- Śmierdzi moczem - powiedział Carlos, a my milcząc tylko patrzyliśmy po sobie próbując powstrzymać chichot.
Prawdy nie dało się zatuszować. Pierwsze i upragnione po kilkudniowej, spowodowanej nieżytem żołądka diecie, danie śmierdziało okrutnie, przywołując na myśl wszystkie latryny świata.
- Śmierdzi sikami - powtórzył Carlos wodząc wzorkiem po naszych pokerowych twarzach w poszukiwaniu jakiejkolwiek reakcji.
- No jedz - zniecierpliwiła się Teresa - Zaraz przyniosą nasze porcje. Nie będziemy przecież jeść w takim smrodzie.
Teraz już wszyscy wybuchnęliśmy gromkim śmiechem. Carlos spróbował i makaron smażony z ryba i pędami bambusa, pomijając nieapetyczny zapach (duszonego bambusa właśnie!) okazał się wyśmienity. Nasz wybór nie był aż takim wyzwaniem. Pad thai: słodkawo-ostry makaron z jajkiem i warzywami ma dwie zalety. Pachnie tym z czego się składa i samodzielnie się go doprawia. Ryzyko porażki jest wiec minimalne.
Nie zawsze jednak los rozpieszcza nas doskonałym w swojej prostocie Pad thai. Najczęściej na każde piec nowych odkryć kulinarnych jedno okazuje się "jednym krokiem za daleko" w mieszaniu smaków, doborze składników albo jest etycznie dwuznaczne. W Bangkoku na doskwierający upal najlepsze są lody zawinięte w kromkę chleba, Laotańczycy serwują grillowane bawole wnętrzności na patyku, a trunki (te powyżej 40%) zawierają bonus w postaci węza, żaby albo wielkiego robaka. To tego dochodzą prażone koniki polne, żuki i chrabąszcze, zbutwiałe jajka z niedorozwiniętymi pisklętami i inne lokalne delikatesy, które u nas budzą opór i odrazę, a bez których byłoby po prostu nudno. Azja to jeden wielki festiwal kulinarny i jeśli raz na czas spuchnięty od chilli język nie mieści ci się w ustach rozwiązanie jest w zasięgu reki. Przepłucz lokalnym piwem i po kłopocie. Próbujemy nie zamykać ust i otwieramy się na nowe smaki.