Rano obudziły mnie świstaki. Oczywiście one zauważyły mnie szybciej niż ja je, więc tylko widziałem jak wskakują do norek. Po pięknej nocy zapowiadał się piękny dzień. Żal było opuszczać to miejsce, bo cieżko wyobrazić sobie, że mogę znaleźć coś lepszego na nocleg. Wróciłem na szlak. Szedłem północnym zboczem Doliny Brembany, na wysokości ok 1700 - 1900 m n.p.m. Tutaj już śmiało zawitała wiosna, a zima przypominała sobie tylko lawiniskami, które musiałem pokonywać. Niestety na jednym z nich zgubiłem szlak, bo lawina zabrała ścieżkę, drzewa i trudno było się połapać gdzie ona się kontynuuje. Przeszedłem lawinisko i zacząłem szukać szlaku, trochę w górę, trochę w dół i już nie wiadomo czy bardziej w górę czy może jednak jeszcze kilka kroków w dół. Las się stawał coraz gęstszy. Dużo sił mnie kosztowało, zanim pokonałem płożące się jarzębiny. Były powiginane na takiej wysokości, że nie wiadomo, czy łatwiej się czołgać pod nimi, czy gramolić przez nie, zwłaszcza z ciężkim plecakiem. W końcu się udało po przedzieraniu się na azymut. Od Jez. Serdegnana szlak stał się bardzo widowiskowy, praktycznie wykuty w galerii skalnej, często prowadzący przez tunele. Cieżko sobie wyobrazić ile sił trzeba było włożyć żeby poprowadzić tędy ścieżkę. Część z nich została wykonana przez żołnierzy podczas I wojny światowej.
Wspinałem się coraz wyżej w kierunku schroniska Gemelli mijając kolejne jeziora zaporowe. Są ich tu dziesiątki i niestety bardzo psują krajobraz, zwłaszcza linie odprowadzające energię z elektrowni wodnych. Taka to ekologia. Im bliżej byłem schroniska Gemelli tym mocniejsze miałem przekonanie, że zatrzymam się w nim na noc. Gdy dotarłem wręczyłem sobie nagrodę - kufel piwa. Chyba mi jeszcze nigdy, żadne piwo tak nie smakowało jak to :) Dopijałem złocisty napój i znowu przyglądałem się przełęczą, próbując ocenić moje szanse w ich pokonaniu. Nagle wokół schroniska zapanował straszny ruch, obsługa chowała ławki, zamykała okiennice. Nie wyglądało to najlepiej. Po krótkiej rozmowie dowiedziałem się, że co prawda schroniska od czerwca we Włoszech są otwarte codziennie, ale w tym roku spadło tyle śniegu, że otworzą je w połowie czerwca. Oczywiście żadnej informacji na stronie internetowej nie ma. Nie uśmiechało mi się spędzić kolejną noc na śniegu, tym bardzie że nastawiłem się na odrobinę cywilizacji. Przełęcze również nie zachęcały do wdrapywania się po śniegu. Z ciężkim sercem postanowiłem wrócić w dolinę do Branzi i 2 ostatnie noce spędzić na campingu. Na miejsce dotarłem koło 20, a kolana odczuły trudy zejścia ponad 1200 m w dół. Gorąca kąpiel wynagrodziła wszystko.
Na moje nieszczęście na ostatnim biwaku zostawiłem scyzoryk. Tego było już za wiele. Postanowiłem pożyczyć sztućce w restauracji, żeby zjeść jak cywilizowany człowiek. Kelner nie mówił po angielsku, zawołał koleżankę. Ona też nie pomogła, ale się bardzo starała i ogłosiła na całej sali czy ktoś 'parlare inglese'. Kilka osób bardzo chciało pomóc, nie dlatego że posługiwali się językiem Szekspira, ale byli chyba bardziej zainteresowani czego ja chcę. Pomóc starało się już kilka rodzin 3 pokoleniowych, posiłki przybyły z baru, aż w końcu bardziej na migi udało się - zjadłem dzisiaj jak człowiek :)
Spotkałem się na campingu z jeszcze jednym stereotypem. Otóż zagadnęli mnie bardzo leciwi Włosi. Jak się dowiedzieli że jestem z Polski to od razu pokazali na niebo i powtarzali: papa, papa polacco...