Na noc docieramy w kolejne na naszej drodze góry. Być może określanie tym terminem niewysokich wzniesień pasma Wicklow, jest zbyt pompatyczne, w końcu bardziej przypominają skromne wzgórza o wyjątkowo wygładzonych i zaokrąglonych wierzchołkach. Nijak nie można ich przyrównywać do majestatycznych, stożkowatych szczytów gór południowej Irlandii. Niemniej przyciagają całą masę piechurów złaknionych przygody swym dzikim i odludnym obliczem. W przeszłości były miejscem schronienia dla całej rzeszy opryszków, złodzieji i bandytów, i nawet stróże prawa z pobliskiej stolicy kraju mieli obawy zapuszczając się w owe góry.
Nocleg znajdujemy w jedynym w tym rejonie hostelu w miejscowości Rathdrum. Już tutaj udziela się nam dzika, pustelnicza atmosfera okolicznych gór. Jesteśmy bowiem jedynymi mieszkańcami hostelu. Innymi słowy cały hostel należy do nas, stąd możemy korzystać z łazienek na każdym piętrze, oglądać telewizor gdziekolwiek nam się podoba. A szklany ekran przedstawia rzeczy niezwykłe. Pomimo dosyć czasochłonnego poświęcenia się oglądaniu dwóch charakterystycznych na wyspie sportów – hurlingu i futbolu gaelickiego, zasad w nich obowiązujących, pojąć nie jestem w stanie. To mieszanka kilku sportów samodzielnie funkcjonujących na kontynencie. Dla zasięgnięcia ucha co do owych sportów, udajemy się do miejscowego pubu. Co wieczorne, typowo irlandzkie, wizytowanie pubów weszło nam już w krew. Oba miejscowe lokale są już pełne, wygląda jakby cała mieścina tutaj zagościła. A rzeczy dzieją się nie bywałe. Jesteśmy świadkami bójki pomiędzy kobietami, która z biegiem czasu przeradza się w rzucanie kuflami i dopiero jakby na widok nowych, nieznanych gości wrzący niczym woda w kotle bar stopniowo się uspokaja. Co mi się rzuciło w oczy, to cała rzesza pijanych osób obu płci, gwarzących przy skocznej irlandzkiej muzyczce. Każdego kto rozgłasza tezy o przywarach alkoholowych naszego społeczeństwa, zapraszam do Irlandii. Widok kompletnie pijanych ludzi (również kobiet), mających za kilka godzin stawić się do pracy w miejscowym tartaku powinien zmienić zdanie takiej osoby. Nigdzie, podczas moich wojaży po różnych krajach, nie widziałem tak rozpasanego alkoholowo społeczeństwa. I tylko jedno przyznać należy - zabawa, przy granej na żywo irlandzkiej muzyczce, jest przednia.
Wczesnym rankiem opuszczamy hostel. Przed wieczornym odlotem planujemy odwiedzić kilka jeszcze miejsc. Na sam początek bierzemy najbardziej znaną atrakcję tych gór – średniowieczny kompleks klasztorny w Glendalough. Zaszyty jest on głęboko pomiędzy okolicznymi górami i lasami (być może i bajkowymi siedmioma), w niesamowicie malowniczej dolinie, w otoczeniu dwóch krystalicznie czystych jezior. Miejsce wprost wymarzone do prowadzenia pustelniczego trybu życia, jakie kiedyś odbywali tutaj mnisi. W 545 roku Św. Kevin założył tutaj osadę monastyczną. Przez kolejnych sześć wieków klasztor kwitł, stając się celem pielgrzymek i dopiero najeżdźcy angielscy w 1398 roku położyli mu kres. Pozostawione w ruinie zabytki nawet dnia dzisiejszego wzbudzają niekłamany zachwyt, wręcz przywołując w odwiedzającym ochotę do odosobnienia, choćby na krótki czas. Szczególnie pięknie prezentuje się widziana już z daleka 32 metrowa okrągła wieża – Round Tower. Wewnątrz wieży znajdowało się sześć drewnianych pięter, połączonych systemem drabin. Na szczycie znajdują się cztery okna skierowane na cztery strony świata. Pełniła funkcję orientacyjną dla podróżników, służyła także jako magazyn, a w razie ataków pełniła funkcję refugium. Wejście do niej umieszczone jest na wysokości 3,6 metra i w wypadku zagrożenia ukrywający się tam mnisi zamurowywali je od środka. Niezwykle dostojnie prezentują się również pozostałe zabytki - kościół Św. Kevina, kościół Św. Kierana, katedra oraz cała masa innych.
Mając wystarczająco dużo czasu, udajemy się na spacer wokół Jeziora Górnego oraz dalej w kierunku dawnej kopalni ołowiu i wiosce górników. Natrafiamy na niezliczoną ilość zwierząt po drodze, nic sobie nie robiących z naszej obecności. Widać traktowane są tutaj przez ludzi wyjątkowo dobrze, wzamian odpłacając się ukazaniem swej innej – niepłochliwej natury. Aż chciałoby się zostać tutaj dłużej. Nie należy się dziwić mnichom, że wybrali to miejsce na założenie swego monastyru. Prowadzenie pustelniczego życia w tak wspaniałym miejscu musiało sprawiać, że służba Bogu była niezwykle przyjemnym doznaniem.
Kierując sie ku Dublinowi, robimy jeszcze rekonesans ku najwyższemu wodospadowi na wyspach. Powerscourt Waterfall ma aż 90 metrów. Brak czasu sprawia, że darujemy sobie odwiedziny pobliskiej rezydencji Powerscourt.
Przez nadmorskie Bray, z małą przerwą na wysłanie pocztówek, zmierzamy wprost na dublińskie lotnisko. W tym momencie zaczynają się nasze największe udręki na irlandzkiej ziemi. Po raz kolejny Dublin ukazuje nam się w wyjątkowo niekorzystnym świetle. GPS zamiast prowadzić nas obwodnicą wokół stolicy, kieruje nas wprost do zakorkowanego centrum. Pozostaje nam odliczać minuty z planowanej dwugodzinnej nadwyżki czasu. Z biegiem czasu przybierają one postać godziny i kolejnych minut. Czas ciągle tyka. Wkrada się wszechobecna w takich chwilach nerwowość. Każdy z nas ma przed oczami wizję odlatującego samolotu, konieczności wyszukania nowego – znacznie w takich sytuacjach droższego oraz potrzebę znalezienia sensownego wytłumaczenia swej nieobecności pracodawcy. W pewnym momencie świta światła myśl, postanawiamy zaryzykować i jechać Bus Line, pasem wyznaczonym wyłącznie dla autobusów. Wizja ewentualnego mandatu jest znacznie milszą, niźli myśl o problemach piętrzących się wskutek nie dotarcia na czas na lotnisko. Ostatecznie docieramy 15 minut przed odlotem... Uff, kołatające nerwy powoli mogą stonować...