Drugi raz do Słowackiego Raju wybrałem się po niespełna roku. Zaplanowałem wycieczkę bardzo ambitną bo do Sokolej doliny, położonej najgłębiej Słowackiego Raju. Trasa ta zajmuje cały dzień i podobno potrafi sponiewierać niedzielnych turystów. Ja, żeby nie było łatwo, dodałem sobie jeszcze co nieco do standardowej trasy. Wprawdzie rano jadąc do Słowackiego Raju czułem jak rozbiera mnie grypa ale pomyślałem, że nie zawraca się z raz obranej drogi. Wędrówkę rozpocząłem od wejścia na Tomášovský výhľad. Marzyłem by stanąć na brzegu tej skały. To taki słowacki Preikestolen.To miejsce robi wrażenie stąd też znalazło się na moim avatarku. Są dwie szkoły: jedna mówiąca, że Tomášovský výhľad najefektowniej wygląda z dołu i druga, która mówi, że koniecznie trzeba poczuć wiatr we włosach stając na brzegu tej skały. Tego dnia dane mi było skonfrontować oba poglądy i uważam, że przeżycia na górze są nieporównywalne mocniejsze.
Po tak mocnym początku następne kilometry trasy wydawały się mało emocjonujące choć widoki śliczne. Po dotarciu do Sokolej doliny adrenalina znowu skacze. Jest tu kilka wodospadów w tym najwyższy w Słowackim Raju Závojový vodopád, który poznaję z bardzo bliska wspinając się po 80-metrowej drabinie. Żałuję, że i tym razem jestem w Słowackim Raju po kilkutygodniowej suszy. Pewnie na wiosnę te wodospady wyglądają jeszcze bardziej imponująco. Po osiągnięciu szczytu doliny czeka mozolny powrót. Ale tym razem o chwile emocji zadbali pracownicy parku odpowiedzialni za znakowanie szlaków. Generalnie szlaki w Słowackim Raju są dobrze oznakowane… poza powrotami. Zdarza się, że na polanie szlak skręca ze ścieżki a jakiegokolwiek oznaczenia brak. Idąc dalej swoją ścieżką orientujemy się, że oznaczenia naszego szlaku zginęły… A konsekwencje pójścia ‘swoją’ ścieżką mogą być przykre bo znajdziemy się po drugiej stronie masywu i będziemy zaskoczeni, że od parkingu na którym zostawiliśmy samochód dzieli nas kilkadziesiąt kilometrów. Na szczęście szybko się zorientowałem, że ktoś próbuje mnie wyprowadzić w las (dosłownie) i po kilku chwilach powróciłem na właściwą drogę. Wracając szlakiem przez Tomášovską Bele postanowiłem wdrapać się jeszcze na Kláštorisko. Podejście było bardzo strome, pot lał się po czole i plecach, a w nogach już trochę tego dnia miałem. Ale jak to zwykle bywa warto było się pomęczyć bo widoki na Słowacki Raj z Čertovego sihoťu były piękne. Na koniec jeszcze zerknąłem z dołu na Tomášovský výhľad i po utwierdzeniu się w przekonaniu, że na tej skale trzeba przynajmniej raz w życiu stanąć, ruszyłem w stronę parkingu. Oczywiście grypa nie odpuściła, mam nawet wrażenie, że po powrocie zaatakowała z podwójną siłą.