Do San Miguel dotarliśmy w zupełnie nie backpaker'skim stylu - taksówką. No ale trudno było się oprzeć. Trzysta pesos na czwórkę... Trzydzieści dolarów... Plus-minus dwadzieścia złotych na głowę. Za sześćdziesiąt kilometrów we względnym luksusie. Bez czekania. I z dostawą praktycznie pod drzwi hotelu. Kto by się nie skusił? No kto?
Tak na marginesie... Meksyk widziany z okien samochodu, różni się trochę od tego widzianego z okien autobusu. Szczególnie, że nasz kierowca jechał jakimiś zupełnie lokalnymi drogami. Ich stan rzeczywiście (przed czym ostrzegano mnie wcześniej, gdy zastanawiałem się nad wynajęciem auta) nie jest zachwycający, choć i do dramatu sporo brakuje. Za to widoczki piękne. Bardziej wiejsko niż dziko. Więcej pól, zagród, kościołów i kapliczek, niż kamiennych i górskich pustkowi porośniętych kaktusami. Trafił się nawet pies, który jeździł... pick-up'em.
Taksówka dowiozła nas na mirador... to znaczy jeszcze nie wiedzieliśmy, że to mirador, bo najpierw trzeba było się rozliczyć, zasięgnąć języka, wypakować się... A poza tym koleś zatrzymał się w cieniu drzew, które niechcący zasłaniały nam to, do czego mirador został stworzony - la vista, czyli niesamowity widok na starówkę/centrum San Miguel de Allende, niemalże najeżony kościelnymi i klasztornymi wieżami.
Tak jak poprzednim razem, Aśka i Padre zostali pilnować plecaków i sycić się widokiem, a Katarzyna i ja musieliśmy odwalać czarną robotę, czyli szukać hotelu. Wprawdzie obeszliśmy kilka - tym razem wyjatkowo (???) wszędzie (!!!) były wolne miejsca - ale raczej bez dyskusji postanowiliśmy zostać w Hotelu "El Mirador", z którego okien roztaczał się wspomniany powyżej widok. To znaczy... prawdę mówiąc z naszego (Aśki i mojego) roztaczał się widok głównie na dachy i kable, i tylko gdzieś pomiędzy nimi można było dostrzec miasto. Ale z tarasu na ostatnim piętrze (tam właśnie zakwaterowali się Kaśka i Juan Victor) widoczek był przedni.
Poza tym hotel był po meksykańsku genialny. W starym, kolonialnym stylu (choć sam budynek raczej dawnych czasów nie pamiętał). Z grubymi belkami pod sufitem, tradycyjnymi kaflami na podłodze i w łazience. Meblami z litego drewna i kutego żelaza i z największymi łóżkami jakie w życiu widziałem. To znaczy myślałem tak o wyrkach w naszym pokoju, ale gdy zobaczyłem te w pokoju Kaśki... Wymiękłem! Bez grama przesady, mogłoby się w każdym z nich przespać sześć, nie koniecznie bliskich sobie, osób. Poważnie!
Ale nie przyjechaliśmy do Meksyku leżeć w łóżkach. Nawet tak rewelacyjnie urządzonym. Z głodu i ciekawości, czym prędzej wyruszyliśmy odkrywać San Miguel de Allende.