Podobnie jak nie do końca zbadane są trakty wgrywane w GPS'a.
Starszy Zwierz - brat mój hojnie obdarzony talentami, a co za tym idzie, słusznym wynagrodzeniem w międzynarodowej korporacji - towarzyszący nam w wycieczce po Podlasiu, zapragnął przetestować swoja nową zabawkę z napędem na cztery koła. Znudziły mu się malownicze cerkwie i sielskie obrazki. Zapragnął przygody! Dlatego do Soc nie pojechaliśmy jak każdy normalny człowiek, gruntowym, ale dobrze utrzymanym gościńcem, a... hmmm... drogą z nawigacji. Tylko z nawigacji, bo w rzeczywistości nie było tam nic, co drogę mogłoby przypominać. No, może poza krótkimi fragmentami z koleinami głębokości metra wyjeżdżonymi przez rolników z fantazją. Przy zaledwie 20-30 km/h na liczniku, ze zdziwieniem odkryłem, że lewitacja naprawdę jest możliwa! A w jej praktykowaniu nie przeszkadzają nawet pasy...
Chyba tylko dzięki Świętemu Antoniemu Pieczerskiemu, jednemu z patronów Soc, ta upiorna droga doprowadziła nas do celu.
Początek wsi, a w zasadzie wszystkie cztery początki, znaczą grupy krzyży wotywnych. Starych, nowych, drewnianych, metalowych i kamiennych. W różnych stylach, kolorach i rozmiarach. Z najstarszymi z nich wiąże się, a jakże!, legenda...
Gdzieś pod koniec dziewiętnastego stulecia, na Soce spadła zaraza dziesiątkująca mieszkańców. Zmarłych było tak wielu, że grabarze i rodziny nie nadążali z pochówkami na odległym o zaledwie cztery kilometry cmentarzu parafialnym w Puchłach. Tym, którzy pozostali przy życiu, nie pozostało nic innego, jak modlić się i pokładać nadzieję w Bożym Miłosierdziu. Wówczas to, jednemu z Syczy, jak wołają się mieszkańcy Soc, we śnie, natchniony głos rozkazał by w ciągu doby mężczyźni wykuli cztery kamienne krzyże i ustawili je na czterech krańcach wsi. Kobiety w tym samym czasie miały uprząść jedną ciągłą nić, która krzyże te połączy. Jeśli Wola Boska zostanie wykonana - obiecywał głos - zaraza ustanie.
Bez chwili wytchnienia i żywiąc się tylko nadzieją pracowali Sycze. Udało się! Wieś uratowano. Nikt więcej nie zachorował, a chorzy szybko wracali do zdrowia. Stwórca, widząc zapał mieszkańców, darował im nawet lekka fuszerkę... Na trzech pięknie wyrzeźbionych krzyżach wyryto intencje do świętych Proroka Eliasza i Antoniego Pieczerskiego, oraz do Matki Bożej. Czwarty zaś krzyż, z braku czasu, zrobiono niestarannie i pozostawiono bez intencji.
Najpiękniejsze są jednak stare drewniane krzyże. Im bardziej spróchniałe, tym bardziej malownicze. Uroku dodają im też przyczepione gwoździkami wyblakłe obrazki świętych i plastikowe kwiaty, które w takiej kombinacji wyrywają się z kajdan kiczu.
Drewniana jest też większość niemal stuletniej zabudowy Soc. Tym co wyróżnia "socańską" architekturę drewnianą... czy może szerzej - tej części Doliny Narwi... jest niezwykłe bogactwo ornamentyki, "wzmocnione" jeszcze jaskrawymi, lub kontrastującymi barwami. Korzenie tej odmienności tkwią w niezbyt odległej historii.
W czasie Pierwszej Wojny Światowej, armia carska stosowała dość ekstremalną taktykę osłabiania wroga i utrudniania mu życia na już zdobytych terenach. Całe wsie ewakuowano wgłąb Rosji, a zabudowania palono. W ten sposób odcinano wroga od dobrowolnych lub wymuszonych dostaw żywności i zabezpieczano się przed ewentualną groźbą kolaboracji miejscowych z napierającymi Niemcami.
Dla zwykłych chłopów "bieżeństwo", jak historia nazywa tę przymusową ewakuację, oznaczało jedynie głód, choroby i poniżenie. Ani nikt ich w Rosji nie czekał, ani oni, poza nielicznymi wyjątkami, nie chcieli tam być. Dlatego, wraz z zakończeniem wojny, rozpoczęła się fala powrotów, trwająca aż do lat dwudziestych. I tak ubodzy "tutejsi" wracali z tułaczki jeszcze biedniejsi, na zgliszcza swoich wsi i własnych domów. Z sowieckiej już Rosji, oprócz złych wspomnień, przywieźli wzorce tamtejszej pięknej architektury wiejskiej, które teraz adaptowali do miejscowych warunków. Ponoć nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło...
Starszy Zwierz - brat mój hojnie obdarzony talentami, a co za tym idzie, słusznym wynagrodzeniem w międzynarodowej korporacji - towarzyszący nam w wycieczce po Podlasiu, zapragnął przetestować swoja nową zabawkę z napędem na cztery koła. Znudziły mu się malownicze cerkwie i sielskie obrazki. Zapragnął przygody! Dlatego do Soc nie pojechaliśmy jak każdy normalny człowiek, gruntowym, ale dobrze utrzymanym gościńcem, a... hmmm... drogą z nawigacji. Tylko z nawigacji, bo w rzeczywistości nie było tam nic, co drogę mogłoby przypominać. No, może poza krótkimi fragmentami z koleinami głębokości metra wyjeżdżonymi przez rolników z fantazją. Przy zaledwie 20-30 km/h na liczniku, ze zdziwieniem odkryłem, że lewitacja naprawdę jest możliwa! A w jej praktykowaniu nie przeszkadzają nawet pasy...
Chyba tylko dzięki Świętemu Antoniemu Pieczerskiemu, jednemu z patronów Soc, ta upiorna droga doprowadziła nas do celu.
Początek wsi, a w zasadzie wszystkie cztery początki, znaczą grupy krzyży wotywnych. Starych, nowych, drewnianych, metalowych i kamiennych. W różnych stylach, kolorach i rozmiarach. Z najstarszymi z nich wiąże się, a jakże!, legenda...
Gdzieś pod koniec dziewiętnastego stulecia, na Soce spadła zaraza dziesiątkująca mieszkańców. Zmarłych było tak wielu, że grabarze i rodziny nie nadążali z pochówkami na odległym o zaledwie cztery kilometry cmentarzu parafialnym w Puchłach. Tym, którzy pozostali przy życiu, nie pozostało nic innego, jak modlić się i pokładać nadzieję w Bożym Miłosierdziu. Wówczas to, jednemu z Syczy, jak wołają się mieszkańcy Soc, we śnie, natchniony głos rozkazał by w ciągu doby mężczyźni wykuli cztery kamienne krzyże i ustawili je na czterech krańcach wsi. Kobiety w tym samym czasie miały uprząść jedną ciągłą nić, która krzyże te połączy. Jeśli Wola Boska zostanie wykonana - obiecywał głos - zaraza ustanie.
Bez chwili wytchnienia i żywiąc się tylko nadzieją pracowali Sycze. Udało się! Wieś uratowano. Nikt więcej nie zachorował, a chorzy szybko wracali do zdrowia. Stwórca, widząc zapał mieszkańców, darował im nawet lekka fuszerkę... Na trzech pięknie wyrzeźbionych krzyżach wyryto intencje do świętych Proroka Eliasza i Antoniego Pieczerskiego, oraz do Matki Bożej. Czwarty zaś krzyż, z braku czasu, zrobiono niestarannie i pozostawiono bez intencji.
Najpiękniejsze są jednak stare drewniane krzyże. Im bardziej spróchniałe, tym bardziej malownicze. Uroku dodają im też przyczepione gwoździkami wyblakłe obrazki świętych i plastikowe kwiaty, które w takiej kombinacji wyrywają się z kajdan kiczu.
Drewniana jest też większość niemal stuletniej zabudowy Soc. Tym co wyróżnia "socańską" architekturę drewnianą... czy może szerzej - tej części Doliny Narwi... jest niezwykłe bogactwo ornamentyki, "wzmocnione" jeszcze jaskrawymi, lub kontrastującymi barwami. Korzenie tej odmienności tkwią w niezbyt odległej historii.
W czasie Pierwszej Wojny Światowej, armia carska stosowała dość ekstremalną taktykę osłabiania wroga i utrudniania mu życia na już zdobytych terenach. Całe wsie ewakuowano wgłąb Rosji, a zabudowania palono. W ten sposób odcinano wroga od dobrowolnych lub wymuszonych dostaw żywności i zabezpieczano się przed ewentualną groźbą kolaboracji miejscowych z napierającymi Niemcami.
Dla zwykłych chłopów "bieżeństwo", jak historia nazywa tę przymusową ewakuację, oznaczało jedynie głód, choroby i poniżenie. Ani nikt ich w Rosji nie czekał, ani oni, poza nielicznymi wyjątkami, nie chcieli tam być. Dlatego, wraz z zakończeniem wojny, rozpoczęła się fala powrotów, trwająca aż do lat dwudziestych. I tak ubodzy "tutejsi" wracali z tułaczki jeszcze biedniejsi, na zgliszcza swoich wsi i własnych domów. Z sowieckiej już Rosji, oprócz złych wspomnień, przywieźli wzorce tamtejszej pięknej architektury wiejskiej, które teraz adaptowali do miejscowych warunków. Ponoć nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło...