Znowu deszcz. Potoki wody leją się z nieba. Jedynym ratunkiem, suchą oazą w tym bezmiarze wody, jest wnętrze dużego płóciennego namiotu pasterzy, który wyłania się zza kolejnego zakrętu doliny. Tałaj podjechał pod wejście - tak by było go widać ze środka, i zastygł bez ruchu. Czekał, aż gospodarze go zobaczą i przygotują się na spotkanie.
Wkrótce też ze środka wyskoczyło trzech młodych mężczyzn - pastuchów, którzy całe lato opiekowali się tu krowami i końmi. Po krótkim przywitaniu zaprosili nas do środka, zajęli się naszymi końmi, postawili czajnik na ogniu, a jeden z nich poszperał w tobołkach i wyciągnął na stół trochę masła i konfitury z truskawek. Kiedy nasza grupa piła gorącą herbatę i suszyła się pod namiotem, gospodarze - mimo naszych gorących zaproszeń - niewzruszenie stali na zewnątrz pod strugami ulewnego deszczu. Ich gościnność wymagała, byśmy w środku czuli się jak najbardziej komfortowo.
Ludy koczownicze gościnność mają głęboko zakorzenioną, zwłaszcza tutaj, na Jedwabnym Szlaku, którym przez stulecia ciągnęli obcy. Zawsze można liczyć na zaproszenie do jurty, czarkę kumysu, kawałek konycz nan, konfitury i miód. Często na stole - czyli ceracie rozłożonej na środku jurty - pojawi się też masło (choć przeważnie zjełczałe), a nawet ciasteczka smażone w głębokim tłuszczu (boorsok).Gościnność nie jest ani udawana, ani obliczona na coś w zamian. Jedyną potrzebą, którą Kirgizi w ten sposób zaspokajają, jest ciekawość innego świata i innych ludzi.
Jeden z pasterzy wdał się w długą rozmowę z naszymi przewodnikami. Mówili śpiewnie, trochę gardłowo, po kirgisku. Nic nie rozumieliśmy, ale wyraźnie chodziło o nas.
- Pytają pewnie, dokąd prowadzisz tych baranów - szepcę do Iry. Nie jest tajemnicą, że nasze zachcianki - pętanie się z końmi po górach bez wyraźnej potrzeby i celu - wydają się tutaj co najmniej dziwne.
- Ależ skąd, nie powiedziałem niczego podobnego! - zaperza się młody pasterz. Ale twarz podejrzanie się czerwieni.
Cały tekst Ireny i Piotra Cieślińskich znajdziecie w serwisie Logo24>>