Tradycyjnie, by dotrzeć do Mesyny, należy przeprawić się między Scyllą a Charybdą, parą potworów morskich czyhających na zbłąkanych żeglarzy w Cieśninie Mesyńskiej.
Dziś tę trasę można pokonać w pół godziny, przeprawiając się promem o wdziecznej nazwie - nomen omen Caronte - czyli po prostu Charon.
Kiedy już stanie się na mesyńskiej plaży, z twarzą zwróconą do morza, na nieodległej linii horyzontu widać będzie brzegi Kalabrii, zaś za plecami - spiętrzone masywy gór.
Sama plaża miejska do zachwycających nie należy, ale to, co morskie fale wyrzucają na brzeg - jak najbardziej! Mniejsze i większe, różowe, zielone i niebieskie, równo wyszlifowane po brzegach kawałki ceramicznych kafli, którym chciałam dorobić romantyczną historię (erupcja wulkanu plus trzęsienie ziemi, które w 1908 r. zrównało z ziemią 90% miasta), olśniewają, rekompensując brak muszli i bursztynów.
Poza tym Museo Regionale, w którym aż dwa Caravaggie oraz największa na świecie dzwonnica, w której codziennie w samo południe ożywają figury i przez kwadrans lew ryczy, a kur pieje, przy dźwiękach Ave Maria.