Wreszcie dzień wylotu. Plecak spakowany dzień wcześniej - 14,2 kg. Sporo, a dojdzie jeszcze woda, aparat z bagażu podręcznego, ale co zrobić wszystko potrzebne. Lot minął przyjemnie, z góry podziwiałem Alpy i miałem przedsmak tego co mnie czeka... ale po kolei.
Z lotniska w Bergamo odebrała mnie Ania, an dodatek zaopatrzyła w kartusz z gazem, kilka smakołyków i zawiozła do Carony. Zaoszczędziłem mnóstwo czasu i mogłem spokojnie rozpocząć wędrówkę. Pokonywałem kolejne metry Doliny Brembana, niesamowicie zielonej i usianej kwiatami. Upał dawał się we znaki, a plecak ciążył coraz bardziej. Pierwsza dłuższa chwila oddechu pod wodospadem w Dolinie Sambuzza. Kaskada dawała przyjemny, upragniony chłód. Od tego miejsca rozpocząłem wspinaczkę w kierunku północnym, dnem Doliny Sambuzza. Celem Przeł. Publinno (2364 m n.p.m.), pod którą znajduje się schron (bivacco), w którym zamierzam spędzić pierwszą noc. Drogowskaz wskazuje 3 godziny wspinaczki. Na wysokości ok 1700 - 1800 m n.p.m. zanika las i rozpościerają się piękne widoki na przeciwległe szczyty o wysokości 2500 - 2600 m n.p.m. Wraz z wysokością robi się coraz chłodniej, mijam pierwsze lawinisko. Zielona trawa i kwiaty ustąpiły miejsca burej, zgniłej, ubiegłorocznej roślinności. O porze roku przypominają wszechobecne krokusy. Dolina się rozszerza, to znak że dochodzę do kotła polodowcowego na wysokości ponad 2000 m n.p.m. Krajobraz bardziej przypomina skandynawski niż alpejski. Płaty brudnego śniegu, wszechobecne strumienie i głazy. Krajobraz bardzo surowy. Do tego pogoda się psuje, podnosi się mgła, szczyty zaczynają przysłaniać chmury. W tym miejscu poczułem się "bardzo sam", nie samotny bo to raczej uczucie trwające dłużej, ale właśnie sam pośród tych surowych gór. Zdany tylko na siebie, własny ekwipunek, kondycję i zdrowy rozsądek. Już jestem bardzo zmęczony, każdy metr wysokości opłacam sporym wysiłkiem. Robię coraz częstsze przerwy na złapanie tchu. Jest koło godziny 20 i pozostaje mi coraz mniej czasu na dotarcie do biwaku. Po chwili spotykam parę turystów (pierwszych tego dnia). Rozmawiam chwilę z mężczyzną. Wracają z przełęczy, mieli spać w biwaku, ale żona się nie zdecydowała. Podobno jest zimno i wilgotno. Na odchodne dostaję kilka słów pokrzepienia, że schron jest otwarty i pozostało około 20 minut drogi. Rzeczywiście po kilku krokach spotykam kolejny drogowskaz z napisem 25 min. Podejście jest coraz bardziej strome, do tego trawersuję coraz większe płaty mokrego śniegu. Co rusz zapadam się po pachwiny i coraz więcej wysiłku wkładam żeby kontynuować marsz. Przestaję się rozglądać, patrzę tylko pod nogi, gdzie postawić kolejny krok i coraz częściej zerkam w górę. W końcu pokazuje się kamienna chatka. Myślę że mija dobre kilkadziesiąt minut kiedy przekraczam próg schronu. Jest godzina 21:30, ostatni moment. Schron jest skromnie wyposażony, jest ława ze stołem i wielkie łóżko piętrowe z materacami dla spokojnie 8 osób. Jest kilka kocy, są świeczki, kilka kartuszy z gazem, kawa cukier. Wszystko to pozostawili turyści dla następnych w potrzebie. W środku nie jest cieplej, ale przytulnie a kamienne ściany dają wrażenie bezpieczeństwa. Szybko szykuję ciepłą kolację. Okazuje się że sztućce zostały w domu i mam tylko scyzoryk. Za łyżkę musi mi posłużyć tubka z pastą ;) Wychodzę na zewnątrz sprawdzić co z pogodą. Widzę rozgwieżdżone niebo i uspokajam się trochę. Za wieczorną toaletę muszą wystarczyć mokre chusteczki. Jest bardzo zimno. Zakładam termiczną bluzę, polar, ale to mało. Jeszcze getry i softshell i tak zapakowany pakuję się do śpiwora. Jest jako taki komfort termiczny, bo ciepło to za dużo powiedziane.