Budzę się o świcie, a właściwie wstaję, bo budzę się chyba co 30 minut przez całą noc. Zaparzam kawę, przez okno widzę, że najwyższe szczyty skąpane są w pomarańczowym świetle poranka. Łapię aparat i wychodzę na zewnątrz. Wszystko zamarzło, śnieg pokrył się twardą i bardzo śliską skorupą. Podchodzę kilka metrów na przełęcz i delektuję się widokami. Jest pięknie, warto było każdej kropli potu. Mój niepokój budzą wielkie nawisy śnieżne na północnych, jeszcze bardziej stromych stokach. Tędy miałem zejść w dół, obejść Lago di Publino i wrócić na główny grzbiet od północy na wysokości Przeł. Venina (2442 m n.p.m.). Wiem że jest to po prostu niemożliwe w takich warunkach. Muszę zmienić mój misternie ułożony plan. Wracam do schronu i pochylam się nad mapą. Po głębszym zastanowieniu podejmuję decyzję - omijam północne stoki, kontynuuję wędrówkę na zachód. Powinno być dobrze. Niestety muszę stracić wysokość i schodzę szlakiem który wczoraj okupiłem takim trudem. Dzisiaj wszystko wygląda inaczej, świeci piękne słońce i góry już nie wydają się takie straszne. Na wysokości około 2000 m n.p.m. spotykam... wędkarza. Zastanawiam się co on chce złapać w strumieniu niemal pionowo spadającym w dół?
Poniżej pojawiają się pojedyncze modrzewie, później tworzą niezwykle urokliwy las. Idę na zachód wzdłuż Dol. Brembana. Po drodze robię przerwę na posiłek i kąpiel w lodowatym strumieniu. Spotykam coraz więcej turystów a przy schronisku Longo (2026 m n.p.m.) to już prawie tłok. Nie ma się co dziwić - sobota, piękna pogoda. Po szybkiej espresso podchodzę jeszcze 100 m w górę do Lago del Diavolo (2142 m n.p.m.). To jest cel prawie wszystkich turystów, wylegują się w słońcu i głośno coś komentują. Jezioro jest prawie całe zamarznięte, a okoliczne żleby pokrywa gruby śnieg. Patrzę w kierunku Passo della Stalletta (2372 m n.p.m.) i mam coraz większe wątpliwości czy uda mi się pokonać i tą przełęcz. Po chwili dostrzegam 4 małe kropki poruszające się w dół. Po kilkudziesięciu minutach schodzą zadowoleni wspinacze. Ściągają raki i przypinają czekany do plecaków. Nawet nie pytam jakie warunki na przełęczy. Górami nie przejdę do sąsiedniej Doliny Seriany. Na moje wyposażenie - uprząż i lonżę jest dobry miesiąc za wcześnie. Znowu trzeba improwizować. Miały być 2 doliny, wygląda na to że będzie jedna dookoła. Schodzę doliną M. Sasso, spoglądając i fotografując szczyt Aga (2720 m n.p.m.) majestatycznie dominujący w okolicy. Szlak jest bardzo malowniczy z pięknymi widokami na dolinę. Wędruję pośród lasu modrzewiowego, jest już popołudnie, plecak znowu staje się coraz cięższy. Wchodzę na duże lawinisko, usiane głazami i połamanymi drzewami. Rozpościera się stąd widok na piękną, płaską dolinę, urozmaiconą kępami modrzewi i ogromnymi głazami. Już wiem że się stąd nie ruszę. Schodzę, a właściwie zjeżdżam kilkadziesiąt metrów w dół po śniegu na dno doliny. Szybko znajduję miejsce na biwak - na miękkiej trawie, pośród krokusów, pod ogromnym głazem. Z przyjemnością ściągam buty i przechadzam się po dolinie. Dolinę przecinają liczne strumienie spływające spod śniegu. W dolinie jest też małe jeziorko z kamienistym dnem. Ciężko mi było wyobrazić sobie ładniejsze miejsce na biwak. Odpoczywam pełną piersią i łapczywie chłonę krajobraz. Po zachodzie słońca zrobiło się szybko zimno i trzeba było się schować do namiotu. W nocy obudziły mnie jakieś szmery i chroboty. Wystawiłem głowę z namiotu i zobaczyłem czarne, rozgwieżdżone niebo. Nocleg w takim miejscu, pod takim niebem - można powiedzieć, że chłopięce marzenia się spełniają :)