Ten element wieczoru zasługuje moim zdaniem na osobny punkt. I to nie tylko dlatego, że zdjęcia zostały zrobione komórką (za jakość przepraszam wrażliwych), bo rozemocjonowany aparat padł kilka godzin wcześniej, a jakoś uwiecznić to musiałam. Klinika Lalek, bo o niej mowa, grupa powstała na wydziale lalkarskim we Wrocławiu w roku, w którym żaba wyrosła już wprawdzie z pieluch, ale jeszcze nie poszła do zerówki, pokazała praskiej publiczności widowisko totalne. Ogromne lale chwytające w swoje objęcia przechodniów, gigantyczna jeżdżąca machina, ni to ludzie, ni stwory. Piękne i... straszne. Baśń doskonała (bo choć mała żaba uwielbiała Scooby Doo, to naprawdę wychowała się na psychodelicznych i do szpiku kości smunych baśniach Andersena i podaniach ludowych, w których roiło się od diabłów, czarownic, magicznych młynków, głupich kum i gadających zwierząt. Piec kojarzył jej się z wiedźmami, obrączki rodziców nie wiedzieć czemu z kwiatem paproci, zima z dziewczynką z zapałkami, a pozytywka z niespełnioną miłością).
Dzieci były przerażone. Ja również.
p.s. Klinika Lalek od 1991 roku działa jako wiejski wędrowny teatr lalkowy. Występują na ulicach wielkich miast, małych miasteczek i na łonie przyrody, w kraju i za granicą. Więcej o Klinice Lalek tutaj.