2007-11-17

Szybki spacer, nawet przy największym głodzie, musiał się przedłużyć. W końcu nie codziennie spaceruje się po Querétaro, tysiące kilometrów od domu, w promieniach ciepłego, nieuchronnie zbliżającego się ku zachodowi... listopadowego słońca. Swoją drogą, to jeden z bardzo niewielu minusów Meksyku i ogólnie "krajów południowych" - zachody i wschody słońca są tu krótkie, szybkie i raczej mało widowiskowe. Ot... jakby ktoś włączał i wyłączał światło.

 

Querétaro, choć nie leży na głównych szlakach turystycznych... a przynajmniej nie tych z katalogów europejskich biur... zachwyca urodą. Jak większość kolonialnych miast, zabudowane jest parterowymi lub maksymalnie jednopiętrowymi budynkami w najróżniejszych, ale zawsze jaskrawych, kolorach. Na tym tle nawet plamy, odpadający tynk, czy zakratowane okna, obstawione donicami z dorodnymi kaktusami, wyglądają malowniczo i oryginalnie.

 

Praktycznie cała "starówka" miasta wygląda jak wycięta z folderu. Generalnie zadbana i czysta, momentami wręcz zadziwia spokojem i ciszą - zjawiskiem niezbyt powszechnym w rozkrzyczanym, roześmianym i pulsującym wszelką muzyką Meksyku. Rzecz jasna w niczym to nie przeszkadza, a nawet, na swój sposób, ułatwia aklimatyzację.

 

Włócząc się w zasadzie bez planu, doszliśmy do najpiękniejszego (przynajmniej zdaniem znawców sztuki) barokowego kościoła w Querétaro - Templo de Santa Rosa de Viterbos. Fakt, budowla robi wrażenie. Pokryte srebrno-szarymi i czerwonymi kaflami ściany, wspierają powykręcane podpory, przypominające tak gotyckie kościoły, jak orientalne pagody. Wnętrza, jak zdecydowana większość kościołów meksykańskich, ociekają złotem, zadziwiają drobiazgowością ornamentyki i wręcz przytłaczają bogactwem.

 

Zdecydowanie "biedniej", choć to słowo nie do końca pasuje, prezentuje się miejscowa, osiemnastowieczna Katedra. Schowana pośród normalnej zabudowy, nie wyróżnia się właściwie niczym szczególnym. Może poza surowością i prostotą wnętrza i nowoczesnymi, abstrakcyjnymi witrażami. Przyjemnie wyglądają też małe drzewa w ogromnych donicach, którymi obstawiono jej wysokie schody. Okolice Katedry słyną ze wspaniałych rezydencji. My zaszliśmy, po raz drugi, ale tym razem zupełnie turystycznie do Hotelu Hidalgo. Najstarszy hotel w mieście, ma fantastyczne, ogromne patio kipiące zielenią doskonale komponującą się z pomarańczowo-czerwonymi ścianami i podcieniami.

 

Kilka kroków dalej, przy Jardín Guerrero, tym samym, na którym wcześniej planowaliśmy nocować pod "pierzyną z gwiazd", zauważyliśmy przygotowania do jakiejś imprezy. Zasiedliśmy więc w pierwszej napotkanej knajpce, by w końcu coś zjeść. Dziewczyny i ja zamówiliśmy coś bezpiecznego. Chyba milanesę i jakieś fajitas z frytkami... W końcu wnętrzności też muszą się zaaklimatyzować. Padre, który chciał pokazać jaki z niego macho, zażyczył sobie nie-ważne-co-byle-ostre. Na początku dawał radę, twierdząc, że po prostu pyszności. Radość nie trwała jednak długo. O dokładce, "słodkości" jak sam twierdził, którą zapowiadał na początku, w połowie kolacji nie chciał już słyszeć...

 

Gdy Solem, albo innym lokalnym preparatem, gasiliśmy pragnienie, na skwerze zaczęły się występy. Okazało się, że impreza, to folklorystyczny hołd, dla jakiegoś wybitnego etnografa, który zajmował się badaniem ludowych tradycji regionu. Na scenie co kilka minut zmieniały się, głównie młodzieżowe, zespoły, mniej lub bardziej widowiskowo prezentujące lokalne tańce. Zabawne, że większość całkiem urodziwych tancerek, przynajmniej o głowę przewyższała swoich partnerów. Pewnie to wynik jakiejś selekcji, ale tak czy inaczej wyglądało to śmiesznie. Jakby dziewczęta tańczyły z dużo młodszymi braćmi.

 

Przy kolejnym skwerze - Jardín Zanea - dosłownie parę metrów dalej, załapaliśmy się na kolejną plenerową imprezę - Festivales para la Familia. Jak wynika z nazwy, impreza prawdopodobnie cykliczna. Tej soboty wartości rodzinne wychwalało kilkunastu starszych panów grających na gitarach i przyśpiewujących sobie barytonem. Odpuścilismy sobie...

 

W drodze powrotnej do naszego z trudem znalezionego pokoju hotelowego, zaszliśmy jeszcze do El Rincón de los Sentidos (w wolnym tłumaczeniu Zakątek Zmysłów). Rewelacyjna knajpka z setką mniejszych i większych sal i fantastycznym patio z drzewem na środku. Tam właśnie, na wygodnych kanapach, się rozłożyliśmy. Tequila... Wiaderko Corony zasypanej lodem... La vida es un carnaval! Tego dnia jednak, ekipa nie przejawiała szczególnej ochoty do zabawy. I choć to ja nie spałem od czwartku (przypominam, że jest sobotnia noc), to dziewczynom włączyła się tęsknota za wyrkiem. Cóż... musiałem się poddać...

  • Querétaro
  • Querétaro
  • Querétaro
  • Querétaro
  • Querétaro
  • Querétaro
  • Querétaro
  • Querétaro
  • Querétaro
  • Querétaro
  • Querétaro
  • Querétaro
  • Querétaro
  • Querétaro