Na deser pobytu na Alandach rozpadało się. Ukryci pod daszkiem w porcie obserwujemy manewrujące wielkie promy. Obracają się te kolosy w miejscu, rufą dobijając do nabrzeża. Nieliczne samochody zjeżdżają i zaraz się zapala zielone światło i jako pierwsi (samochody dopiero za nami) wjeżdżamy długa rampą na pokład. Jeszcze patrzymy na deszczowe, mgliste Alandy, żegna nas Kobba Klintar. Wysepka, na której urzędowali piloci wprowadzający statki przez szkiery do portu. W folderze nazywają to Marienhamską Statuą Wolności – popatrzcie sami. Z czasem pogoda poprawia się. Na promie idziemy na Viking Bufet. Wyżerka, która powinna być prawnie zakazana. Chyba ze sto rodzajów przekąsek i dań, wszystko (no, prawie wszystko) pyszne. Nawet, jeżeli każdego chce się spróbować po ciut, ciut to... potem ciężko wstać od stołu. Pycha. Od strony Sztokholmu nadciąga burza, ale i ona przemija i parę godzin później Sztokholm wita nas słońcem. Do campingu mamy 12km. Po pobycie na spokojnych Alandach ścieżki rowerowe w wielkim mieście wydają się horrorem. Wszyscy pędzą, nie sposób się zatrzymać, bo ci z tyłu mogą nie wyhamować, co chwila skrzyżowania ścieżek z drogowskazami, na których nazwy nic nie mówią. Ale dojeżdżamy i nawet udaje nam się znaleźć miejsce na namiot. Uff.