Z Adelajdy do Alice Springs postanowlismy pojechac pociagiem, i to nie byle jakim, bo slynnym The Ghan. Tym czym dla Europy jest Orient Express, dla Meksyku El Chepe, to dla Australii jest The Ghan. Jego nazwa pochodzi od karawan wielbladow, ktore w dawnych czasach przemierzaly calymi tygodniami australijski Outback by dotrzec do Alice Springs i Darwin. Dzis, w dobie szybkich odrzutowcow pociagiem tym nie jezdzi sie ani dla zaoszczedzenia na bilecie ani dla zabicia czasu, lecz dla przygody, by zasmakowac tych dawnych czasow. Jeszcze przed wyjazdem zarezerwowalismy sypialne miejsca w Red Service. Male przedzialy umieszcone sa po obu stronach kretego korytarza. W kazdym przedziale sa 2 fotele i mala umywalka. W dzien siedzi sie na fotelu natomiast na noc jedno lozko opuszcza sie ze sciany a drugie zjezdza z sufitu. Scieleniem lozek zajmuje sie obsluga. Gdy wracamy z wagonu restauracyjnego lozka zachecaja pachnaca wykrochmalona posciela do snu. Rytmiczne, moze miejscami zbyt mocne kolysanie pociagu pomaga zasnac. Ale jesli ktos cierpialby na bezsennosc, to nocne chwile bedzie mu uprzyjemniac pustynny krajobraz w poswiacie ksiezyca i miliona gwiazd...
Po 20 godzinach pociag powoli wtacza sie na stacje. Na trasie 1500 km nie ma zadnych przystankow - to sie nazywa ekspres!! W Alice Springs postanowilismy zatrzymac sie w B&B. Sympatyczna wlascicielka sama zaoferowala, ze po nas przyjedzie na stacje. Mimo, ze miasto ma tylko 50 tysiecy mieszkancow, to jest bardzo rozlegle. Kroluje tu niska zabudowa i domy maja spore dzialki. Kathy nas uprzedza, ze ma duzego psa, ktory lubi skorzystac z okazji i dac noge, wiec wejdzie pierwsza aby go zamknac. Spodziewamy sie jakiegos dingo, a tymczasem wita nas przyjazny husky o swoiskim imieniu Misza...
Majac lat kilkanascie, a wiec dawno, dawno temu, ogladalem australijski film, ktorego polski tytul brzmial "Na koncu swiata" (orginalny tytul ("The Outback"), ktory zrobil na mnie wielkie wrazenie. Tresci tu nie bede przytaczal, dosc powiedziec, ze akcja toczyla sie wlasnie w Alice Springs. Kto by przypuszczal, ze mi kiedys przyjdzie do tego miasta zawitac...
Na drugi dzien wybieramy sie do Kings Canyon. Gospodarze oferuja nam cooler i lod a Kathy podwozi nas do wypozyczalni Avisa. Mloda agentka rzeczowo ustala, ze mamy oddac samochod o tej samej godzinie, o ktorej go odbieramy i podsuwa nam pismo, ze nie wolno nam wcodzic na dach naszej malej Toyoty!! Tlumacze jej najpierw, ze nasz samolot odlatuje o 14, wiec czy mozemy oddac samochod 2 godziny pozniej. Macha reka i wpisuje pozniejsza godzine, a na moje zdziwienie zwiazane z wchodzeniem na dach odpowiada: Bylby pan zdziwiony co ludzie wyprawiaja... (?!?!?) Gdy wychodzimy, Kathy, ku naszemu wielkiemu zdziwieniu nie kryje oburzenia:
--Alez ta dziewczyna byla nieuprzejma!!
Dla nas, nic nas w jej zachowaniu zlego nie uderzylo. Czyzby nam miala pozwolic wejsc na dach :-)
Zegnamy sie z Kathy, ktora nam jeszcze przypomina, abysmy nigdy nie parkowali w Outbacku samochodu w zaglebieniach drogi, bo w razie deszczu mozemy nie zdazyc stamtad wyjechac... Na koniec jeszcze dodaje:
-Jesli wrocicie i nikogo nie bedzie w domu, to klucz bedzie pod wycieraczka, tylko nie wypuśćcie psa!!
Kings Canyon i Uluru wygladaja na mapie jakby byly przedmiesciami Alice Springs, ale w rzeczywistosci czeka nas blisko 500 km jazdy w pierwsze miejsce i niewiele mniej z kanionu do Wielkiej Skaly. Droga jest dobra, rowna i prosta, lecz waska, co zwlaszcza da sie odczuc przy wyprzedzaniu "road trains" czyli wielkich ciezarowek ciagnacych czasem i po 3 przyczepy. Ich kierowcy pedza 90 km/h i choc trzymaja sie blisko lewej krawedzi aswaltowej nawierzchni, to zawsze mialem dusze na ramieniu gdy jechalem kilkadziesiat centymetrow od pedzacego kolosa a prawymi kolami prawie wjezdzalem na piaszczyste pobocze...
Zwierzeta i ruch kolowy nie ida w parze i takie polaczenie zawsze oznacza, ze beda ofiary. W Europie ofiarami zwykle sa kury lub psy, tu nierzadko ofiara pada samochod. Gdy nagle z buszu przed maske samochodu wyskakuje kangur, to rozbita przednia szyba staje sie norma. Z taka rozbita szyba mozna jednak dalej kontunuowac podroz, gorzej jesli los szyby podzieli rowniez chlodnica... Kangur jest jednak o wiele mniejszym zagrozeniem niz dzika krowa, ktora wazy pol tony, lub nie daj boze jeszcze wiekszy wielblad! Gwaltowne slady hamowania na drodze zawsze kryja za soba jakis mniejszy lub wiekszy dramat. Do tych wiekszych mozna zaliczyc kilkadziesiat metrow dalej lezace na skraju drogi jakies duze zwierze, jak wielki kangur czerwony, krowa a nawet i wielblad. Te stana sie lakomym kaskiem dingo i sepow, natomiast rozbite samochody sie sciaga, aby nie zasmiecaly krajobrazu. Wiec gdy wyprzedza sie "road train" i choc droge widac na kilka kilometrow do przodu, to zawsze trzeba miec na uwadze, ze nie zawsze widac przyleglego do drogi buszu i zwiazanych z nim niespodzianek.
Kings Canyon ani nie nalezy do najwiekszych, ani najglebszych kanionow na swiecie, ale swoja uroda moze konkurowac z wieloma z najwyzszej polki. Jego dosc miniaturowe wymiary sprawiaja, ze mozna sie z nim zapoznac z bliska nie spedzajac wielu dni na zejscie i wyjscie. Czerwono-rdzawe odcienie towarzysza nam w czasie calej wycieczki po kanionie. Ten charakterystyczny kolor zapamietalem na zawsze.
Na drugi dzien czeka nas nastepne 350 km do Uluru. Wielka Skala robi wspaniale wrazenie i jej slawa nie jest ani troche przesadzona. Rano jednak postanawiamy najpierw pojechac jakies 50 km dalej do Kata Tjuta. Mniej znane i mniej imponujace, ale nadal pelne uroku wielkie gladkie czerwone skaly wynurzajace sie z buszu. Niestety troche niefortunnie wybralismy pore dnia, gdyz mielismy slonce w oczy...
Aby poczuc ogrom Uluru, najlepiej jest sprobowac nan wejsc. Znowu zle obliczylismy czas i nasze sily i nie dotarlimy na szczyt, gdyz nie chcielismy schodzic po zachodzie slonca - bardzo nam zalezalo aby Uluru ogladnac wlasnie w promieniach zachodzacego slonca. Wchodzenie na gore po dosc gladkiej i bardzo stromej skale sprawia wrazenie, ze zaraz czlowiek zjedzie w dol. Nie daj boze sie poslizgnac lub stracic rownowage... Co roku jest kilka do kilkunastu powaznych wypadkow, w tym rowniez smiertelnych. Ostatecznie wychodzimy do 2/3 wysokosci i po chwili kontemplacji pieknych widokow na plaska rownine zaczynamy schodzi by zdazyc na zachod na dole. Zejscie na szczescie jest juz mniej meczace. Parkujemy nasz samochod. Amatorow ogladania Uluru w czasie zachodu jest sporo. Wiele osob czeka na zachod popijajac szampana siedzac... na dachu samochodu. No teraz wreszcie zrozumialem co panienka w wypozyczalnie miala na mysli. Do byl jeden z najbardziej mistycznych zachodow, jaki przyszlo mi w zyciu ogladac!!
Poznym rankiem wyruszamy w droge powrotna do Alice Spring. Znowu nas czeka 500 km. Musze przyznac, ze choc krajobraz z jednej strony jest dosc monotonny, to z drugiej, jazda w takim terenie uspokaja i napawa jakas dziwna melancholia. Ta inna zielen, przykrywajaca skapo czerwona ziemie, wyschniete kikuty drzew, nieskończenie prosta droga i ta cisza wokół!
Owszem, nikogo nie bylo w domu, klucz czekal na nas pod wycieraczka a Misza wesolo merdal ogonem na nasz widok. Po drodze zatrzymalismy sie w miescie i kupilismy cos na zab, wiec teraz siedzimy w ogrodku, jemy i popijamy znakomitym australijskim winem, a wokol cwierkaja papugi, ktore tu zastepuja gołębie. Piesio polozyl sie obok nas cieszac sie, ze ma towarzystwo.
Na przedmiesciach Alice Springs jest miejsce, gdzie po zmierzchu mozna zobaczyc kangury skalne, ktore schodza ze skal liczac na darmowy poczestunek. Wiec gdy zapada zmrok, a dzieje sie to juz o szostej, jedziemy w to miejsce spotkac sie z ta najmniejsza odmiana kangura. Przy pewnej dozie cierpliwosci, siedzac nieruchomo przez kilkanascie minut z wyciagnieta reka z karma dla kangurow, te plochliwe zwierzeta przelamawszy strach powoli zaczynaja sie zblizac do wystawionej reki. To podchodza, to sie cofaja, przez caly czas bacznie obserwujac co sie dzieje wokol. Ostatecznie zanurzaja pyszczek w dloni cicho chrupiac wyjadaja jej zawartosc. To bardzo mile uczucie miec taka komitywe z kangurem.