweskopodobnej krainy, ktora podarowala nam jeden dzien slonca wystarczajacy na zwiedzenie Milford Sound, czyli fiordu, ktory nazywany jest nie bez powodu, osmym cudem swiata. Stamtad alpejskimi drogami dojechalismy do lodowca Franca Josefa, na ktorym urzadzilismy sobie pieciogodzinny spacer z przeszkodami. Fajnie bylo i jak tylko otrzepalismy sie z blota, ruszylismy dalej, do Greymounth, ktore co prawda nie bylo specjalnie urodziwe, ale byl tam najlepszy hostel, w jakim dotychczas spalismy (Global Village), a poza tym bylo blisko kolejnej atrakcji, czyli skal nalesnikowych (chodzi raczej o takie nalesniki amerykanskie, wielowarstwowe), ktore w trakcie przyplywu wyrzucaly w powietrze fontanny wody i pary.
Z zachodniego wybrzeza, po raz kolejny przecinajac pogorze alpejskie, wrocilismy na wybrzeze wschodnie, konkretnie do slonecznego miasta Kaikura, gdzie podgladalismy okoliczna faune w postaci fok (smierdza strasznie i wygladaja na rownie leniwe, jednym slowem: lenie smierdzace), delfinow (jaki delfin jest kazdy wie) i wielorybow (widzielismy 3 sztuki, ktore pomachaly do nas ogonami, ale na szczescie nie bzikowaly tak, jak delfiny). I tak, krok za krokiem znalezlismy sie w Picton, miescie, ktore znajduje sie na mapie tylko dlatego, ze wyplywaja z niego promy na wyspe polnocna. A teraz moze takze dlatego, ze tam wlasnie dowiedzialem sie, ze nie zdalem, tam gdzie zdawalem (zainteresowani wiedza).
Po krotkiej przeprawie przez ciesnine Cooka wyladowalismy w Wellington, o ktorym juz wspominalem. Ze stolicy ruszylismy na, nieudany jak sie pozniej okazalo, atak na Mt. Egmont, ktora tak sie ukryla w sniegu i mgle, ze nie dostrzeglysmy jej ani my, ani odpowiedzialni z bezpieczenstwo na szlaku. Zatrzymujac sie chwile przy temacie pogody, to musimy przyznac, ze mamy duzo szczescia i w ciagu minionych dwu tygodni, ktore byly bardzo jesienne, deszczowe i chlodne, atak na Mt. Egmont byl jedynym przedsiewzieciem nieudanym z powodu pogody. Za kazdym zaplanowanym trekkingiem, wypogadzalo sie na krotko przez momentem, w ktorym dotarlismy na miejsce. Chocby nawet lalo przez dwa wczesniejsze dni. Niezrazeni wiec tym meteorolgicznym prztyczkiem w nos, postanowilismy poznac nieco kultury Maorysow i tak oto docieramy do miejsca, z ktorego pisze, czyli z miasta Rotorua. Dzisiejszego wieczora umowieni jestesmy na kolacje, tance i opowiadanie legend. Rankiem odwiedzilismy najbardziej aktywna na swiecie strefe wulkaniczna, ktora wyglada nieco piekelnie. Dym i para wydobywaja sie z sykiem z ziemii, kolorowe jeziora wrzacej wody bulgocza dookola, gejzery wytryskuja raz po raz i smierdzi zgnilym jajem, pierdem i wedzona szynka. Tak sie nawdychalismy tych gazow, ze az rozbolaly nas glowy.
Jutro, zgodnie z tytulem naszego bloga, pojedziemy pojezdzic troche tylkiem po piasku, a dokladnie po piasku podgrzewanym, bo skoro to strefa wulkaniczna, to nawet nad zimnym morzem kazdy moze wykopac sobie swoj basen z podgrzewana geotermalnie woda i wymoczyc w nim zmeczone cialo. Taka demokracja.
A pozniej to juz tylko Auckland.

No worries 2009-06-01
Środa
Przylecieliśmy do Melbourne, włożyliśmy na nosy okulary przeciwsłoneczne i jak zombie przeszliśmy kilka mil do hostelu, utyskując i bojąc się, ze plecaki już na dobre zrosną nam się z ciałem. Zamiast wziąć tramwaj, jak normalni ludzie. Całą poprzednią noc, spędzoną na lotnisku w Auckland, przegadaliśmy z Tomkiem i Ania, którzy lecieli na Samoa. Ludzie wokół spali na ławkach próbując oszukać oczekiwanie na poranny samolot, pragnąc zahibernowac się na kilka godzin, wtopić w szczelinę za wibrującym automatem do kawy, a my nie mogliśmy opanować chichotu, który towarzyszył wymienianym opowieściom. Cala noc nie zmrużyliśmy oka. Stąd zombie.
Dzięki Bogu za luźne zasady panujące w hostelach w Australii! Już o 11 mogliśmy się zamelinować w pokoju i odespać.
Rześcy wyruszyliśmy na obchód miasta, który zaczął się od dzielnicy Fitzroy. Okazała się później naszym ulubionym miejscem w Melbourne, być może przez podobieństwo do krakowskiego Kazimierza. Wyglądała jakby ktoś powybierał najfajniejsze kafejki, bary i odjechane sklepy ze wszystkich miast jakie do tej pory widzieliśmy i ustawił je w szeregu na jednej ulicy. Spojrzeliśmy na siebie i zgodnie wybełkotaliśmy: nice!
Czwartek
Zwiedziliśmy kolekcje sztuki aborygeńskiej, która jest tyle interesująca, co trudna w odbiorze. Szczęśliwie podsłuchaliśmy kilku przewodników, objaśniających symbolikę tych obrazów-opowieści. Symbole maja znaczenia, znaczenia układają się w historie. Te, które odnoszą się do plemiennych legend i mitów emanują niesamowitą energią, z tych, które opowiadają wygnanie Aborygenów wgłąb kontynentu bije smutek. Wstęp jest bezpłatny. Duże są wyrzuty sumienia.
Wczorajszy durny spacer pomógł nam powziąć decyzje o odesłaniu kilku zbędnych rzeczy do Polski. Samochód w Nowej Zelandii sprawił, ze straciliśmy kontrole nad waga bagażu. Plecaki trzeba odchodzić, to także świetny moment na upolowanie i wysłanie upominków. Tylko jak trafić na coś wyjątkowego i w przystępnej cenie? Dylematu ciąg dalszy i piwo na Brunswick Street (czyli na Fitzroy).
Piątek
Poranny wypad do St. Kilda, czyli "podmiejskiego kurortu, w którym melbernczycy spędzają wolne dni na moczeniu się w zatoce, wygrzewaniu na plaży i konsumpcji gigantycznych porcji jedzenia". Rozczarowująco pusto i w remoncie.
Wizyta u fryzjerów. Oczywiście na Fitzroy. Maja u starej baby, Adrian u młodego Włocha. Oboje wrócili z nowymi, modnymi na antypodach fryzurami. Zadowoleni.
W związku z nowym wizerunkiem wyskoczyliśmy wieczorem na Fitzroy (sic!), wypiliśmy po Żywcu (ha!) i obejrzeliśmy afrykański koncert. Miło. Brakowało tylko australijskiego elementu. No worries, na pewno się odnajdzie w dalszej części relacji.
Sobota
Poszukiwania prezentów ciąg dalszy. Poszliśmy na targ i nie mogliśmy oderwać wzroku od polskich kabanosów. Nareszcie. Steki z kangura i kiełbasa z krokodyla. Nie jesteśmy jeszcze na to gotowi.
Pomimo wyraźnego oporu Adriana, który argumentował, ze nie warto i nic ciekawego, pojechaliśmy do Docklands, w którym akurat rozpoczął się festiwal ognia. Melbourne prawie się spaliło w ostatnim, corocznym wielkim pożarze. Było sympatycznie, a fajerwerki były wystrzeliwane z 25 rozmieszczonych na zatoce lodzi. Temperatura ok. 5 stopni.
Później pobiegliśmy do kina na "Samsona i Delilah" - australijskie objawienie festiwalu w Cannes. Jak napisał krytyk: pozostawi posiniaczone serce, ale i nadzieje na poprawę. Maja mówi, ze posiniaczone serca długo dochodzą do siebie.
Niedziela
Kupiliśmy pamiątki i zaczęliśmy się martwic o pudło, do którego to wszystko zdołamy zmieścić.
Poniedziałek
Na poczcie nie maja pudla wystarczająco dużego, żeby pomieścić nasze rzeczy. Wyżebraliśmy wielkie pudło ze sklepu sportowego, które po tuningu nadało się znakomicie. Paczka popłynęła przez oceany. Maja mówi, ze już jej nigdy nie zobaczymy. Adrian wierzy we wszechobecne australijskie "no worries, mate". Skoro oni są tacy spokojni, to widocznie nie ma się czym martwic.
Lecimy na wschodnie wybrzeże, nie dowierzając, ze spędziliśmy tyle czasu w jednym miejscu.

Kogo obchodzi Brisbane? 2009-06-05
Kto w ogóle kojarzy takie miasto w Australii? We wszystkim trzecie i odlegle od głównych metropolii spore miasto nie przyciągnęłoby naszej uwagi, ale jest brama do Queensland, a Queensland to nie miejsce, które chciałoby się przegapić. Poza tym, to tutaj wszystko się zaczęło. Wszystko czyli Australia, bo to z balkonu ratusza odczytano deklaracje powołania do życia federacji australijskiej (to jest dopiero niezła historia, ale musicie sami poszperać). Tak oto znaleźliśmy się w tym spokojnym miasteczku z zamiarem pozostania 3 dni, ale ceny biletów do Cairns zmusiły nas do dłuższego postoju. Bez żalu.
Brisbane to miasto, które najlepiej dałoby się opisać jako solidne. Solidne budynki, porządna rzeka, nawet business district w sam raz. Krokodyli nie ma, jadowite węże unikają centrum, rekiny wola cieplejsze rejony. To na pierwszy rzut oka. Po bliższym zbadaniu zagadnienia okazało się, ze miasto wibruje muzyką - w pierwszą noc, zupełnie przez przypadek i dwa kroki od hostelu, trafiliśmy na dwa koncerty, w barach lezących na przeciw siebie i całkiem sympatycznie się zagłuszających. I tak co noc i w każdym miejscu. Poza tym, wykorzystując bulwary (o Krakowie! Kiedyż dorobisz się kogoś z jajami, kto zatwierdzi taką inwestycje!) i tworząc tam centrum kulturalne składające się z teatru, dwu dużych galerii, biblioteki i muzeum, stworzona została przeciwwaga do wieżowców city.
A centrum kulturalne nie od parady: w jednej z galerii odbywa się wystawa impresjonizmu i realizmu amerykańskiego z kolekcji MoMA, w drugiej wystawy współczesnej sztuki chińskiej i aborygeńskiej (to dwie oddzielne wystawy, multikulturalizm nie zaszedł jeszcze tak daleko). Swoja drogą to w naszych poszukiwaniach aborygeńskich udało nam się załapać na prywatnego przewodnika po tejże właśnie wystawie. Ale to już całkiem inna historia.
Nawet muzeum miejskie, pełne zazwyczaj przypadkowych przedmiotów o znikomej historycznej wartości bezwzględnej, ale istotne dla miejscowej społeczności, prezentuje dwie interesujące wystawy: prace młodych regionalnych artystów i znaczenie drzewa silk oak (Grevillea robusta) dla rozwoju miasta. Temat nudny z pozoru, ale przedstawiony z polotem i pozwalający uzmysłowić sobie niebagatelna role jednej (sporej) rośliny.
Wracając do tematu bulwarów, trzeba jeszcze wspomnieć o fantastycznym basenie nad brzegiem rzeki z najbardziej odjechanymi instalacjami wodnymi, jakie widzieliśmy gdziekolwiek. A na wszystko spoglądają przechadzające sie po parku ibisy. Mostów Ci tu co prawda niedostatek, ale za to rzeka Brisbane wykorzystywana jest do normalnej komunikacji miejskiej, wiec można zwiedzić nadbrzeżne atrakcje z pokładu tramwaju wodnego, nie płacąc, normalnej w takich sytuacjach, daniny turystycznej.
Nic dziwnego wiec, ze w takim spokojnym, acz dynamicznym środowisko, żyją wyluzowani ludzie. Sympatyczni i otwarci - Australijczycy generalnie są sympatyczni i otwarci, ale brisbenczycy jakoś bardziej - zaczepiają nas na ulicy, pytając jak nam mija dzień i reagując z dawno nie widziana radością na nasze pochodzenie. Wygląda jakbyśmy byli tu pierwszymi Polakami.
I nawet deszcz pada tu jakoś tak od niechcenia.

Buddy 'roo 2009-06-14
Być w Australii i nie odwiedzić Australia Zoo to hańba. Poszliśmy. Od razu trzeba zaznaczyć, ze to co my nazywamy zoo - ogród (mały) zoologiczny (zwierzęta są w klatkach albo maja niewielkie wybiegi do dyspozycji) ma się nijak do jego australijskiego odpowiednika. Tu, na ogromnych połaciach, zwierzęta żyją na wolności albo w wielkich symulacjach tropikalnych krain i to one dyktują warunki. Kolejne "miniświaty" odgrodzone są tylko metalowymi bramkami, które przekracza się na własną odpowiedzialność. Zwierzęta są bardzo przyjazne, bo już zdążyły przyzwyczaić się do ciekawskich intruzów, których oprowadzają po swoim domostwie albo ignorują zajęte własnymi sprawami. Kangury jedzą ci tu z reki (albo masowo leżakują), słonie radośnie pozdrawiają trąbami, pod nogami raz po raz przebiegają dziwne jaszczury, a zatopione w oparach eukaliptusa koale wiszą tuz nad głowami. W samym środku zoo znajduje się ogromny amfiteatr, gdzie co kilka godzin obywają się pokazy rożnych gatunków węży, karmione są krokodyle, a drapieżne ptaki prezentują rozpiętość swoich skrzydeł tuz na głowami zdumionej widowni. Trochę się obawialiśmy czy aby żaden orzeł czy sokół nie pomyli nas ze swoim lunchem (pamiętacie pewnie jastrzębia, który zaatakował nas w Kioto?), ale obyło się bez dramatycznych scen.
Tym bardziej, ze przez cały czas czuliśmy na sobie czujne (niestety cyfrowe) oko Steva Irwinga, który dla tutejszych zwierząt był kimś na kształt biblijnego Noe. Ocalił wiele z nich od zagłady postępującej cywilizacji, a inne zwyczajnie od zapomnienia. Ten oto zapalony łowca krokodyli w latach 70. założył to zoo. Powinniście go kojarzyć z niedzielnych poranków, kiedy puszczano jego filmy dokumentalne o dzikich zwierzętach. Australijczycy to są poczciwi ludzie i taki Steve Irwing był celebrity, aż do swojej tragicznej śmierci w 2006 roku. Śmierci w sumie wymarzonej dla człowieka, który cale życie leczył zwierzęta i bronił ich przed ludźmi. Nurkując zginał ukłuty kolcem jadowym płaszczki. Australia płakała jak po księżnej Dianie.

5 godzin podmorskiej żeglugi 2009-06-15
Dokładnie 2 razy po 2,5 godziny, czyli 2 zanurzenie z aparatami tlenowymi w asyście Taki, naszego japońskiego instruktora, oraz wyczerpujący snorkelling (czyli nurkowanie z maska i rurka). Wszystko to na jedynym widocznym z kosmosu żywym organizmie, czyli rafie na australijskiej części morza koralowego. Niezapomniana przygoda i jak na razie numer jeden w naszym rankingu "nigdy nie podejrzewałbym, że to zrobię, a jednak.." Ciężko napisać cokolwiek sensownego na ten temat, bo nie ma takich slow, które oddałyby to, co się dzieje w podmorskich głębinach. Powalająca jest także świadomość, że morza i oceany to jakieś 70 procent naszej planety, a my nie jesteśmy w stanie dobrze poznać tych 30 pozostałych.
Przykład Australii pokazuje jakie bogactwo roślin i zwierząt wciąż nie zostało nazwane, opisane i skatalogowane. Dla nas wszystko tu jest nowe i egzotyczne. Jakbyśmy byli z innej planety. Codziennie dziwimy się jak małe dzieci wskazując palcem rzeczy widziane po raz pierwszy w życiu i jedyne co jesteśmy w stanie powiedzieć to "hej, patrz na to dziwne, kolorowe co płynie pod tobą" albo "o patrz jakie dziwne małe coś, ni to kangur ni wydra i żyje na drzewie". Pewnie nie uwierzycie, ale istnieją smoki a kangury są tez drzewne.
Tyle o lądzie, pod wodą to dopiero się dzieje.. Pisząc o rafie koralowej można jedynie opisać wrażenie jakie pozostawia kalejdoskop kolorowych żyjątek albo wymyślić swój własny język dla niepoznanych do tej pory rzeczy. Posługując się wymyślonym przez nas kodem donosimy, ze zauważyliśmy koralowce typu: kalafior, brokuł, grzyb, mozg, gąbka i dziwne włochate kolorowe kule. Do tego dochodzą podwodne waginy, ryby-papugi, ryby-klauny, ryby-smutasy i ryby-długopisy. Ponadto żółwie, ławice kolorowych żyjątek w paski, kropki i ciapki i dziwne skórzaste bolce, które japoński instruktor wkładał nam do rak (stad wiemy, ze skórzaste). A to tylko ułamek podwodnej flory i fauny. Chcemy więcej!

Coco-nuts 2009-06-15
Życie w tropikach może być nużące. Plaza, jedzenie, piwo, plaza. A życie nie znosi próżni, wiec uprzyjemniamy sobie wycieczki po plażach australijskich okrywaniem coraz to nowych i zaskakujących czynności. Ostatnim zadaniem było zbadanie wszystkiego na powierzchni jakichś 30 m kw. co popchnęło nasze badania tejże krainy znacznie do przodu. Odkryliśmy, ze małe kuleczki piasku są tworzone przez kraby zakopujące się w ucieczce przed słońcem i drapieżnikami, małe brązowe orzechy są bardzo trudne to rozbicia, patyki i szyszki znakomicie wzbogacają piaskowa architekturę, a kokosy czym większe, tym lepsze. I o kokosach właśnie będzie to opowieść w obrazkach. Uparte to nasiono, ale daliśmy mu rade. Skrócona instrukcja dobierania się do kokosa wygląda tak:
1 tłuc o piasek dopóki nie pojawi się pękniecie. Ew. można użyć innego, twardszego kokosa.
2 wbić palce w pękniecie i drzeć z kokosa pasy. Odrywać włosie przy pomocy rak i nóg. Stopy znakomicie trzymają kokosa podczas gdy ręce przeprowadzają subtelna operacje trepanacji.
3 obrać dokładnie włoski
4 w którymś z 3 czarnych oczek wytłuc dziurę
5 wypić zawartość
6 używając dźwigni, rozerwać kokosa właściwego
7 wyskrobać miąższ

Jimbala 2009-06-28
Historia ciężko doświadczyła Aborygenów. W naszej australijskiej wędrowce nieraz spotykaliśmy się z objawami nieprzystosowania Aborygenów do społeczeństwa australijskiego, zupełnie inaczej niż to miało miejsce z Maorysami na Nowej Zelandii. Nieprzystosowanie to można zauważyć zarówno w określeniach, jakich używają biali Australijczycy, wciąż próbując zinterpretować kulturę Aborygenów według naszych zachodnich kryteriów, jak i w wyniszczającym zamiłowaniu Aborygenów do używek, które działają na nich dużo silniej i bardziej destrukcyjnie. Izolowana i zagadkowa ewolucja, którą przechodzili rdzenni mieszkańcy Australii, nie wykształciła u nich enzymów odpowiadających za rozkład alkoholu, a wynikające z ich własnych wierzeń przywiązanie do ucieczki poza czas i przestrzeń sprawia, iż chętnie sięgają po narkotyki.
Wielokrotnie spotkaliśmy się z wychudzonymi, zataczającymi postaciami, które błądząc od przystanku do przystanku w uproszczonym angielskim żebrały o papierosa. Najdłużej nieprzerwanie trwająca kultura, której pojawienie się na tej wyspie co najmniej 60000 lat temu nadal nie doczekało się wiarygodnego wyjaśnienia, wciąż walczy o przetrwanie. Zmarginalizowani w życiu publicznym i społecznym, eksploatowani do niedawna jako cześć miejscowej fauny, Aborygeni próbują przebić się z wiadomością o swoim istnieniu. To nie łatwe, biorąc pod uwagę, że tak naprawdę nie istnieją Aborygeni (to określenie anglosaskie), lecz liczne plemiona żyjące od najbardziej kamienistych pustyń Nullarboru do lasów deszczowych Cape York. Że jeśli nie chcieliby używać angielskiego to potrzebowaliby tłumaczy, bo mówią ok. trzydziestoma językami i że wychodząc z wniosku o wyższości własnej cywilizacji, traktują obecność białych jako przelotna niewygodę. Czymże jest 200 lat w porównaniu z dziesiątkami tysięcy.
Nawet nam zachwyty Australijczyków nad ich 60 letnimi zabytkami wydaja się dość zabawne. Wyobraźmy sobie, ze możemy spotkać Rzymian, którzy objaśniają nam mozaiki w Pompejach, ponieważ to ich pra, pra dziadkowie je układali. W Australii możemy spotkać ludzi, którzy potrafią objaśnić malowidła naskalne, bo sami wciąż malują opierając się na takich samych symbolach.
Biali Australijczycy zastanawiają się dlaczego turyści tak często szukają kontaktu z Aborygenami. Czasami to zastanawianie się przybiera formę dąsów dziecka obrażonego na przybyszy, którzy za nic maja ich ciężkie doświadczenia w kolonizacji tej nieprzyjaznej wyspy i wiedzeni jakimś romantycznym porywem szukają kontaktu z dzikim ludem. Z dzikim ludem, który podarowane w swojej łaskawości przez rząd domy rozbiera upodabniając je do szałasów i wciąż pali ogniska, nawet w parkach miejskich. Żeby było jasne, skolonizowanie tej niegościnnej krainy, w której co parę metrów czyha śmiertelne niebezpieczeństwo (nie przesadzamy) było nie lada wyczynem. Dziwi nas, ze nawet dziś biali Australijczycy nie pozostawia środkowej części kontynentu psom dingo, kangurom i wielbłądom i nie rusza na wybrzeże.
Wracając do tematu: szukaliśmy kontaktu z ludźmi, którzy nie rozmawiają, którzy tworzą dziwne malowidła z kropel farby i którzy wyglądają niezdarnie w zachodnich ubraniach. Z ludźmi którzy nie ufają białym, którzy nie pozwalają robić sobie zdjęć i którzy niechętnie udostępniają swoje obrzędy obcym.
Mieliśmy szczęście. Nie dlatego, że nagle zaczęliśmy grac na digeridoo, namalowaliśmy kreda pasy na ciele czy zjedliśmy kangura, lecz dlatego, ze znaleźliśmy się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. Przez 3 dni wdychaliśmy kurz wzniecany przez tancerzy na Laura Aboriginal Dance Festival. Impreza, która przypominała Woodstock i piknik wieeelkiej rodziny zarazem zgromadziła ok. 500 tancerzy z kilkunastu plemion z całej Australii i ponad 4000 widzów.
Aborygeni walczą o dostrzeżenie swojej kultury głownie przez sztukę. Każde muzeum ma dział poświęcony malarstwu rdzennych mieszkańców, które pomimo, ze często wskazywane jest jako duma muzeum, sprawia wrażenie okładu na obolałe białe sumienia. Ciężko znaleźć wartościowa interpretacje tych obrazów, które tak naprawę posługują się ograniczona liczba symboli, układając je w historie i legendy.
Festiwal, odbywający się pod zapyziałym miasteczkiem Laura w tzw. suchych tropikach, nie był takim okładem na sumienia. Był dumną prezentacją żywej kultury, udowodnieniem, że zazwyczaj powoli poruszający się Aborygeni, maja w sobie zwierzęca zwinność i gibkość, była spotkaniem klanów, żeby pogrillowac razem, poopowiadać historie i opłakać zmarłych przy ognisku. My jako biali (czerwoni raczej, po ostatnim pobycie na plaży), czuliśmy się tam zupełnie zbyteczni. I moglibyśmy czuć się niechciani, rozczarowani brakiem zapowiadanych warsztatów i znudzeni monotonnym rytmem, gdybyśmy w porę nie zrozumieli, ze w rzeczy samej mamy ogromne szczęście. Pozwolono nam na doświadczenie kultury autentycznej, bez upraszczających kalek dla turystów. Pozwolono nam na oglądanie historii polowań, chorób, tworzenia i umierania. Pozwolono nam wreszcie na obserwacje jak doświadczenie dziadków przekazywane jest na wnuki. Jak tupiąc i pokrzykując trwa najstarsza kultura świata.

Aborygeńskie mity, bajki i legendy 2009-06-30
Dary Bogini Słońca
Dawno temu wszystkie zwierzęta, ptaki, owady i gady wyglądały jak ludzie i bardzo były z tego faktu niezadowolone. Udały się wiec do Yhi, bogini słońca, i zaczęły ja błagać, żeby spełniła ich marzenia i odmieniła ich ludzki wygląd. Bogini spojrzała na zwierzęta i powiedziała:
- spełnię wasze życzenia, ale musicie pamiętać, że to, czego zażądacie teraz pozostanie takie na zawsze i nie będziecie już mogli zmienić waszego wyglądu.
- tak, tak - piszczały z podniecenia zwierzęta - tylko spełnij nasze marzenia.
- dobrze więc - odrzekła Yhi - kto pierwszy?
- ja - powiedziała Mysz - chciałabym mieć skrzydła, żebym mogla latać.
Tak tez się stało i Mysz zamieniła się w Nietoperza.
Następna zgłosiła się Foka.
- mam już dosyć lądu - powiedziała - moje ciało jest za ciężkie i wciąż się ranie przeciskając miedzy drzewami.
- oto twoje pletwy - uśmiechnęła się bogini - będziesz nadal mogla chodzić po ladzie, ale twoim prawdziwym domem będzie od dziś chłodna toń morz i oceanów, w którym będziesz pływała jak ryba.
- teraz ja - powiedziała Sowa - chciałabym mieć największe oczy, żeby inne zwierzęta mogły je podziwiać.
- twoje życzenie się spełni - westchnęła bogini - ale pewnego dnia pożałujesz swojej próżności.
Tak tez się stało, Sowa nie mogła znieść już dłużej światła słonecznego, które raziło jej wielkie oczy i musiała zacząć polować w nocy, wtedy kiedy inne zwierzęta jej nie widza.
Kiedy już marzenia wszystkich zwierząt zostały spełnione, przed Boginią Słońca pojawił się Koala machając swoim długim puszystym ogonem.
ten ogon jest bezużyteczny - powiedział Koala nieświadomy, ze inne zwierzęta podziwiały jego ogon - pozbądź się go.
Tak się stało i Koala żałuje swojej decyzji do dziś.

Aborygeńskie mity, bajki i legendy 2009-06-30
Słońca, Księżyce i Gwiazdy
Poza horyzontem, tam gdzie nikt jeszcze nie dotarł, jest piękna kraina z trawiastymi dolinami i zalesionymi wzgórzami. Strumienie szemrają spływając z zielonych wzgórz aby połączyć się w rzekę, w której kwiaty przeglądają się i podziwiają swoje piękne płatki. Mieszkańcami owej krainy są Księżyce; wielkie, błyszczące, okrągłe Księżyce. Nie mają rąk, ani nóg i poruszają się tocząc z miejsca na miejsce. Zycie ich płynie szczęśliwie w tym dostatnim kraju, ale od czasu do czasu któryś z Księżyców staje się niespokojny i rusza w drogę po niebie, aby odkryć nieznane. Tylko jeden Księżyc wyrusza w drogę za każdym razem. Wędrują samotnie i jak tylko opuszcza dolinę, wpadają w łapy olbrzyma, który swoim ostrym nożem co noc obcina kawałek Księżyca. Trwa to tak długo, aż Księżyc zniknie zupełnie, a olbrzym zgromadzi pokaźna kupkę skrawków Księżyca. Wtedy właśnie olbrzym sieka bardzo dokładnie srebrzyste skrawki Księżyca i rozrzuca je po niebie, gdzie zamieniają się w Gwiazdy. Gwiazdy są bardzo wstydliwe. Pokazują się wiec tylko wtedy, gdy ani Słonce, ani Księżyc ich nie widza. Wtedy jednak rozrabiają i błyszcza na niebie, aż pojawi się nowy nierozważny Księżyc lub potężne Słońce.

Miasto z widokiem 2009-07-01
Opera w Sydney i majestatyczny Harbour Bridge są na ustach wszystkich. Trudno je przeoczyć, a raz wlepionych oczu nie sposób oderwać. Są niewyczerpana inspiracja dla młodych adeptów architektury, światowej sławy projektantów oraz pocztówkowo-breloczkowego przemysłu. Fajnie sfotografować się na ich tle o zachodzie słońca, jeszcze fajniej pokazać się wśród znajomych z mniej lub bardziej dyskretna replika opery wpiętą w klapę marynarki lub przytwierdzona finezyjnie do torebki lub plecaka. Zwykła kontemplacja już nie wystarcza, dlatego idące z duchem czasu miasto proponuje coś więcej.
Ostatnim krzykiem mody stały się grupowe lub indywidualne wspinaczki na Harbour Brigde, gdzie o brzasku lub zachodzie słońca można się sfotografować na tle imponującej panoramy Sydney. Niezapomniana przygoda w samym sercu miejskiej dżungli i przyprawiająca o zawrót głowy i debet na koncie. Carpe diem na najdłuższym rusztowaniu świata.
Równie popularna co Harbour Bridge opera pamięta czasy, kiedy była utrapieniem i bólem głowy dla całkiem sporej grupy polityków, konstruktorów i projektantów. Niejeden budowniczy siarczyście zaklął widząc plany czegoś, co stało się później ikona nowoczesnego ekspresjonizmu. Był rok 1957, kiedy nikomu nieznany młody duński architekt Jørn Utzon przedstawił swój projekt i pokonał 232 konkurentów. Otwarcie przewidziane początkowo na rok 1965 opóźniło się o jakieś 8 lat, a końcowy kosztorys wielokrotnie przerósł ten planowany. W końcu sam Utzon nie wytrzymał i w połowie prac porzucił i opere, i Australię, do której nigdy już nie powrócił, a swoje dzieło widział jedynie jako newsa na pierwszych stronach gazet. Od uroczystego otwarcia w 1975 roku dzieło Utzona cieszy oko miejscowych i przyjezdnych i sprzyja twórczej wymianie spostrzeżeń: jednym przypomina kopulujące żółwie, inni widzą w niej wypełnioną muszlami maszynę do pisania. Nie da się ukryć, że robi wrażenie czy widzi się ją z brzegu, z promu, czy z drugiego brzegu zatoki.

Lektura uzupełniająca 2009-07-01
Wszystkim, których choć trochę zainteresował temat Aborygenów, polecamy książkę Mateusza Marczewskiego "Niewidzialni".
Jak mawiał Żakowski - naprawdę warto!

Singapura 2009-07-05
Singapur wydaje się jakimś wielkim oszustwem. Legendy krążące o tym polis są prawdziwe mniej niż w połowie: ludzie przechodzą przez ulice w każdym miejscu i na czerwonym świetle, żują gumę (którą można kupić tylko w aptece) i śmiecą, ale jedzenie naprawdę jest wyśmienite, zakupy okazyjne, ulice czyste, wieżowce wszechobecne a metro bardzo sprawne (i tanie). Wszyscy oprzędzają, żeby nie odbierać Singapuru powierzchownie i spróbować dotrzeć do ukrytych pod sterylnością pęknięć w szklano-betonowej strukturze. Nam się ta sztuka nie udała. Być może trzy dni nie wystarcza na przebicie się przez powierzchowność.
Singapur przypomina dekoracje filmu SF, czasem pełna ludzi, czasem opuszczona, w której została urzeczywistniona wizja molochu, super-miasta bez tożsamości, w którym wymieszanie nacji tworzy blada mozaikę. Nieodległa przeszłość, w której legenda Singapuru jako portu w całej wyuzdanej okazałości skłaniała pisarzy i podróżników do spędzenia w mieście od kilku tygodni, do całego życia, mocno się sprała. Zachłanny na każdy metr kwadratowy nabrzeża moloch zastąpił knajpy spod ciemnej gwiazdy i drewniane chatki rybackie, blokowiskami, nowoczesnym gigantycznym portem i najlepszymi restauracjami łączącymi smaki całej Azji.
Najlepszą metafora Singapuru jest Changi, najlepsze na świecie lotnisko. Przyjemna, pastelowa, wygodna i ergonomiczna przestrzeń, która pozostawia pasażera wypoczętym i nieskażonym najmniejsza oznaka szoku kulturowego.

Bonus 2009-07-05

Borneo 2009-07-16
Drodzy czytelnicy. Wydarzenia nabrały ostatnio dużego tempa, wiec nie bardzo nadążamy z ich przyswojeniem, nie mówiąc już o opisywaniu. I stad ta przerwa. Zacznijmy wiec od początku, a może od końca. Jesteśmy już w Tajlandii, w Phuket dokładnie mówiąc i czekamy na prom na wyspę Koh Tao. Czekamy i narzekamy, ze bolą nas wszystkie mięśnie, zwłaszcza w nogach, a to skutkiem wędrówek po malezyjskim Borneo.
Opuściwszy Singapur i doleciawszy do Kota Kinabalu, które jest stolica stanu Sabah w malezyjskiej części Borneo, spotkaliśmy się z Teresa i Carlosem, naszymi hiszpańskimi przyjaciółmi. Łzom i objęciom nie było końca, poważnie uszczupliliśmy zapasy alkoholowe baru tuz obok hostelu i opracowaliśmy trasę dalszej wędrówki po Borneo.
Pierwszym punktem programu miała być wspinaczka na Mt. Kinabalu, najwyższy szczyt pomiędzy Himalajami i Papuą Nowa Gwineą, ale ze góra jest oblegana przez hordy spragnionych widoku wschodu słońca z jej szczytu turystów, nic nie wyszło z tego planu. Pozostał nam kilkukilometrowy trekking u jej podnóża, co i tak było dość meczące. Gwoli ścisłości trzeba dodać, ze ze szczytu Mt. Kinabalu można zobaczyć wiele, ale rzadko, bo najczęściej przeszkadzają w tym chmury.
Pobujaliśmy się tez po okolicznych wysepkach snurkujac i opalając brzuchy wypełnione ryżem, warzywami i sokami ze świeżych owoców (mango, arbuz, melon, awokado, etc).
Jako, że na Borneo dzika przyroda walczy o przetrwanie z plantacjami, wyrębem, polowaniami i innymi przeciwnościami natury generalnie ludzkiej, postanowiliśmy sprawdzić, co jeszcze z tej przyrody zostało, biorąc udział w "safari" po rzece Kinabatangan. W ciągu trzech dni i dwu nocy przepłynęliśmy kawal rzeki i przeszliśmy kawałeczek dżungli w poszukiwaniu dzikiego zwierza. Jak widać na zdjęciach, głownie spotykaliśmy małpy: wredne makaki i zabawne pronobis z wielkimi nochalami. Podobno widzieliśmy tez orangutana, ale spał na gałęzi i mógłby być jakimkolwiek innym zwierzęciem wyglądającym jak czarna plama wśród liści. Cala impreza była zbyt komercyjna jak na nasze gusta, ale wszechwładza agencji turystycznych jest w Malezji ogromna i ciężko coś załatwić nie ulegając im. Poza tym Teresa i Carlos maja tylko 4 tygodnie na zobaczenie Malezji i Tajlandii wiec trzeba się śpieszyć.
Ostatnim punktem programu była wizyta w Sempornie, obrzydliwym, nudnym i brudnym miasteczku, które ma tylko te zaletę, ze jest punktem wypadowym na pobliskie wyspy, które są rajem dla nurkujących, snurkujacych, opalających się i łowiących egzotyczne ryby. Carlos, który jako jedyny z nas ma licencje nurka, zanurzył się w głębiny niedaleko wyspy Mabul, a my pływaliśmy wokół śledząc nasza prywatna (jak się przez przypadek okazało) łódź i rozmaitości podwodnej flory i fauny. I tak przez dwa dni. W obawie przed tym, ze wyrosną nam pletwy, drugi dzień przesiedzieliśmy na plaży założywszy świetlicę dla dzieci z wyspy. Lepiąc z nimi rzeźby z piasku i ucząc się malajskiego (chyba) na podstawie rysunków. Fajna zabawa, ale kontrast pomiędzy biedą mieszkańców tych wysp, a bogactwem ludzi je odwiedzających jest porażający. Większość z nurków nawet nie schodzi na brzeg. Nie wiemy czy są tak zajęci kursem nurkowania, czy może nie chcą widzieć brudu w raju.
Jak już zostało napisane, jesteśmy teraz w Tajlandii i czekamy na prom na wyspę Koh Tao, gdzie nareszcie zrobimy sobie kurs nurkowania.

Koh Tao 2009-07-23
Jesteśmy w Tajlandii. Dolecieliśmy do Phuket i stamtąd niczym paczka DHL zostaliśmy dostarczeni do Koh Tao, czyli na Wyspę Żółwia. Zostaliśmy dostarczeni jak paczka, bo tak właśnie się czuliśmy z nalepką na piersi z portem docelowym. Tajowie opanowali networking do perfekcji, oto przykład:
Z Phuket pojechaliśmy furgonetka do Surat Thani, miasta z którego odpływa prom na Koh Tao.
Wysiedliśmy w punkcie przeładunkowym, czyli barze na obrzeżach miasta, w którym pełno było bardziej lub mniej zdezorientowanych turystów zmierzających w rożne części Tajlandii.
Posiedzieliśmy tam ze dwie godziny czekając na wiadomość czy prom odpłynie (jest pora deszczowa i morze wzburzone).
Bez słowa zostaliśmy zabrani tuk tukiem do biura linii promowych, w którym powiedziano nam, ze prom nie odpływa. Poranny może odpłynie.
Kolejny tuk tuk zabrał nas do hotelu.
Rano w hotelu pojawił się inny pracownik promu, żeby się upewnić, ile osób płynie na która wyspę.
Po godzinie oczekiwania tuk tuk zabrał nas do kolejnego baru na skraju miasta.
Po kolejnej godzinie wsiedliśmy do autobusu, który zawiózł nas na przystań.
Popłynęliśmy promem na najbardziej imprezowa wyspę Tajlandii.
Złapaliśmy prom na Koh Tao.
I już jesteśmy!
Co za okropne życie tutaj prowadzimy! Rano zastanawiamy się czy będzie padać godzinę czy krócej (jest pora deszczowa), jemy śniadanie, popijamy świeżym sokiem z mango, spacerujemy po wyspie albo mamy zajęcia z nurkowania, jemy lunch (darmowy), nurkujemy, ucinamy sobie drzemkę w hamaku, jemy kolacje i popijamy piwko rozłożeni na tajskich szezlongach. Co za nuda! Gdzie nie spojrzysz to albo zieleń palm, albo lazur morza. Piwo zawsze zimne, jedzenie zawsze dobre a fauna podwodna zawsze egzotyczna.

Siam Taxi 2009-08-09
W czasie pobytu w Tajlandii mieliśmy do czynienia ze wszystkimi środkami tamtejszego transportu, od samolotów po słonie, najciekawsze jednak zawsze były pojazdy kołowe. Najpopularniejszy w miastach jest tuk-tuk czyli motor z wózkiem dla pasażerów. Podczas gdy w Tajlandii tuk tuki są konstrukcjami oryginalnymi, w których wszystko ma swoje miejsce, rama jest specjalnie projektowana, żeby pomieścić wszystkie podzespoły i w zasadzie jest to odrębny pojazd, tak w Laosie tuk tuki (nazywane tutaj czasami jumbo) wyglądają jak samoróbki, którym blichtru dodają przeróżne światełka i chorągiewki. Wracając jednak do Tajlandii, to popularnym środkiem transportu są także sawngthaew, czyli pick-upy, zazwyczaj terenowe toyoty, z ławeczkami dla pasażerów na pace. Działają jak autobusy albo jak taksówki. Nasze przygody z rożnymi środkami transportu, po opisywanym już dojeździe z Phuket na Koh Tao, rozpoczęły się tak naprawdę po przyjeździe na Wyspę Żółwia. Któregoś dnia postanowiliśmy pojechać do Banana Rock Bar, który widzieliśmy za dnia spacerując wzdłuż wybrzeża. Bar ten polecany przez mieszkańców ożywał jednak po zmroku i droga po skalach wydawała nam się zbyt ryzykowna. Postanowiliśmy wiec wynająć furgonetkę i pojechać na piwo. Wypytywani taksiarze zadali niebotycznych sum mówiąc, ze droga jest bardzo trudna. Uparliśmy się jednak i w końcu znaleźliśmy kierowce, który zgodził się na kwotę o polowe mniejsza. Wkrótce przekonaliśmy się, ze taksiarze mieli racje i już sama trasa warta była zadanych pieniędzy, nawet bez zatrzymywania się na piwo w barze. Rollercoaster po prostu. W połowie największego podjazdu, samochód odmówił współpracy i trzeba było zadzwonić po posiłki. Aż piszczeliśmy z uciechy przejeżdżając przez krzaki, wykroty i podjazdy. Kolejnym ciekawym doświadczeniem lokomocyjnym były taksówki w Bagkoku, których kierowcy nie mieli bladego pojęcia, jak dojechać pod, napisany po tajsku na mapie, adres. Winę zrzucając na nas, bo przecież powinniśmy wiedzieć gdzie jedziemy. I najczęściej wiedzieliśmy, bo inaczej zgubilibyśmy się kompletnie. Inna historia to kierowcy tuk tuków, którzy żądali co najmniej trzykrotnej ceny za trasę, którą już wcześniej zrobiliśmy taksówką z taksometrem. Dopiero gdy reagowaliśmy machnięciem reki na ich cenę, mogliśmy zacząć negocjować, a i tak taksówka była zawsze tańsza. Po wyjeździe z Bangkoku kierowcy dawali się przekonać argumentacji typu: ja wiem, ze ta trasa jest warta 40 wiec mowie 50, żebyśmy oboje byli zadowoleni. W Chiang Mai wybraliśmy się na zwiedzanie ruin świątyń położonych za miastem i dogadaliśmy się z kierowca furgonetki, ze obwiezie nas po wszystkich miejscach przez cały dzień za 30zl. Cena wydawała się umiarkowana dopóki nie okazało się, że mapa nie była narysowana w skali i że świątynia, która była na mapie dwie ulice dalej, tak naprawdę leży 15 km od centrum pod stroma gore. Oczywiście kierowca i tak nie wiedział, jak dojechać od jednych ruin do drugich i musieliśmy naprowadzać go z kabiny. Jego zagubienie potęgował fakt, ze był nieco dziabnięty i przy każdej świątyni zapadał w drzemkę. Ale poza tym dusza człowiek. Po tych przygodach jazda na słoniu jest zupełnie odstresowująca, bo zwierzak lekko brnie przez rzekę lub przez dżunglę wiedząc dokładnie dokąd zmierza.

Usta szeroko zamknięte 2009-08-12
- Śmierdzi moczem - powiedział Carlos, a my milcząc tylko patrzyliśmy po sobie próbując powstrzymać chichot.
Prawdy nie dało się zatuszować. Pierwsze i upragnione po kilkudniowej, spowodowanej nieżytem żołądka diecie, danie śmierdziało okrutnie, przywołując na myśl wszystkie latryny świata.
- Śmierdzi sikami - powtórzył Carlos wodząc wzorkiem po naszych pokerowych twarzach w poszukiwaniu jakiejkolwiek reakcji.
- No jedz - zniecierpliwiła się Teresa - Zaraz przyniosą nasze porcje. Nie będziemy przecież jeść w takim smrodzie.
Teraz już wszyscy wybuchnęliśmy gromkim śmiechem. Carlos spróbował i makaron smażony z ryba i pędami bambusa, pomijając nieapetyczny zapach (duszonego bambusa właśnie!) okazał się wyśmienity. Nasz wybór nie był aż takim wyzwaniem. Pad thai: słodkawo-ostry makaron z jajkiem i warzywami ma dwie zalety. Pachnie tym z czego się składa i samodzielnie się go doprawia. Ryzyko porażki jest wiec minimalne.
Nie zawsze jednak los rozpieszcza nas doskonałym w swojej prostocie Pad thai. Najczęściej na każde piec nowych odkryć kulinarnych jedno okazuje się "jednym krokiem za daleko" w mieszaniu smaków, doborze składników albo jest etycznie dwuznaczne. W Bangkoku na doskwierający upal najlepsze są lody zawinięte w kromkę chleba, Laotańczycy serwują grillowane bawole wnętrzności na patyku, a trunki (te powyżej 40%) zawierają bonus w postaci węza, żaby albo wielkiego robaka. To tego dochodzą prażone koniki polne, żuki i chrabąszcze, zbutwiałe jajka z niedorozwiniętymi pisklętami i inne lokalne delikatesy, które u nas budzą opór i odrazę, a bez których byłoby po prostu nudno. Azja to jeden wielki festiwal kulinarny i jeśli raz na czas spuchnięty od chilli język nie mieści ci się w ustach rozwiązanie jest w zasięgu reki. Przepłucz lokalnym piwem i po kłopocie. Próbujemy nie zamykać ust i otwieramy się na nowe smaki.

Z biegiem Mekongu 2009-08-12
Po raz pierwszy w ciągu naszej podróży przekroczyliśmy granice jak należny, tj. przeprawiając się z jednego kraju do drugiego, a nie przelatując pomiędzy miastami. Ostatnim miejscem w Tajlandii, które odwiedziliśmy było Chiang Mai, stamtąd autobusem (7 godzin na wąskich skajowych ławeczkach) dojechaliśmy na granice, do Chiang Khong.
Mieliśmy cala noc na przyzwyczajenie do myśli, ze po drugiej stronie Mekongu czeka na nas nowy kraj, nowi ludzie i nowe miejsca do odwiedzenia. Na posłuchanie dochodzących z Laosu rzewnych melodii i obserwowanie świateł Huay Xai. Na przyznanie, ze przez następne kilka tygodni będziemy podążać z biegiem Rzeki Matki, aż do jej ujścia w Wietnamie.
Rano dojechaliśmy na granice, dostaliśmy tajlandzki stempel na "do widzenia", przepłynęliśmy Mekong i ustawiliśmy w kolejce po laotańską pieczątkę na "dzień dobry". Wszystko odbyło się jak należy, z poszanowaniem geografii i naturalnych granic miedzy państwami.
Z Huay Xai poplynelismy w dol Mekongu do Luang Prabang. Spływ dość długi (2 dni), ale czarne scenariusze i legendy o tym, jak to niewygodnie i tłumnie na tej lodzi, nie sprawdziły się. Atmosfera była raczej imprezowa, widoki piękne, choć monotonne, ale i tak wszyscy z ulga wysiedli w porcie w Luang Prabang.
P.S.: Poprosimy o jakiś feedback, bo nie wiemy, czy ktoś to jeszcze czyta i czy warto wrzucać resztę podróży.

Luang Prabang 2009-08-12
Spotkany już po wyjeździe z Luang Prabang Argentyńczyk zapytał nas co tam jest, co warto by zobaczyć.
Co tam jest? To, co wszędzie: świątynie, góry, rzeka wpada do drugiej, wioski wokół z warsztatami tkackimi, targ nocny, etc. A jednak to miasteczko ma w sobie coś dziwnego, co sprawia, ze wszyscy, których spotkaliśmy, spędzili tam więcej czasu niż zaplanowali.
My też zamiast 2-3 dni zostaliśmy tam na 4 noce. Luang Prabang stanowi syntezę francuskiego miasteczka, z typowymi kolonialnymi domami, i laotańskiej rozpierdziuchy. Jednoczenie panuje tam, typowa dla Laosu, atmosfera rozleniwienia, która skłania do delektowania się tym, co Laos ma najlepszego, czyli kawa i piwem. Poza tym jest miasteczkiem cichym, bo objęte patronatem UNESCO i zabrania wjazdu ciężarówkom i autobusom.
Spędziliśmy w dawnej stolicy Laosu kilka dni aktywnie przeganiając rowerami kury z wiejskich dróg, łażąc po świątyniach, patrząc jak płynie Mekong i słuchając jak rośnie ryz.
Wybraliśmy się na wyścigi lodzi, imprezę tylko dla miejscowych, gdzie falangów (obcokrajowców) było może ze 20 pośród setek Laotańczyków. Łodzie były małe, jak powiedzieli miejscowi, bo tylko 40-osobowe. Czuliśmy się doskonale, jak na odpuście. Można było kupić kapiszony, balony Hello Kitty i wszelkie możliwe obrzydlistwa na patyku. Wypiliśmy więcej Beerlao, pogratulowaliśmy zwycięzcom regat i zadowoleni wróciliśmy do LP.

Nostalgia 2009-08-12
Wreszcie dogoniła i nas. Dopadła i zatopiła w sercach swój zatruty pazur. Nostalgia. Nie pomaga to, ze jesteśmy w stolicy Laosu, Vientiane. Deszcz stuka w szyby, płynie strumieniami po ulicach zaganiając wszystkich do domów i barów, gdzie po drugim piwie świat nie wydaje się bardziej różowy i przyjazny, a dochodzące z głośnika smuty tylko potęgują poczucie pustki. W głowie szumi, a przed oczami przewijają się obrazy z ostatnich dni.
Laos, jeden z piękniejszych krajów jaki widzieliśmy do tej pory. Malownicze krajobrazy, romantyzm wielkiego Mekongu i uśmiechnięci, pogodzeni ze światem i historia mieszkańcy. Laos, wciąż jeden z najbardziej zaminowanych krajów na świecie, gdzie wykopane przez dzieci i dorosłych bomby (których wciąż pełno w południowej i wschodniej części kraju) służą za doniczki, dzwony, ploty albo po prostu sprzedaje się je jako najzwyklejszy kawałek żelaza. Laos, w którym pokaleczone przez niewypały społeczeństwo, mimo całego dramatyzmu sytuacji w jakiej z nie własnej winy się znalazło, próbuje żyć i cieszyć się każdym dniem nie winiąc nikogo za nic, dziwnie kluje w serce i zmusza to tego typu wynurzeń co bardziej wrażliwego falang (czyli obcokrajowca).
Wreszcie Laos, chyba najbiedniejszy kraj w jakim byliśmy do tej pory jest tez jednym z najbogatszych.

Angkor 2009-08-23
Kiedy w połowie XIX w. Henry Mahout przemierzając indochińskie dżungle w poszukiwaniu nowych okazów flory, natrafił na kamienne ruiny świątyń, nie przypuszczał pewnie, ze będzie tym, który pozwoli przywrócić świetność zaginionemu miastu i ze zaledwie 150 lat później Angkor stanie się znów stolica państwa Khmerów. Ba, nie wierzył nawet, ze świątynie Angkor byli w stanie stworzyć półbarbarzyńcy, których widział w mieszkańcach dzisiejszej Kambodży. A jednak!
Od IX do XIII wieku Khmerowie stworzyli wielkie imperium, które rozciągało się od Indii do Chin. Imperium musi posiadać godną rozmiarów stolice, która będzie ośrodkiem życia militarnego, gospodarczego, a przede wszystkim religijnego. Miasto Angkor wybudowane za panowania 3 khmerskich władców, było największą przednowoczesna metropolia świata, zdolna pomieścić milion mieszkańców. Większość obywateli miasta stanowili mnisi i kapłani, i buddyjscy, i hinduscy, bo religia państwowa zmieniała się w zależności od natchnienia kolejnego władcy. Na 3000 km kwadratowych wybudowano ponad tysiąc świątyń, a najważniejsza z nich, Angkor Wat, wznosiło 50 tys. robotników przez ponad 30 lat. Angkor oczywiście nie jest już oficjalnie stolica Kambodży.
Opuszczony w XV wieku na pastwę dżungli i odkryty dla masowej turystycznej widowni przez wspomnianego francuskiego podróżnika, jest stolica ekonomiczna, przynoszącą zawrotne zyski przede wszystkim dla firmy zarządzającej tą sporą nieruchomością, ale tez dla całego zaplecza turystycznego w pobliskim mieście Siem Reap. Rocznie kompleks odwiedza ok 2 miliony turystów, którzy słono płacą za bilety i gadżety. Odwiedzenie ósmego cudu świata - bezcenne. Za wszystko inne można zapłacić w dolarach.
Z miasta pozostały świątynie, niektóre tylko jako fundamenty z kamienia wulkanicznego, utrudniające uprawę ryżu, a inne jako zapierające dech ruiny, strome sklepienia, posągi i mury, trzymające się razem dzięki oplatającym je korzeniom drzew. Dzięki funduszom UNESCO i zaangażowaniu poszczególnych krajów (Japonia, Niemcy, Indie), świątynie są powoli restaurowane.
Spędziliśmy 2 dni jeżdżąc od jednej świątyni do drugiej, podziwiając rozmach, oryginalność każdej z nich i obłąkańczo-dewocyjne wizje każdego z rządców khmerskiego imperium. W tych oddalonych od głównego szlaku mogliśmy się poczuć jak odkrywcy tajemniczego zaginionego świata.

Bez komentarza 2009-08-23
Jesteśmy w kambodżańskiej stolicy, Phnom Phen. Tak jak większość podróżujących po Kambodży, przyjechaliśmy tu, żeby zobaczyć S-21, sekretne wiezienie reżimu Pol Pota, gdzie przesłuchiwano, torturowano i wymordowano tysiące tzw. wrogów rewolucji (każdy kto umiał czytać i pisać, był z miasta itd.). Początkowo chcieliśmy rozwinąć ten wątek na blogu, tym bardziej, ze właśnie rozpoczął się (po 30 latach!!!) proces liderów byłego reżimu oskarżonych o zbrodnie przeciw ludzkości. Wśród 4 osób (!!!), które dożyły sędziwego wieku jest Kaing Guek Eav, alias Duch, dyrektor krwawego wiezienia.
Za lokalnymi gazetami chcieliśmy przytoczyć opowieści jak to Duch w konfrontacji z rodzinami wymordowanych przeprasza ich, dodając, że właściwie to nie może sobie za wiele przypomnieć z tamtego okresu (bez komentarza), chcieliśmy też napisać coś o samym S-21 i innych krwawych plamach na mapie Kambodży, ale nie napiszemy nic. Znajdując się wewnątrz murów S-21 poczuliśmy tylko złą energie jaka emanuje to miejsce. Nie chcemy się nią dzielić.

Mekong ostatni raz 2009-08-27
Pożegnaliśmy towarzysza, który był z nami w trasie od miesiąca wyznaczając kierunek marszruty. Rozdzieliliśmy się w ogromnej delcie, gdzie po przebyciu 6 krajów i 4800 km cała masa życiodajnej wody wpada do Morza Chińskiego. Rzeka towarzyszyła nam odkąd wjechaliśmy do Laosu, w Kambodży i w Wietnamie, a teraz z żalem musimy się rozstać.
Mekong jest tak dostojnym elementem krajobrazu Indochin, ze nie sposób nie darzyć go szacunkiem. Dla nas przez miesiąc był osią wyprawy i widok jego nurtu stal się codziennością, która nie przestaje zaskakiwać.
Rzeka Matka dba o swoje dzieci użyźniając ich pola, przynosząc ryby, pozwalając przemieszczać się wzdłuż jej brzegów i ściągając turystów. W jej toniach kryją się smoki, które bronią mieszkańców, delfiny, które są wcieleniami przodków i węże, które lecza.
Zanurzamy rękę w Mekongu i płyniemy do Sajgonu.

Ale Saigon !! 2009-08-30
Saigon to miasto motorów. Na 8 mln mieszkańców przypada 6 mln motorów. Motory maja oddzielne pasy jazdy, na których ruch przebiega szybciej niż na tych samochodowych. Skoro wszyscy maja motory, to nikt nie chodzi, więc chodniki służą do parkowania motorów. Wieczorem odcinki chodnika przed zamkniętym już sklepami staja się płatnymi parkingami. Łatwiej tez przejechać ulicę niż ja przejść, choć opanowaliśmy już zasadę przechodzenia, która zawiera się w stwierdzeniu "po prostu idź".
Nie jest to takie proste widząc hordę motocyklistów zmierzających prosto na ciebie, ale działa. Po prostu idź powoli, ale ze stalą prędkością, a motory cię ominą. Samochody już nie, ale samochody stoją w korkach. Motory jeżdżą po swoim pasie, pod prąd i po chodnikach, żeby skrócić sobie drogę.
Wszystko to z ręką na klaksonie, bo jakiekolwiek przepisy ruchu drogowego zastępuje jego dźwięk, który ostrzega, informuje, opieprza i przeprasza w zależności od kontekstu. Motocykl jest wyznacznikiem statusu społecznego, kto ma nowszy (najlepiej japoński), ten ma szanse na podryw, szacunek i wpycha się na lepsze miejsce parkingowe. A pieszy uskakuje.
Drewniane miski 29 to nasza hanojska kryjowka.
Mieszkamy w samym sercu starego miasta, ktore zaakceptowalismy z calym dobytkiem inwentarza, czyli malowniczymi kamienicami, ruinami malowniczych kamienic, gwarem, tlumem, piskiem opon, nieprzerwalnym trabieniem o kazdej porze dnia i nocy oraz wibrujacym tuz za naszymi uszami wiertlem wiertarki. Rece, ktore operuja wiertarka niewatpliwie przyczynia sie do powiekszenia ilosci ruin malowniczych kamienic w starym Hanoi, co z kolei spowoduje wprostproporcjonalny wrost zdjec zrobionych przez turystow na ulicy drewnianych misek! Jest sie wiec czym pochwalic.
W nowej edycji LonelyPlanet nasza ulica na pewno znajdzie sie na liscie hanojskiego "must see". A my juz to znamy. Numer 29 tez jest szczesliwy. Mamy okno! Przez okno widzimy, co dzieje sie w dzielnicy misek, fajek (nasze sasiadki) i innych bibelotow, mozemy tez podejrzec, co porabiaja mieszkancy pobliskich kamienic.
Zauwazylismy, ze "robia" glownie kobiety, ktore od switu do nocy krzataja sie w gustownych jedwabnych pizamach dokazujac, gotujac, handlujac i wychowujac dzieci. Mezczyzni nie robia nic albo udaja ze robia blizej niezdefiniowane "cos". To cos czasami przybiera forme picia herbaty, wyluskiwania resztek pokarmu z przestrzeni miedzyzebowych, grania w chinskie warcaby albo lezenia na motocyklu. Czesciej jednak "cos" pozostaje niezdefiniowane i nienazwane. No coz, dla nas tajemnica robienia "czegos" bez wstawania ze stolka jest jeszcze bardziej nieuchwytna, mozemy tylko przypuszczac ze zewnetrzne lenistwo jest spowodowane wyczerpujacym zyciem wewnetrznym. My tez tak czasami mamy.
Wrocmy jednach na ziemie, a dokladnie na ulice drewnianych misek. Spacerowanie po starym Hanoi jest podobne do przebywania w komnacie luster. Niby wszystko jest jasne i klarowne, wystarczy jednak mala pomylka, falszywy krok, nie ten zakret i juz nie mozna sie wydostac z murowanego labiryntu, wszystko wyglada tak samo, fajki - o zgrozo! - nie granicza juz z miskami, nie wspominajac, ze o tych drewnianych nikt nigdy nie slyszal. Miasto zamienia sie w duszaca jak z kafkowskiego koszmaru klatke. My oszywiscie zawsze jakims fuksem trafiamy na miski i wyczerpani zaszywamy sie na kilka godzin w naszej kryjowce, gdzie uzupelniamy niedobor plynow.
Ostatnio wydawalo nam sie ze dostalismy udaru albo zwyczajnie zwariowalismy z goraca (czego przykladem jest ten post). W ciagu dnia tempertura dochodzi do 37 stopni, a jedynym powiewem powietrza jest ten spowodowany przez pedzace we wszystkich kierunach motocykle.
Ku naszemu zdumieniu okazalo sie, ze w Hanoi nie mozna wyrobic turystycznej wizy do Chin i nasze paszporty zostaly nadane poczta do Sajgonu (mamma mia!) skad "powinny" wrocic z wiza za jakies 6 dni. Nie martwimy sie na zapas i pozwalamy wciagnac w hanoiska czelusc, urzadzajac codzinne architektoniczno-kulinarne wycieczki.
Zaliczylismy juz mrozaca krew w zylach przejazdzke we trojke (plus plecak) na motorze, bylismy na wodnym teatrze lalkowym, sluchalismy psychodelicznej struny dan bau, napchalismy sie sajgonkami i przeplukalismy gardla mrozona herbata z lotosu. Takie jest Hanoi: zatloczone, glosne, pelne tradycji i wyrazistego smaku.

Zatoka Smoka 2009-09-09
Kiedy smok żyjący w górach północnego Wietnamu sfruwał ze swojego gniazda do Morza Chińskiego, jego wielki ogon żłobił wąwozy i przełęcze tak głębokie, ze gdy zanurzył się w Morzu, poziom wody podniósł się tak bardzo, ze zalał ślady jego ogona pozostawiając miriady skalistych wysepek. Ha Long czyli miejsce, gdzie smok zszedł do morza, to urocza zatoka z trzema tysiącami wysp i obowiązkowy punkt każdej wycieczki.
Nasluchalismy sie w ciagu calej podrozy nieprzyjemnych historii, jak to turysci traktowani sa tu jak bydlo, wiec z dusza na ramieniu wsiadalismy do autobusu, ktory mial nas zawiesc do Halong City. W dodatku niepomni na 'bezinteresowne' napomnienia Wietnamczykow, ze czym drozej, tym lepiej, zarezerwowalismy najtanszy dostepny tour. Ku naszemu zaskoczeniu lodz byla wygodna, kajuty przytulne, jedzenie smaczne, a towarzystwo nieliczne acz wysmienite. Albo mielismy wyjatkowe szczescie, albo inni podroznicy wyjatkowego pecha. Spedzilismy jeden dzien kluczac pomiedzy wysepkami, noc zakotwiczeni w zatoce wsrod skal, a nastepny dzien na wyspie Cat Ba.
Spragnieni towarzystwa, skumplowalismy sie z czworka Hiszpanow z Kanarow i razem eksplorowalismy wyspe. Bladzac na motorach pomiedzy polami ryzowymi, zatokami i hodowlami owocow morza po raz pierwszy mielisimy okazje zobaczyc odrobine autentycznego Wietnamu, nie tego spreparowanego dla turystow, tylko tego zajetego wlasnymi sprawami.Ostatniego dnia w zatoce, obudzil nas telefon oznajmiajacy, ze musimy sie zbierac jak najszybciej, zeby doplynac do portu przed 11, bo zbliza sie tajfun. Zdazylismy.

Sapa 2009-09-15
otoczone polami ryżowymi i wioskami ròżnokolorowych plemion
zamieszkujących tę cześć Azji Południowo-Wschodniej. Sapa funkcjonuje
jako wietnamskie Zakopane, ale że jesteśmy grubo po sezonie, toteż nie
ma tłumòw, da się negocjować ceny, etc. Rozkoszujemy się względnym
spokojem, łazimy po gòrach, ale przede wszystkim ślęczymy z nosem w
mapie i przewodniku planując trasę po Chinach. Ruszamy tam już jutro i
jesteśmy trochę przerażeni, ale też ogromnie ciekawi, tego, co tam
napotkamy.

Tạm biệt Việt Nam 2009-09-15
Zazwyczaj nie silimy się na podsumowania tego, czego doświadczyliśmy w danym kraju, pozostawiając sobie tematy do rozmów, kiedy wrócimy. Tym razem będzie inaczej, bo Wietnam zrobił na nas duże wrażenie. Na początek rzeczy pozytywne: jedzenie - wyśmienite połączenia smaków i składników. Zdecydowanie najlepsze, jakie jedliśmy w regionie. Nawet najprostsze dania, poprzez dodanie odpowiednich składników (orzeszki, sosy, zioła) zyskują zupełnie nowe smaki. Poza tym jedzenie w Wietnamie może być bardzo egzotyczne, bo je się tutaj wszystko (WSZYSTKO), a ze kraj urodzajny, to menu i urozmaicone: żaby, ślimaki, świerszcze, węże, jaszczurki, pająki, larwy, psy, ptaki, konie, etc.
Miłym zaskoczeniem było tez nurkowanie. W Tajlandii mówiono nam, ze w Wietnamie nic nie można zobaczyć, rafa jest obumarła, a ryby zjedzone. Nie do końca to nieprawda, ale mieliśmy również okazje poobserwować stworzenia, których wcześniej nie widzieliśmy. A ze już samo nurkowanie cieszy nas bardzo, to jakakolwiek wartość dodana, pogłębia tylko nasza radość.
Generalnie jednak jesteśmy rozczarowani Wietnamem, spodziewaliśmy się czegoś nowego, miłych ludzi, kraju otwartego na turystów. Niestety prawie żadne z naszych oczekiwań nie zostało spełnione. Zupełnie nowym miejscem było jedynie Halong Bay i tarasy ryżowe Sapy, kraj jest otwarty dla turysty z zasobnym portfelem i chętnym do podążania utartym szlakiem, a ludzie to temat na dłuższe dywagacje. Spędziliśmy w Wietnamie zaledwie trzy tygodnie, wiec może nie mamy prawa do ocen i do tej pory wystrzegaliśmy się oceniania zachowań ludzi, próbując je zrozumieć. Liczne rozmowy z podróżującymi przez Wietnam, uświadomiły nam największy z problemów z nastawieniem mieszkańców do turystów.
Chciwość. Wiemy, ze turysta postrzegany jest powszechnie jako banknot z nogami, ale nigdzie wcześniej nie byliśmy zredukowani do takiej tylko roli. W innych krajach ludzie zazwyczaj byli ciekawi skąd jesteśmy, zadawali sobie trud umiejscowienia Polski na mapie i nawet gdy znali 5 slow po angielsku, próbowali kontaktu. Tutaj jedynymi momentami jakiegokolwiek kontaktu Wietnamczyków z nami była chęć sprzedania nam czegoś. Na tym rozmowy się kończyły, a jakiegokolwiek próby komunikacji rozbijały się o udawana nieznajomość angielskiego. Chwile wcześniej zachwalali towary w doskonałym angielskim. Podróżowanie to nie tylko odwiedzanie miejsc, to także kontakt z mieszkańcami. Gdy go brakuje, podróż traci sens. Jeśli chodzi o wspomniana chciwość, to Wietnamczycy okazują się bardzo niesympatycznymi handlowcami: nie trzymają się wynegocjowanej ceny, targowanie się ma wprawić turystę w stan poczucia winy, ze okrada Wietnamczyka (przy czym Wietnamczyk czuje się doskonale zadając trzykrotnie wyższej ceny niż podpowiada zdrowy rozsadek), a próby uzyskania w miarę uczciwej ceny wywołują agresje. To, ze płacimy wyższe ceny, jest dla nas zupełnie oczywiste i przyjmujemy to dzielnie, ale to, czy ktoś próbuje nas orżnąć wrzeszcząc czy uśmiechając się robi wielka różnice.
Wietnam nie jest najładniejszym ani najbrzydszym z krajów, które widzieliśmy, ale jest krajem, w którym wydawanie pieniędzy na podróżowanie jest najmniejsza przyjemnością. Jest tez jedynym krajem na naszej trasie, do którego raczej nie wrócimy.
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Znakomita podróż. Pominąłem jedynie Wietnam, z którym mialem okazję już zapoznać się z Waszej oddzielnej relacji (a jest to chyba dokładnie ten sam opis i zdjęcia). Rozumiem, że będzie jeszcze dalszy ciąg (Chiny). Czekam i pozdrawiam. Przy okazji, życzę radosnych i pogodnych Świąt Wielkanocnych.
-
wspaniale! od ogolu do szczegolu - super! kiedy reszta?
-
Już przeczytane, na razie tylko obejrzenie miniaturek, ale ja tu se vratim :) Pięknie się toczy Ta Wasza opowieść!
-
fajna relacja z jednej strony, miłe powitanie z drugiej - według mnie wszystko pasuje ;)
-
Dziękujemy za chili. Jeszcze nawet połowy podróży nie wrzuciliśmy a tu takie splendory. Ale zaskoczenie.
-
Niezwykłe, inspirujące! Przede wszystkim Aborygeni, podwodne odkrycia, japońska kuchnia i toalety :) Plus lekkie pióro, humor i zmienność stylu relacji. Poproszę o dzwoneczek jeśli dołożycie coś jeszcze :)
PS. Ale dlaczego dromofobia? Żadnego lęku w tej relacji nie widzę... -
Szkoda, że nie ma samolotów, takie fajne lotniska :)
-
absolutnie fantastyczna podróż :) jestem pod wrażeniem i z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy:):):)
-
zapraszamy. bo to dopiero początek
-
"jesteśmy wolni, piękni i pomysłowi" - i tak trzymać!!!
-
I'm impressed!
W najbliższym czasie wrócę i przeczytam całość, na razie chylę czola przed rozmiarem opowieści...