San Ignatio Misioness – Puerto Iguazu
Dystans 300 km.
Dzisiaj jedziemy nad wodospady Iguazu. Czeka nas 5 godzin chodzenia po tej największej atrakcji Argentyny. Wyjeżdżamy już o 7 żeby zdążyć przez autokarowymi tłumami. 150 km do przejechania po asfaltówce to nic w porównaniu z wcześniejszymi dystansami. Jesteśmy na miejscu o 10. O tej godzinie wpuszczają pierwszych gapiów. Jedziemy kolejką od razu do samej Gardzieli diabła” . Długie ciągnące się metalowe mostki rozpięte nad powierzchnią wody prowadzą nas w stronę narastającego hałasu. Idziemy czekając na to przysłowiowe „Ta dą”. Pod nimi rzeka jak każda inna. Trochę przypomina miejscami Wisłę rozległą i brudną. Im dalej idziemy tym nurt rzeki się zwiększa i staje się Rabą, silną i rwącą. Pomiędzy siedmioma częściami mostków udaje nam się zrobić jeszcze zdjęcia kolorowych ptaków przesiadujących na drzewie przy jednym z punktów odpoczynkowych. Szum narasta. Wilgotność też. Czujemy na twarzach drobinki wody. Przechodzimy ostatni mostek i oto jest w całej okazałości. Wielki kilkudziesięciometrowy metrowy słup wody spadający i z ogromnym hukiem rozbijający się o skały , tworząc ogromną chmurę mgły unosząca się ponad taflę wody. Zaparło nam dech. Jak na filmach. Byliśmy jak zaczarowani. Chyba takie wrażenie miał każdy, bo na oszołomionych turystów tylko w tym miejscu jak się okazało czekali indiańscy fotografowie, aby cykać foty znieczulonym turystom. 40 peso za zdjęcie lub 10 USD i i mamy zatrzymany w kadrze ten czas. Przelicznik niższy niż w kantorze oczywiście. Jako swoją przewagę wykorzystują drabiny z których robione zdjęcia mają trochę inną perspektywę. Ustawiali wszystkich w podobnej pozie gwarantującej 100 % zadowolenia klienta. Zdjęcia odbieramy za 2 godziny. Fotograf wyławia nas z tłumu jadącego w kolejce do pośredniej stacji widokowej. Zdjęcia wyszły bardzo dobrze. Roberto śmieje się, że postawimy je na serwetce na komodzie w domu, jak bohater książki Piotr Voigt którą czytaliśmy na promie. W kolejce spotykamy polata Piotra, który już 6 miesięcy wraca do kraju podróżując po Ameryce Południowej. Skończył pracę na stacji arktycznej Arctowski i teraz napawa się Ameryką jeżdżąc stopem i chodząc pieszo.Za 7 dni wraca już do kraju. Bardzo ciekawy i sympatyczny gość.
Tymczasem maszerujemy dalej na kolejne punkty widokowe. Z każdego kolejnego wodospad wyglądał coraz bardziej bajecznie. Tęcze które roztaczały się nad spadającą wodą były niesamowite. Zobaczyć i umrzeć – powiedział Roberto, Mia lam podobne wrażenie. Robiliśmy zdjęcia, kręciliśmy kamerą to co chcieliśmy zapamiętać na zawsze. Ale czy da się tą atmosferę, emocje i radość zapisać i zachować na zdjęciach? Zobaczymy. Z żalem patrzymy na biegnący czas. Trzeba wracać. W drodze powrotnej kupujemy od Indian rurkę i strzałki do cichego zabijania wrogów. Sprzedawca prezentuje nam jak lotki z łatwością wbijają się w tekturowe pudełko. To już drugie narzędzie mordu, które kupiliśmy. Czyżbyśmy podświadomie szykowali się do jakiegoś ataku;)
Wracamy z San Ignacio Misiones. Potem Posadas i góry Boliwii. Ale to wszystko plan na jutro.
Wracając mijamy same znane z filmów miejscowości. Puerto Rico, Eldorado, De Mayo. Spodziewaliśmy się po nich chyba czegoś niezwykłego. Tymczasem prezentują sie jak Nodibu ze slajdów rodziców kiedy byli w Mauretanii. Chyba nasyciliśmy się już widokiem krów i koni, bo przestajemy robić im zdjęcia;)
Trafiamy tez na oznaki polskich emigrantów, którzy do Argentyny przyjechali po powstaniu styczniowym. Kościół o nazwie Częstochowa, miejscowość Wanda. Na stacji benzynowej Argentyńczyk ni z tego ni z owego opowiada o swoich korzeniach pradziadka który nazywał się tak samo jak ja. W tym momencie żałują, że nie umiem hiszpańskiego.
60 km przez naszym campingiem trafiamy na wypadek samochodowy. Policjant informuje, ze mamy około 1.].5 godziny stania w korku. Decydujemy się na jazdę boczną drogą. Wjeżdżamy w wieś. Na początku idzie gładko. Prosta sucha droga. Aż trafiamy na rzekę. Aby przejechać dalej trzeba przejechać kamieniste dno i wjechać na bardzo stromy urywający się skarpą drugi brzeg. Chwila zastanowienia i za chwilę pierwszy samochód przeprawia się na druga stroną . Potem drugi. Potem my. Roberto jest z siebie dumny. Cały manewr wykonał jednym ciągiem, bez zawrotek i niepotrzebnych ponownych najazdów. Przybijamy sobie piątkę w okrzyku zwycięstwa. Adrenalina była spora. Łatwo nie było. Teraz najtrudniejszy podjazd. Czwartym samochodem jest zwany przez Roberta samochód typu „kredens” ( złośliwa nazwa przerobionej Toyoty). Brzeg skarpy jest już nadwątlony po przejeździe trzech samochodów a teraz pojedzie najcięższy. Okazuje się, ze najgorzej pokonać dziurę która zrobiła się z boku drogi. Położone pnie drzew miażdżone są przez koła jak zapałki. Wyciągarki nie są w stanie udźwignąć 3,5 tony osadzonej w dole. Roberto walczy swoim samochodem próbując naszym samochodem dać opór potworowi, ale nic z tego. I wtedy rodzi się w głowie mojego Supermena pomysł rodem z rajdu „Łoś” i Izdebnika kiedy sami z błota wyciągaliśmy się na wyciągarkach podpinając po kolei do drzew. Tak tez się dzieje. Roberto kieruje akcja ratunkową. Drzewo na szczęście jest w zasięgu lin. Pełen sukces. Wreszcie wszyscy w komplecie. Zaaferowani akcją dopiero pod jej koniec orientujemy się, że wszystko dzieje się tuż przy podwórku Indian Guarani, których z takim zaciekawieniem wypatrywaliśmy wśród tubylców. Na huśtawce siedziała 4 dzieci i z ciekawością przyglądała się naszym poczynaniom. Trzy dziewczynki w tym jedna całkiem goła, bo mała miała może 2 lata. Z wydętym brzuchem lezała na nogach swojej starzej siostry. Brat czujnie patrzył co się dzieje. Przynieśliśmy im po paczce kamyczków, które zabraliśmy ze sobą w ilości hurtowej. Po chwili cała czwórka miała zdjęcia buziami pelnymi cukierków. Wśród zabudowań krzątała się matka wieszając pranie. Wyszedł do nas także pies. Kompletnie zagłodzony. Nakarmiliśmy go bułką i ciastkami. Zjadał ze smakiem. Tutaj psy mają trudne życie. Nie dbają o nie wcale , ale ma je prawie każdy.
Wreszcie dojeżdżamy do campingu. To był długi i prawdziwie przygodowy dzień. Zasypiamy prawie natychmiast.