Wraz z pierwszymi promieniami niedzielnego poranka, ze zdziwieniem odkryłem, że Kaśka i Padre zniknęli. "Czyżby tak szybko wymiękli i podziękowali za współpracę?" - pomyślałem. A może nie wytrzymali mojego chrapania, na które tak skarżyła się Aśka? Wychodząc na przedśniadaniową fajeczkę, zauważyłem jednak, że wszystkie graty naszych towarzyszy zostały na swoim miejscu, więc pewnie wyszli sycić się wschodem słońca. I rzeczywiście, po chwili wrócili ze spaceru i mogliśmy iść na śniadanie.
Ja wiem, że smakowanie prawdziwej, lokalnej kuchni jest (i powinno być) nieodłącznym elementem podróżowania. Sam staram się do tej zasady stosować i nie jadam w maku czy innych burgerkingach będąc na końcu świata (btw. w maku nie jadam wcale) Ale na litość boską! Jajecznica ze smażoną fasolą i przesłodzony sok z pomarańczy? Dżizas! Toż to zbrodnia! Ale cóż poradzić, gdy człowiek głodny?
Na szczęście przy śniadaniu towarzyszyła nam wyjątkowo urodziwa Meksykanka, co trochę odwracało uwagę od mało apetycznej substancji rozlanej na talerzach. Na oko... mniej więcej trzyletnia i cała umorusana Najwyraźniej zupełnie nie przeszkadzało to małemu macho, jeszcze z pieluchą w portkach i grubej wełnianej czapce na głowie, ale już wyglądającemu jak rasowy gangster z LA. Adorował małą chavite jak tylko się dało. Popisywał się, skakał, tańczył i na tyłku zjeżdżał ze schodów. Niestety, większe zainteresowanie wzbudzał w starszej części porannej, restauracyjnej widowni niż w tej, której chciał zaimponować. Mała księżniczka zdecydowanie bardziej skupiała się na jajecznicy, niż na absztyfikancie. Ehh... Amor es una perra...
Szkoda tylko, że nie zabrałem ze sobą aparatu. Parka była naprawdę przeurocza. Wiem, że Kaśka uwieczniła ich, ale, co skandaliczne, do dziś nie przesłała mi swoich fotek!
Po raczej umiarkowanym zaspokojeniu głodu ruszyliśmy na kolejny obchód miasta. Tym razem, gonieni bardziej czasem, spacerując ulicą Reforma doszliśmy na Plaza de Fundadores, czyli Plac Założycieli, przy którym stoi Convento de la Santa Cruz - klasztor wybudowany w miejscu bitwy konkwistadorów z zamieszkującymi te tereny Indianami Otomi. W jej trakcie miał się objawić Święty Jakub przyczyniając się do zwycięstwa Hiszpanów i nawrócenia tubylców. Wydarzenie to upamiętnia skromny pomnik stojący przed klasztornym kościołem.
Jakoś umknęło nam, że właśnie jest niedziela i Meksykanie, jak wszyscy wiedzą naród silnie wierzący, pamięta, by dzień święty święcić. W kościele odbywała się msza, a sądząc po ilości gromadzących się na placu ludzi, sprzedawców wszelkiej odpustowej tandety i "małej gastronomii" w wydaniu lokalnym, kolejna miała rozpocząć się już wkrótce. Darowaliśmy sobie odwiedziny... tzn. dziewczyny wpadły na jakąś szybką zdrowaśkę... i pokręciliśmy się trochę pośród sprzedawców.
W sumie bez rewelacji. Masa bezużytecznych gadżetów, trochę pirackich płyt i trochę rękodzieła oferowanego przez milczące Indianki, kategorycznie niezgadzające się na fotografowanie. Wszystko to w oparach gotujących się tamales, kukurydzy, rozmaitych miejscowych ciastek smażonych na głębokim tłuszczu, waty cukrowej i niezliczonej ilości owoców, które nam - przybyszom z Europy - ciężko byłoby nazwać, serwowanych na wszelkie możliwe sposoby. Ścieżkę dźwiękową niedzielnego popołudnia stanowiły zaś kolędy wydobywające się z trzeszczących głośników, które z powodzeniem możnaby grać na imprezach tanecznych. Nie zabrakło też mojej ulubionej... choć na specjalne życzenie... Mi burrito sabanero.
Nie da się ukryć, że jako turyści, w nie do końca turystycznym mieście, wzbudzaliśmy zainteresowanie. Głównie handlarzy oczywiście. Jeden z nich, na oko dziesięcioletni, podszedł do sprawy profesjonalnie. Kulturalnie się przywitał i...
- De donde viene usted?
(Skąd pan jest)
- Del infierno! Soy Diablo!
(Z piekła! Jestem diabłem.)
- Y quiere usted un rosarito? Solo diez pesitos...
(A nie kupiłby pan różańca? Jedyne dziesięć pesos)
Nie chciałem...
Z Plaza de los Fundadores, w dół Calle Independencia, poszliśmy szukać jednego z najbardziej znanych symboli miasta - Los Arcos - akweduktu wybudowanego jeszcze za czasów hiszpańskich. Po drodze zatrzymaliśmy się tylko na świeżo wyciskany sok z grejfrutów. Rozlany w woreczki foliowe, z wciśniętą w supeł słomką wywołał małą konsternację. ...ale nie zaszkodził.
Siedemdziesiąt cztery ogromne, kamienne łuki akweduktu, po których do dziś z odległości dwunastu kilometrów spływa do miasta woda, wyglądają nieco abstrakcyjnie przedzielając ruchliwą, kilkupasmową Avenida Zaragoza i sięgając kilkunastu, jeśli nie kilkudzieśięciu metrów. Niemniej - wrażenie spore. Tym większe, jeśli na Los Arcos spogląda się z miradoru - punktu widokowego - oddalonego o pięć minut marszu. Panorama z akweduktem na pierwszym planie, górami w tle i kolonialnym miastem gdzieś pomiędzy, to z pewnościa widok niecodzienny.
Na tym właściwie zakończyliśmy zwiedzanie Querétaro. Nie licząc oczywiście bajecznie kolorowych uliczek w drodze powrotnej. Ale taki właśnie, jak pisałem na początku, był plan: wyrwać się z Miasta Meksyk zaraz po lądowaniu. Padło na Querétaro i było warto.
Przed dalszą drogą zaszliśmy jeszcze na drugie śniadanie do najbardziej obskurnej jadłodajni (restauracja, bar, knajpa, a nawet take-away, to nazwy nijak nie pasujące do tego miejsca), jaką w życiu widziałem. Jestem pewny, że wszelkie służby - od sanepidu, po straż pożarną - zamknęłyby "to coś" po pierwszym rzucie oka. Nas skusiły jednak zapachy. Cudowne, wprost nie do opisania, zapachy pieczonego mięsa, smażonej cebuli i inne - bardziej egzotyczne i tym samym trudniejsze do zdefiniowania - wyziewy ulatniające się z garów z sosami. Mimo początkowych oporów, udało mi się przekonać Juanę i Padre, by jednak porzucili lęki i stosując się do najgenialniejszej zasady gastronomii - pełna ludzi knajpa, choćby najbardziej odpychająca, musi serwować pyszne i siłą rzeczy świeże jedzenie - skusili się na rozkosznie pyszną tortę z pieczonym mięsem, serem, setką innych dodatków i bardzo ostrym sosem, za jedyne osiemnaście pesos. Delicje powiadam... DELICJE!!! Tylko Kaśka stchórzyła, twierdząc, że nadal jest najedzona po śniadaniu... PHI!!! Jej strata. Ogromna!
Kolejnym przystankiem było już San Miguel de Allende.