Po raz pierwszy w ciągu naszej podróży przekroczyliśmy granice jak należny, tj. przeprawiając się z jednego kraju do drugiego, a nie przelatując pomiędzy miastami. Ostatnim miejscem w Tajlandii, które odwiedziliśmy było Chiang Mai, stamtąd autobusem (7 godzin na wąskich skajowych ławeczkach) dojechaliśmy na granice, do Chiang Khong.
Mieliśmy cala noc na przyzwyczajenie do myśli, ze po drugiej stronie Mekongu czeka na nas nowy kraj, nowi ludzie i nowe miejsca do odwiedzenia. Na posłuchanie dochodzących z Laosu rzewnych melodii i obserwowanie świateł Huay Xai. Na przyznanie, ze przez następne kilka tygodni będziemy podążać z biegiem Rzeki Matki, aż do jej ujścia w Wietnamie.
Rano dojechaliśmy na granice, dostaliśmy tajlandzki stempel na "do widzenia", przepłynęliśmy Mekong i ustawiliśmy w kolejce po laotańską pieczątkę na "dzień dobry". Wszystko odbyło się jak należy, z poszanowaniem geografii i naturalnych granic miedzy państwami.
Z Huay Xai poplynelismy w dol Mekongu do Luang Prabang. Spływ dość długi (2 dni), ale czarne scenariusze i legendy o tym, jak to niewygodnie i tłumnie na tej lodzi, nie sprawdziły się. Atmosfera była raczej imprezowa, widoki piękne, choć monotonne, ale i tak wszyscy z ulga wysiedli w porcie w Luang Prabang.
P.S.: Poprosimy o jakiś feedback, bo nie wiemy, czy ktoś to jeszcze czyta i czy warto wrzucać resztę podróży.