Na dzis mamy wykupiony juz wczesniej przelot Qantas do Darwin. Zegnamy sie z przemilymi gospodarzami robiac sobie pamiatkowe zdjecie i ruszamy na lotnisko. Oddajemy samochod - tu nawet nikt nie sprawdza czy dach jest caly i idziemy do terminalu. Na lotnisku panuje nieformalna atmosfera. Z terminalu mozna wyjsc na "łąkę" gdzie ludzie leżąc na trawce pod drzewem w cieniu przypatruja sie z rzadka ladujacym i startujacym samolotom i w ten sposob zabijaja czas oczekiwania na swoj lot. Lot do Darwin trwa 2 godziny i wiedzie nad czerwona pustynia czasami porośniętą zielonym buszem.
Na lotnisku w Darwin rezerwujemy hotel w miescie, gdzie udajemy sie lotniskowym wahadlowcem. Jednak na miejscu hotel Mariole mocno rozczarowywuje i przepraszajac recepcjoniste za klopot bierzemy taksowke i bierzemy kurs do czegos lepszego. Holiday Inn nie ma miejsc, wiec jedziemy gdzie indziej. Nastepny hotel tez jest caly zajety. Niezrazeni gramy do trzech razy sztuka. Lecz nawet i w Mariocie nie ma juz miejsca... Pytamy sympatycznego taksowkarza, czy zna jeszcze jakies inne miejsca. Ten sie drapie po glowie i jeziemy jeszcze do czwartego hotelu - tu tez odchodzimy z kwitkiem. Zaczyna nam zaglac w oczy widmo spania na dworcu albo na lawce w parku. Taksowkarz na to, ze jest jeszcze jeden niedawno otwarty hotel, o ktorym nie wszyscy jeszcze wiedza. Jedziemy wiec tam. Tym razem Mariola idzie zapytac, oboje liczac, ze bedzie miala wiecej szczescia. Po chwili wraca a ja probuje z jej miny odczytac wynik.
-Owszem maja jeszcze jeden apartament, ale nas trzepnie po kieszeni...
No coz raz sie zyje! Apartament w pelni tego slowa znaczeniu: 3 pokoje z kuchnia i 2 lazienkami! Wreszcie mozemy sie odprezyc. Idziemy cos kupic do zjedzenia. Przynosimy pare rzeczy z pobliskiej chinskiej restauracji, a ze mamy w pelni wyposazona kuchnie i taras, wiec obiad jemy po krolewsku.
Darwin mialo swoje 2 momenty w historii. Pierwszy w czasie II Wojny Swiatowej, gdy zostalo zbombardowane przez japonskie lotnictwo wciagajac w ten sposob kolejny kontynent do wojny. Z tamtych czasow zachowaly sie tylko wielkie zbiorniki na paliwo, ktore wybudowano w Darwin tworzac z miasta wielka baze wojenna. Choc miasto formalnie zostalo zalozone 170 lat temu, to jest ono bardzo nowe - a to za sprawa drugiego wielkiego wydarzenia w historii miasta. Otoz w 1974 roku Darwin zostalo nawiedzone przez potworny cyklon, ktory je doszczetnie zniszczyl. Obecnie miasto liczy niewiele ponad sto tysiecy mieszkancow co czyni je najwiekszym miastem calej polnocnej Australii w promieniu ponad 1500 km.
Nasz plan jest nastepujacy: rozgladnac sie po miescie 1-2 dni i w tym samym czasie zaaranzowac jakas wyprawe po rezerwacie Kakadoo. Dzwonimy wiec od razu do upatrzonej wczesniej agencji i dowiadujemy sie, ze maja jeszcze 2 miejsca na interesujaca nas 3-dniowa wycieczke, ktora wyrusza jutro o swicie. Blyskawicznie podejmujemy decyzje i sie wpisujemy. Teraz musimy sobie jeszcze zarezerwowac hotel na pare dni po powrocie i kupic pare drobiazgow na wycieczke, bo bedziemy spac pod namiotem... Z zakupami udaje nam sie uporac w mig, ale klopoty sie zaczynaja przy znalezieniu noclegu. Z informatora turystycznego dzwonimy po kolei do wszystkich miejsc po kolei, ale bezskutecznie. Nasz hotel apartamentowy tez ma juz wszystko zarezerwowane.
Dzwonie pod kolejny numer. Mezczyzna po drugiej stronie odpowiada, ze sa miejsca!! A rezerwacja niepotrzebna... Pytam wiec w ktorej czesci miasta jest ten hotel. Na to on odpowiada, ze to jest miasteczko odlegle... jakies 600 km na poludnie od Darwin. Teraz wszystko sie wyjasnia. W poteznej prowincji Northern Territory jest tak niska gestosc zaludnienia, ze cala prowincja ma tylko jeden numer kierunkowy. Dzwonie jeszcze na informacje turystyczna z pytaniem, czy mi moga cos poradzic. Facet wyjasnia, ze po pierwsze teraz jest tu sezon, a po drugie w niedziele i czwartek zawsze przybywa do Darwin The Ghan, a w nim pare tysiecy turystow. Ale wczuwa sie w moja sytuacje i podaje mi telefon do agentki, ktora jak twierdzi jest jego dobra znajoma i mowi aby sie na niego powolac, i choc nic nie moze obiecac to wie, ze Mary potrafi zdzialac cuda. Dzwonie wiec do Mary i na wstepie mowie, ze David mi ja polecil jako ostatnia deske ratunku. Mila kobieta w smiech, i powiedziala, ze zobaczy co sie da zrobic i ze oddzwoni do godziny. Rzeczywiscie zdzialala cuda - mamy nocleg po przyjezdzie!!
O swicie przyjezdza przed hotel Toyota Landcruiser z przyczepka. Jest nas lacznie 7 osob. Jedna para z Francji, jedna z Wloch, australijski kierowca i my. Od razy wszyscy przypadlismy sobie do gustu. To wazne, bo teraz jestesmy przez nastepne 72 godziny zdani na siebie.
Przez pierwsze 100 km jedziemy asfaltowa droga, ale pozniej zjezdzamy na piaszczysta droge prowadzaca przez busz. Teren jest plaski i raz zalesiony, innym razem tylko pokryty poplatanymi krzakami. Od czasu do czasu przezjezdzamy przez plytkie rzeki. Nad wiekszymi akwenami wodnymi znajdujemy mnostwo wszelakiego ptactwa. Miejscami niespodziwanie wyrastaja wielkie skaly majestatycznie wznoszac sie nad rownym terenem. Do niektorych miejsc musimy sie przedzierac pieszo. Docieramy do dwoch wodospadow: Twin Falls, gdzie kapiemy sie ponoc w towarzystwie krokodyli slodkowodnych, o czym lojalnie nas przestrzega nasz kierowca Sean. Francuz slyszac te opowiesci odpuszcza kapiel i nas pilnuje z brzegu, albo moze chce w razie czego zrobic ciekawe zdjecia...
"Freshies" z natury nie atakuja nigdy doroslych ludzi gdyz majac tylko 3 metry dlugosci czuja sie za male na tak wielka zdobycz, ponadto ludzie sa dla nich za koscisci... Co innego "salties". Te nie pogardza niczym co sie tylko rusza, a ludzi to nawet chetnie pogonia i po ladzie, cos co jest niespotykane u innych gatunkow krokodyli. Raz mi sie nawet dostalo od Seana, gdy zbyt blisko podszedlem do brzegu jeziora, w korym mogly byc te slonowodne potwory.
-To ze ty ich nie widziales, to wcale nie znaczy, ze on ciebie nie widzial - zakonczyl dyskusje Sean. Musialem obiecac, ze juz nigdy nie bede lekkomyslny.
Do Jim Jim Falls przedzieramy sie po wielkich glazach. Krajobraz jest niesamowity! De facto jestesmy w lesie deszczowym, tyle, ze w czasie pory suchej, dlatego da sie tedy przejsc, bo gdy zaczyna padac deszcz caly teren wypelnia sie woda i do Jim Jim da sie dotrzec tylko helikopterem.
Choc moze na pierwszy rzut oka krajobraz Kakadoo jest monotonny, to dla mnie mieszkanca Europy Srodkowej kazdy migajacy mi przed oczyma kadr wydaje sie egzotycznym obrazem, ktory chciwie chlone. Wyskakujace od czasu do czasu z buszu kangury przebiegajace tuz przed maska naszego samochodu, wygrzewajace sie na brzegu rzek "freshies", stare i nowe malowidla aborygenow na skalach i las wielkich ponad trzymetrowych kopcow termitow to elementy, ktore mnie przez caly czas tak pochlaniaja i fascynuja. Nocleg w buszu z dala od cywilizacji to osobne przezycie. Gdy zachodzi slonce, to wraz z nastaniem mroku zanikaja wszelkie dzwieki. Nie ma ani wiatru, ani bzykania owadow, ani odglosow cywilizacji. Slychac tylko wlasne mysli... Zupelnie odwrotnie niz w podobnych okolicznoscia w Afryce - tam co godzine na "scene" wchodzi inna grupa zwierzat by kontynuowac rozpoczety o zmierzchu koncert.
Gdy budzi sie swit i rozgwiezdzone niebo powoli bleknie a poranne mgly rzedna, swoja poranna piesn rozpoczynaja stada papug oznajmiajac, ze rozpoczyna sie kolejny dzien. Rozpalamy ognisko aby zagotowac wode na kawe i zrobic grzanki - te smakuja zupelnie inaczej niz w domu z opiekacza :-) Zwijamy namioty, pakujemy sie i odjezdzamy dalej. Wraz ze sloncem budza sie miliony dokuczliwych muszek, ktore wykorzystuja kazda chwile, gdy stoje nieruchomo z kamera, by mnie zaatakowac. Wlatuja mi do oczu, nosa, ust... Wowczas jestem zdany na Mariole, ktora musi je odganiac bym przezyl a jednoczesnie nakrecil pamiatkowy film bez gwaltownych ruchow kamera :-)