2011-05-06

Parę dni później wybraliśmy się do Valladolid oraz jednego z współczesnych cudów Chichen Itza. Wczesnym rankiem ruszyliśmy najpierw do wioski Majów oraz jednego z cenote (zaraz wyjaśnię co to takiego).

Wioska Majów okazała się być dosłownie trzema chatami pokrytymi strzechami, udeptanego podwórka i takiej śmiesznej świni śpiącej na jakieś lince. Fajna była. Fajnie się łasiła o pieszczoty. Po „pokosztowaniu” tradycyjnych kukurydzianych ciastek wypiekanych na kamieniu, zakupie „najpierwszych” pamiątek udaliśmy się do Cenote. Środek autentycznej dżungli. Powietrze stoi w miejscu. Jest go mniej niż w urodzinowym baloniku. Dusimy się. Przewodnik wskazuje nam prowizoryczne szałasy, w których mamy się przebrać w stroje kąpielowe. Gdy towarzystwo było gotowe zstąpiliśmy gęsiego w podziemia... dosłownie. Drewnianymi, wąziutkimi schodami schodzimy z dobre trzy piętra do jaskini, której większa część to piękne, turkusowo-granatowe jezioro z wodą o temperaturze bliskiej zamarzania! Ale po upale i spiekocie na powierzchni zamoczenie się w nim to sama przyjemność i rozkosz. Ze sklepienia zwisają pnącza jakiejś rośliny, a w jeziorku nawet ryby pomykały. I zaczęły się skoki do wody ze schodów i dokazywanie jakbyśmy byli małymi dzieciakami.

 Późnym popołudniem pojechaliśmy do Valladolid. Jest to małe, kolonialne miasteczko pamiętające czasy wielkich plantatorów, hacjend i niewolników. Małe jedno lub dwupiętrowe budowle przycupnęły wokół centralnie położonego Parque Fencisco Canton. W parku pełno jest wiktoriańskich ławeczek zakochanych. Pomiędzy drzewami widać wyłaniający się Iglessio San Gervasio. W pobliskich kamieniczkach pełno jest przytulnych kawiarenek. W jednej z nich usiedliśmy by napić się kawy i podziwiać park, ludzi przechodzących koło naszego stolika, wycieczki, i stada gołębi.