Jest poniedziałek godzina 7.00. Zaczyna się dzień.Zbieramy się! Marek zwija namiot, a ja chciałabym się zająć śniadaniem. Przeszkadza mi jednak natrętny emu, który w swojej wędrówce przez pustynię postanowił zwiedzić przydrożne pole namiotowe.
Po około 40 minutach jesteśmy już po śniadaniu. Wszystko spakowane, więc wyruszamy. Po około 50 km wreszcie jest przerwa w wydmach i po raz pierwszy moim oczom ukazuje sie Uluru. Jestem zdumiona rozmiarami tego "kamyka".Oczywiście natychmiast go fotografuję.
Pareset metrów dalej odsłania się widok w nieco innym kierunku i widzę Kata Tjuta i ponownie robię foty. Po chwili jedziemy dalej. Mijamy Uluru Resort i jedziemy prosto do monolitu.Aby dostać się na teren parku narodowego,gdzie jest Uluru, należy uiścić opłatę w wysokości 25 dolarów od osoby.Bilet jest ważny trzy dni. Marek bardzo chciałby wejść na górę. Niestety , gdy podjechaliśmy okazało się, że wejście jest zamknięte z uwagi na silny wiatr na szczycie. Sytuacja powtórzyła się również następnego dnia, tak więc Marek bedzie musiał tu wrócić ponownie.Tymczasem chodzić za bardzo nie mogę, bo na dzień przed wyjazdem skręciłam nogę w kostce i teraz siedzę w aucie z opuchniętą stopą.Spacer wokoło skały również dla mnie odpada, a Marek już kiedyś "zaliczył" ten 14 kilometrowy spacer. Nie mamy więc wielkiego wyboru. Możemy tylko Uluru objechać, zatrzymując się tylko od czasu do czasu by móc go podziwiać z każdego kierunku i obfocić. Tak upływa nam parę godzin. Muchy są w lepszym położeniu,mogą sobie bezkarnie fruwać.Jest ich tu chyba miliardy!Aby wyjść z samochodu trzeba koniecznie założyć ochronną siatkę.Uluru robi na mnie niesamowite wrażenie,nie tak sobie tę górę wyobrażałam.Jest ogromna w stosunku do tego,co widziałam na zdjęciach.Widzę wejście na monolit,strome i łyse jak kolano.Nie wiem,czy dałabym radę tam wejść mimo łańcuchów.Naczytałam się o wypadkach,zasłabnięciach,poślizgnięciach i atakach serca.Zresztą wejście jest często zamknięte ze względu na upały lub silne wiatry.Zdumiewa mnie ogromna ilość autokarów z japońskimi turystami.Ci to są przygotowani na wszystko.Każdy ma czapkę z siatką na twarz i objuczony jest butelkami wody.Zresztą oni też nie wchodzą tego dnia na tę świętą dla Aborygenów górę.W jaskiniach u podnóża skały znajduje się wiele malowideł ściennych.Niektórych fragmentów skały nie wolno też fotografować.Aborygeni woleliby,aby nie wchodzić na tę górę.Oficjalny zakaz nie istnieje,ale nie po to ludzie tłuką się przez pół świata,aby tu być i nie wejść na Uluru.W końcu to najbardziej rozpoznawalny symbol Australii.
Po zakończonej pętli jedziemy do Uluru Resort, obecnie nazywanego też Yulara.
To właściwie cała miejscowość powstała na potrzeby obsługi ruchu turystycznego. Mieszka tu ok 800 osób, z których bez mała 100% zajmuje się bezpośrednio, lub pośrednio obsługą ruchu turystycznego.Cała Yulara przenocować może jednocześnie ok 5 tys turystów, z czego ponad połowa przypadłaby na miejscowy camping. Ośrodek jest tak zbudowany,że w zasadzie zupełnie nie widać go z głównej drogi, pomimo że jest tuż przy niej. W latach 80/90tych stawiany był za wzór sprzyjającego środowisku projektu i realizacji. Bardzo szeroko zastosowane technologie pozyskiwania energi słonecznej, zaawansowane technologie utylizacji śmieci i ścieków, przemyślana logistyka zaopatrzenia - to wszystko powoduje,że miejsce wydaje się niemal nieskazitelnie czyste.Są sklepy,poczta,szpital,hotele,restauracje i puby.Piwa napić się nie można,chyba,że ma się tu wykupiony nocleg.Za to są darmowe muchy!Dla każdego!!
W Yulara spożywamy późny lunch, po którym wyruszamy do odległego stąd o jakieś 70km Kata Tjuta.Miejsce to znane też jako Mt Olgas jest grupą ok.30 monolitów.Robi na mnie niewyobrażalne wrażenie i jest piękniejsze niż Uluru.Zresztą oba miejsca są niesamowite. Chcemy być przy Kata Tjuta wystarczająco długo przed zachodem słońca, by móc znaleźć najciekawsze miejsce do zrobienia fotek. Zabrało nam to trochę czasu. W końcu wjechaliśmy na nieutwardzoną drogę łączącą centrum Australii z zachodnim wybrzeżem. Po paru kilometrach ukazał nam się widok , który trudno zapomnieć, a jednocześnie będący wręcz kwintesencją Australii. Zrobiliśmy w tym miejscu masę zdjęć, z których wiele ( prawdopodobnie zbyt wiele ) możecie obejrzeć poniżej.Ja jestem przeszczęśliwa,że mogę być w takim miejscu.Muchy też się cieszą jak diabli!!
Po zmroku wracamy do Yulara i rozbijamy namiot na polu campingowym.
Bardzo wczesnym rankiem ( na dwie godziny przed wschodem słońca ) budzimy się, zwijamy namiot i szybko wyjeżdżamy do Kata Tjuta , by tym razem porobić foty o wschodzie słońca.Muchy na szczęście jeszcze śpią. Początkowo udajemy się w to samo miejsce, w ktorym byliśmy poprzedniego wieczoru, ale szybko postanawiamy przejechać w inne miejsce. Parę fotek i możemy jechać do Uluru.Tu ponownie droga na szczyt zamknięta ( wspominałam już o tym) i ponownie możemy zrobić tylko rundę honorową dookoła wielkiej skały.Jedziemy jeszcze do punktu widokowego, z którego podziwiać można wschód słońca nad Uluru, mając w zasięgu wzroku oddalone stąd o jakieś 55 km Mt Olgas - czyli Kata Tjuta. Troszkę żałujemy,że nie tutaj właśnie przyjechaliśmy o wschodzie...no cóż?! Nie możemy czekać jeszcze jednego dnia.
Z Olgas wracamy do Yulara na nasze pole campingowe, by zrobić śniadanko. Wkrótce potem wyruszamy w kierunku Kings Canyon.