Kolejnego dnia udajemy się autobusem (bo przecież nie po to wymyślono komunikację publiczną, aby jeździć tylko rowerem ;) na przeciwległy, północny kraniec wyspy. Wysiadamy w Sandvig i kierujemy się na płaskowyż Hammeren. Krajobraz jest typowy dla Skandynawii – wyślizgane przez lodowiec skały i niskie, powyginane w fantazyjne kształty karłowate drzewka. Przy latarni Hammerodde Fyr jesteśmy na samym czubku Bornholmu. Od tego miejsca nic nas nie osłania od porywistego zachodniego wiatru. Spokojne dotąd morze z impetem uderza w skaliste wybrzeże. Silny wiatr zmusza nas do skrócenia spaceru, rezygnujemy ze zwiedzania ruin zamku Hammershus. Przecinamy płaskowyż i pomiędzy pasącymi się owcami wracamy do Sandvig. Miejscowość była w okresie międzywojennym ulubionym miejscem wypoczynku na Bornholmie. Świadczą o tym liczne, stylowe hotele, z których obecnie lekko odchodzi biała farba. Łapiemy autobus i po kilkunastu minutach wysiadamy w Gudhjem.