W czasie pobytu w Tajlandii mieliśmy do czynienia ze wszystkimi środkami tamtejszego transportu, od samolotów po słonie, najciekawsze jednak zawsze były pojazdy kołowe. Najpopularniejszy w miastach jest tuk-tuk czyli motor z wózkiem dla pasażerów. Podczas gdy w Tajlandii tuk tuki są konstrukcjami oryginalnymi, w których wszystko ma swoje miejsce, rama jest specjalnie projektowana, żeby pomieścić wszystkie podzespoły i w zasadzie jest to odrębny pojazd, tak w Laosie tuk tuki (nazywane tutaj czasami jumbo) wyglądają jak samoróbki, którym blichtru dodają przeróżne światełka i chorągiewki. Wracając jednak do Tajlandii, to popularnym środkiem transportu są także sawngthaew, czyli pick-upy, zazwyczaj terenowe toyoty, z ławeczkami dla pasażerów na pace. Działają jak autobusy albo jak taksówki. Nasze przygody z rożnymi środkami transportu, po opisywanym już dojeździe z Phuket na Koh Tao, rozpoczęły się tak naprawdę po przyjeździe na Wyspę Żółwia. Któregoś dnia postanowiliśmy pojechać do Banana Rock Bar, który widzieliśmy za dnia spacerując wzdłuż wybrzeża. Bar ten polecany przez mieszkańców ożywał jednak po zmroku i droga po skalach wydawała nam się zbyt ryzykowna. Postanowiliśmy wiec wynająć furgonetkę i pojechać na piwo. Wypytywani taksiarze zadali niebotycznych sum mówiąc, ze droga jest bardzo trudna. Uparliśmy się jednak i w końcu znaleźliśmy kierowce, który zgodził się na kwotę o polowe mniejsza. Wkrótce przekonaliśmy się, ze taksiarze mieli racje i już sama trasa warta była zadanych pieniędzy, nawet bez zatrzymywania się na piwo w barze. Rollercoaster po prostu. W połowie największego podjazdu, samochód odmówił współpracy i trzeba było zadzwonić po posiłki. Aż piszczeliśmy z uciechy przejeżdżając przez krzaki, wykroty i podjazdy. Kolejnym ciekawym doświadczeniem lokomocyjnym były taksówki w Bagkoku, których kierowcy nie mieli bladego pojęcia, jak dojechać pod, napisany po tajsku na mapie, adres. Winę zrzucając na nas, bo przecież powinniśmy wiedzieć gdzie jedziemy. I najczęściej wiedzieliśmy, bo inaczej zgubilibyśmy się kompletnie. Inna historia to kierowcy tuk tuków, którzy żądali co najmniej trzykrotnej ceny za trasę, którą już wcześniej zrobiliśmy taksówką z taksometrem. Dopiero gdy reagowaliśmy machnięciem reki na ich cenę, mogliśmy zacząć negocjować, a i tak taksówka była zawsze tańsza. Po wyjeździe z Bangkoku kierowcy dawali się przekonać argumentacji typu: ja wiem, ze ta trasa jest warta 40 wiec mowie 50, żebyśmy oboje byli zadowoleni. W Chiang Mai wybraliśmy się na zwiedzanie ruin świątyń położonych za miastem i dogadaliśmy się z kierowca furgonetki, ze obwiezie nas po wszystkich miejscach przez cały dzień za 30zl. Cena wydawała się umiarkowana dopóki nie okazało się, że mapa nie była narysowana w skali i że świątynia, która była na mapie dwie ulice dalej, tak naprawdę leży 15 km od centrum pod stroma gore. Oczywiście kierowca i tak nie wiedział, jak dojechać od jednych ruin do drugich i musieliśmy naprowadzać go z kabiny. Jego zagubienie potęgował fakt, ze był nieco dziabnięty i przy każdej świątyni zapadał w drzemkę. Ale poza tym dusza człowiek. Po tych przygodach jazda na słoniu jest zupełnie odstresowująca, bo zwierzak lekko brnie przez rzekę lub przez dżunglę wiedząc dokładnie dokąd zmierza.
Podróż Dromofobia - Siam Taxi
2009-08-09