Od kilu lat na szczyt Stromboli można wyjść jedynie z przewodnikiem. Samotne wycieczki dozwolone są jedynie do wysokości 400m czyli mniej więcej do granicy roślinności.
Dzień spędziliśmy zgodnie z zaleceniami przewodników: unikając słońca, śpiąc i odpoczywając przed wyprawą. Zbiórka 16:30 pod kościołem. Trafiliśmy do grupy "białych kasków" prowadzonej przez sympatycznego Sycylijczyka Maurizio. Po sprawdzeniu sprzętu (kaski zapewniają organizatorzy, buty i latarki można wypożyczyć) i upewnieniu się że wszyscy są zdrowi, a żadna z pań nie jest w ciąży ruszyliśmy do góry.
Wulkan ma nieco ponad 900m wysokości. Wydaje się, że nie wiele ale trzeba pamiętać, że podejście zaczyna się na poziomie morza. Maurizio świetnie sprawdził się jako przewodnik dostosowując tempo do najsłabszych w grupie i co chwile pytając z zabawnym akcentem „Are you Okeji???” Dla mnie najbardziej meczący okazał się upał i duchota. Szczególnie pierwsze 400m w górę przez zarośla daje się we znaki. Na grań pod szczytem dotarliśmy tuż po zachodzie słońca. Padł rozkaz ubrania kasków, wszyscy dostali też maseczki na twarz.
Nieco poniżej szczytu widać było unoszący się dym i dziwnie „parujące” skały, ale właściwie nic się nie działo. Do czasu.... Nagle z wielkim hukiem trysnęła fontanna gorących gazów i lawy. Wybuchy następują dość regularnie co kilka, kilkanaście minut. Maseczki na twarz bardzo się przydają gdy wiatr przyniesie chmurę gazów i popiołu.
Przedstawienie można oglądać przez około półtorej godziny. Przed północą wszystkie grupy (razem z nami na szczycie było kilkadziesiąt osób) muszą zejść do miasteczka. Droga powrotna jest krótsza, ale równie mecząca jak wspinaczka. Schodzi się po ciemku, z latarkami, trawersem przez zbocze pokryte popiołem. Z każdym krokiem podnosi się chmura duszącego pyłu.
Poniżej filmik, a własciwie kilka sklejonych w jedną całość. Tak właśnie wygląda normalna aktywność Stromboli. Zarejestrowany dźwięk dość dobrze oddaje huk który słychać naprawdę.