- Skończyły się żarty, zaczęły się schody - mawiał generał Wieniawa-Długoszowski, wychodząc nad ranem z popijawy. Cytat przypomina mi się kilkanaście minut później, kiedy wchodzimy w Zawratowy Żleb. Droga nagle zaczyna piąć się stromo, krok robi się coraz dłuższy, a mój oddech coraz cięższy. Pomiędzy jedną a drugą zadyszką przed moimi oczami przebiega armia wszystkich mocnych papierosów wypalonych przez całe życie. Defilują i nabijają się z mojej żałosnej kondycji.
Wreszcie docieramy do pierwszych łańcuchów. Tu zakładamy kaski i uprzęże oraz... przechodzimy na "ty". - Tak będzie łatwiej - mówi Krzysztof, który nagle staje się Jaśkiem. Wraz z Maćkiem tłumaczą nam, jak trzeba się przypinać lonżą do kolejnych łańcuchów i poręczy. Dzięki temu nawet jeśli na którymś ze skalnych występów powinie nam się noga, będziemy zupełnie bezpieczni.
Zresztą wybudowanie pełnej via ferrata wcale nie gwarantuje, że na Orlej Perci przestaną ginąć ludzie. Podczas całego naszego spaceru spotkaliśmy zaledwie dwóch (!) facetów, którzy szli z uprzężą - jeden był Słowakiem, drugi Czechem. Polacy maszerowali swobodnie, traktując łańcuchy jak poręcze przy schodach, nierzadko z ciężkimi plecakami stanowiącymi dodatkowe zagrożenie. Nikt nie miał też kasku. A przecież asekuracja nie jest droga, a jej noszenie wcale nie jest obciachem. Wraz z Tomkiem swobodnie wpinamy się do kolejnych łańcuchów i równo o godz. 8 lądujemy na Zawracie. Z przełęczy rozpościera się przepiękny widok - z jednej strony na Halę Gąsienicową, z drugiej na Dolinę Pięciu Stawów Polskich. Czas na kolejną przerwę i krótki posiłek. Zagryzamy banany, popijając gorącą herbatą miętową z miodem i cytryną.