Zwykle decydujący jest początek. Przekraczamy próg, lokalizujemy znajomych, jedzenie i bar, wreszcie określamy rodzaj muzyki i próbujemy się dowiedzieć, co jeszcze jest w programie, tj. jakich sensacji możemy się spodziewać. Na tej podstawie można wstępnie stwierdzić: podoba mi się tu lub nie.
Z imprezami w plenerze jest podobnie. Jak było na Ząbkowskiej? Najpierw prawie stratował mnie drewniany koń z lancą, w nozdrza uderzył zapach grillowanej baraniny, do uszu dobiegły energetyczne dźwięki ze sceny, na której belgradzka piosenkarka Bojana Bo wprawnie miksowała elektronikę z gitarą akustyczną i tekstem w jakże śpiewnym serbskim języku. Znajomych póki co nie było (dobrze, bo przeszkadzają robić zdjęcia), a gazetkę festiwalową podsunęli mi pod nos. Cóż ja, skromna żaba mogłam na to powiedzieć? Podoba mi się! A gdyby tego było mało, mimo iż mocno spóźniona, zdążyłam na paradę! I paradowałam, że aż się kurzyło!