Zmęczeni dotarliśmy do Wrocławia, miejsca noclegu przed wylotem do Madrytu, a następnie do Buenos Aires. Wstajemy jutro o 5 rano i jedziemy do Berlina na lotnisko Tegel. Przed nami 25 godzin w podróży. Razem damy radę. nie możemy się doczekać odbioru samochodu , żeby już już już jechać . Właśnie Żulka pokłada mi się na ramieniu i pyta czy można zapomnieć swoją pierwszą dziewczynę. Dziwne co. Zaraz takie głupoty wybiję jej z głowy.
  1. Startujemy z Berina , stolicy Niemiec , a dokładnie z lotniska Tegel .
    Jak na takie mocarstwo ekononomiczne to wygląda lipnie. Odprawa przebiegła sprawnie, ale tylko dla Żanety, ja zostałem przetrzepany. Gmyrali w sprzęcie elektronicznym i fotograficznym. Po kilkunastu minutach tłumaczeń puścili mnie wolno. Sam lot spokojny, trzy godziny i witamy Madryt. Przed nami długie osiem godzin czekania na lot do Buenos, szukamy pomysłu na zabicie czasu. Godzinę zajęło nam przemieszczenie się z greatu na greatu.
    Śmieszne, ale jechaliśmy kolejką 20 minut i trochę dawaliśmy z buta. Oczekiwanie na odlot do Buenos zabiliśmy, grając w fajną grę Carcassonne. Kupowaliśmy działki , budowaliśmy miasta, drogi i kościoły. Kto wygrał , jak myślicie, oczywiście że ja . Skuteczna okazała się strategia inwestowania w kościoły. Na tyle , że wygrałem dwa razy. Otrzymałem też na to konto ksywę Wielebny. Trzeba pomyśleć , może przyszłość w nieruchomościach. Trzecie rozdanie wygrała Żaneta , i oczywiście wszystko zostało w rodzinie. Tak ma być .
    Nabuzowani sukcesami wsiadamy do samolotu. Wielkiego jak potwór , 600 pasażerów. Mamy miejsca przy oknie. Sam start nic ciekawego, profesjonalizm pilota, super. Pięć minut lotu , a tu słyszę lekki miarowy oddech. Zgadnijcie co to, moja Panna już śpi. I gdyby nie posiłek i trzepanie garami stewardów , pewne jak w banku, że spałaby to samego Buenos. Po posiłku padliśmy jak muchy. Siedzenia wygodne, ciepły kocyk i kochany oddech na ramieniu. Działa ja pawulon. Spaliśmy prawie do samego lądowania. Rano śniadanko, jakieś tam jogurty i buła grzduła z serem, przeżyliśmy. Ładowanie perfekcyjne, latynosi klaskali , chyba nie wiedzą że to już nie modne.
    I tu karamba, dowiadujemy się, że samochody odbieramy dopiero w poniedziałek. Aha zapomniałem, że jeszcze się wściekałem , bo oczywiście mój bagaż wyjechał ostatni. Już widziałem siebie jak czołgam się po taśmie , pod prąd na zaplecze rozładowcze. Prawie jak Tom Hanks w filmie o lotnisku , nie pamiętam tytułu , wiem że pochodził wtedy z Karakozji. Tyle o moich nerwach.
    Jedziemy do hotelu. Jedziemy, jedziemy i jedziemy i dochodzimy do wniosku, że Polska to raj. Okolice Buenos to jeden wielki nieporządek. Chciałem napisać syf, musialem, nie wytrzymałem. Wybaczcie. Dotarliśmy do biura szeryfa, to znaczy celników . Mam powtórke z głebokiej komuny. Katastrofa. Po godzinie głupiego gadania jedziemy do hotelu. A tu Ameryka , tylko tyle , że głęboka latynoska , a dokładniej Fidela Castro. Leżymy na łóżku , a nad głową mamy zarąbisty wiatrak jak z filmów grozy. No i mamy co jeść, mówię o grzybie na suficie w łazience, nie zamykające się okno itd. Ceny hotelu nikomu nie zdradzimy , za żadne skarby świata. Wieczorkiem mały rekonesans po mieście. Mały problem na ulicy. To nie samochody chcą nas zabić, a ludzie. Słuchajcie tutaj walą tłumy zadeptywaczy biednych Polaków, wylewające się zewsząd jak lemingi.
    Udało się skryć do knajpy i przeczekać to tsunami. Po małej kolacyjce , boczkiem, boczkiem doczołgaliśmy się,,,,,,,,,,,, a nie , nie do hotelu , ale do następnej knajpy. I jakie było zdziwienie kelnera , że nie będziemy jeść , a tylko pić. Walkę wygraliśmy z 18 letnim Jasiem , chyba wszyscy go znają nie musimy przedstawiać. W naszym cudnym apartamencie pozostało nam tylko umyć ząbki , końcówki i paść. Trzymajcie się do jutra.
    A i jeszcze jedno , jutro w planach ZOO , odwiedziny u praojca i pramatki. Musimy kupić banany. Pa pa.

Dzień  drugi , sobota 06/08/2011

 

   Wstajemy rano, jeżeli godzinę 9 można tak nazwać. Śniadanko kontynentalne i w drogę. Jedziemy metrem, niezapomniane chwile, brud , smród i ubustwo. Dobrze że to tylko 7 przystanków. Następny etap tej wyprawy pokonujemy autobusem. Jedzimy około godziny , podziwiająć okolicę. Dobrze że mieszkamy w Polsce, chyba przyzwyczailiśmy się do innego życia i widoków za oknem. Docieramy na miejsce razem z piękną pogodą.

   Wchodzimy do Temaiken zoo. Organizacja ogrodu zupełnie inna niż w tych które znamy. Zwierzęta wylegują się lub spacerują na dużych wybiegach, bez żadnych krat i drutów kolczastych, odgrodzone od zwiedzających jedynie niewielką fosą i płotem z bali do wysokości około 1,5 metra. Na początek witają nas różowe flemigi, bajecznie wyglądają na tle błękitnej wody. Druga stacja to też ptaszki, takie, takie tam małeństwa, .......he,he wielkie pelikany, kilka pięknych sztuk. Mamy szczęście jeden akurat zabrał się za jedzenie, super widok. Po tej uczcie wrażeń idziemy dalej. Wybieg antylop imponujący, leżą leniwie i wcinają poranne sianko. Kilkanście metrów dalej cieszymy się ,że jest głęboka fosa , dwa olbrzymie tygrysy wylegują się leniwie. Dobrze że są po obiedzie. Po tych mrożących krew w żyłach chwilach wchodzimy do wielkiej sztucznej groty. Spokojnie nie było żadnych smoków, to tylko jedno wielkie akwarium. Chodzimy około godziny podziwiając różne gatunki ryb, od małych, maluśienikich po wielkie rekiny, oczywiście za szkłem. Teraz jest czas na krótki lunch, nic wielkiego hoddoog i piwko . Najedzeni idziemy dalej. Wchodzimy w królestwo ptaków małych i średnich ale bardzo ruchliwych. Nasz zachwyt budzą tukany kolorowe i dumne, jak na życzenie wykonujące loty nad naszymi głowami. Mnóstwo rodzimych papug jak zwykle głośnych i domagających się uwagi. Ibisy i jakieś duże czarne bocianowate ptaki z pomarańczowymi głowami pozujące chętnie do zdjęć z turystami. Potem odwiedzamy wybieg z małpami. Piękny i okazały z plątaniną gałęzi i sznurów, ale niestetyty pusty. Ciekawe gdzie się podziały. Szukamy, ale sukcesu brak.

Z niecerpilowścią szukamy natomiast króla Juliana. Robert nie może doczekać się już spotkania ze swoim idolem oko w oko. Idol jak prawdziwa gwiazda urzęduje wśród ptactwa patagonskiej laguny na wyspie dumnie krocząc z zadartym ogonem. Robert jest zadowolony. Foty zrobione. Idziemy dalej w poszukiwaniu bohaterów Madagaskaru. Tuż obok na wybiegu leży ogromny hipopotam. Mieliśmy nadzieję spotkać tam stadko, ale jak widać ogromny Moto Moto musi wystarczyć. Patrzymy na jego zrelaksowaną minę. Właściwie nas to nie dziwi, bo mając tak relaksującą i spokojną muzykę płynacą delikatnie z głoników sami chętnie położylibyśmy się obok.

Wogóle muzyka towarzyszyła nam w całym zoo, w każdej części inna. Fajny pomysł.

Mimo starań nie znaleźliśmy Melmana, co nas badzo zmartwiło. Widocznie razem z Glorią i Aleksem kręcą nowe odcinki.

Trochę zmęczeni powoli idziemy do wyjścia. Po drodze jeszcze kolejne ptaszarnie grupujące ptaki wg kontynentów. Afryka spalona słoncem z rudą ziemią, euroazja z naszymi rodzimymi gęsiami i bocianami. Trafiliśmy super słoneczną pogodę. Wracamy opaleni. Zoo jak prawdziwy park rodzinny dał nam również zaobserwować tutejsze rodziny. W dużej części mające po 3-4 dzieci. Jedynaki to bardzo nieliczne wyjątki.

Zmęczeni z przyjemnością wsiadamy do autobusu. Ostani raz w zoo byliśmy wiele lat temu i teraz była to przyjemna powtórka. W metrze mamy próbkę argentyńskiej ulicy. Taktyczny tłok przy wyjsciu i nasza koleżanka zostaje bez telefony, który ukradł pan wcześniej ustępujący nam miejsca. Wiedzieliśmy, że trzeba uważać, ale trudno jest się ustrzec profesjonalistów.

Idziemy na kolację do pobliskiej restauracji koło hotelu. Pizza okazuje się grubym plackiem z mnóstweom smarzonej cebuli, a spagetti z beszamelem rozgotowanymi kluskami z mlekiem i pieczarkami. Ohyda. Tak naprawdę, najlepiej jest tu jeść grilowane i pieczone mieso tzw.horizo z argentyńskiego wołu. Na szczęcie jako starter podają zawsze bagietki  i masło, więc głodnym się nie wyjdzie.

Patrząc natomiast na to jak tłusto jedzą tubylcy, nie dziwimy się, że nadwaga jest tu powszechna. Następnym razem zamówimy rybę talugę z grila. Będzie bezpieczniej.

Po drodze do hotelu podziwiamy tańczone na ulicy prawdziwe argentyńskie tango. Uwieczniliśmy na kamerze. Będzie co ćwiczyć wg najlepszych wzorców już w Polsce.

Podziwiamy na chodznikach rękodzieło etmiczne wyprodukowane przez tutejszych artystów i handlarzy sprzedających chińskie szmatki. Dotarli i tu.

Zmęczeni idziemy spać. Jurto wypływamy promem do Montevideo- stolicy Urugwaju.  

  • Dsc 0109
  • Dsc 0119
  • Dsc 0120
  • Dsc 0157
  • Dsc 0208
  • Dsc 0223
  • Dsc 0230
  • Dsc 0283
  • Dsc 0301
  • Dsc 0309
  • Dsc 0315

Dzień trzeci  07/08/2011 Urugwaj - Montevideo

 

   Wstajemy o piątej rano, szybkie myju myju i w drogę. Pędzimy w ciemnościach Buenos do portu, marsz zajmuje nam 20 minut. Na miejscu ciepła kawa, ciacho i idziemy na odprawę. Jak u nas za komuny, deklaracje, pieczątki w paszportach, macanki po kieszeniach. Po tych pieszczotach wchodzimy na statek , znajdujemy wygodne fotele i ......... nareszcie płyniemy. Żaneta umila czas czytaniem książki o przygodach życiowych świeżo upieczonego rozwodnika. Powiem Wam, że nawet wciąga. Życie potrfi płatać różne figle. I tak czytająć, a właściwie jej słuchając po trzech godzinach zawijamy do portu w Montevideo. Tu odprawa to pestka , tylko promienie rentgena na bagaż i napromieniowani jesteśmy gotowi do zwiedzania miasta. Wsiadamy do autobusów turystycznych i zaczynamy tour. Porównując z Buenos , przeżywamy szok. Nie ma ludzi. Może dlatego, że to niedzela , ale bez przesady. Jedziemy z wolna w miasto. Na ulicach co jakiś czas pojawiają się samochody , przeważający wiek samochodu to spokojnie już grubo po maturze. Przejeżdżamy przez wybrzeże , z prawej plaża , z lewej wieżowce w technologii wielkiej płyty. Zmieniamy okolicę , stare miasto, budynki w zabudowie jedno – dwupiętrowej. Widać brak kasy. Wszystko zapuszczone, bez ręki gospodarza. Po paru minutach jesteśmy na głównym placu miasta. Wielki czworokąt ,otoczony wysokimi palmami na środku  stoi pomnik gościa na koniu ( tutejszy bohater). Przewodnik syczącym angielskim daje nam osiem minut na robienie zdjęć. Robię to w biegu i na chybcika. Ruszamy dalej. Mijamy różne domy , ulice , ale wszystko w podobnym klimacie. Jedne bardziej lub mniej zniszczone, widać biedę ludzi i kraju. Docieramy do parlamentu. Wielkie gmaszysko, a własciwie dwa połączone tunelem. Śmiejemy się , że tutejsza Samoobrona musi mieć drogę odwrotu przed wyborcami. Parę minutek na fotki (wypadamy z autobusu jak Japońce, pstryk, pstryk i dalej naprzód—śmieszne) i ruszamy na byczki. I witamy trzodę w zaprzęgu, piękne , musukularne z ładnym kowbojem. A tak poważnie , pomnik super i  doskonale wykonany . Postawiono go ku pamięci pierszej poczty, która przewoziła na odległość listy za pomocą wozów zaprzężonych w byki. Ich woźnica to niczego sobie wyglądający jak hiszpański żołnież młodzieniec z włócznią.

   Następny przystanek to...........jak myślicie?. Nie , nie żadne zabytki, a nasze ulubione Polaków zajęcie, czyli co ?. no oczywiście supermarket z ekskluzywnymi sklepami. Nareszcie jak w domu, fajne wystawy , dobre ceny, super szmaty. Dosyć żartów.  Weszliśmy tu bo w tym miejscu można było zaufać toaletom. Po czynnościach fizjologicznych, ruszamy dalej, do restauracji. W kulturalnych warunkach spożywamy tutejsze specjały szwedzkiego ciepłego stołu. Ja oczywiście tradycyjnie pizza, Żaneta wcina ciepłe danka wspomnianego stołu, była zadowolona. Z pełnymi brzuchami wsiadamy do samochodu i podjeżdzamy do portu. Mamy jeszcze trzy godziny do wypłynięcia, spędzamy czas zwiedzając okolicę . Wchodzimy do starych baraków portowych , gdzie urządzono kilka klimatycznych knajpek. Teraz czas na okolicę , wierzcie tego lepiej nie opisywać. Walące się stare budynki, fruwające śmiecie, żebracy.

   Czym prędzej wracamy do portu, po drodze zachaczamy o sklep z pamiatkami, Żaneta wybrała specjalne kule na plecionych linkach używane do polowania. Podobno do pętania, nie wierzę , widziałem ten błysk w oczach, biedne Moje nóżki. Cóż zrobić , takie życie faceta. Jesteśmy w porcie, czekamy na wypłynięcie w lokalnej kafejce popijając kawę i lekkiego drinka. Odprawa przebiegła sprawnie , zasiadamy w tych samých fotelach i dostałem burę, że wpycham się bez kolejki. Ledwo ruszliśmy i zaczynamy a właściwie kończymy przygody rozwodnika, tym razem ja czytam , bo Żanecie wyschły oczęta. Czterdzieści minut i wiemy wszystko, fajnie się kończy. Następne dwie godziny spaliśmy jak zabici. Pobudka dopiero w porcie. Odprawa poszła bezproblemów, a następnie marsz do hotelu. Wpadamy do pokoju , szybkie mycie i lulu.

   Ps. Montevideo warto zobaczyć, ale tylko przy okazji. Nie przyjeżdzajcie tu specjalnie.

Jutro mamy odebrać samochody, ale biorąc pod uwagę argentyński charakter może być lipa. Chyba stracimy dzień na czekaniu. Pa pa idziemy spać.

 

  • Dsc 0398
  • Dsc 0401
  • Dsc 0405
  • Dsc 0411
  • Dsc 0412
  • Dsc 0421
  • Dsc 0427
  • Dsc 0428
  • Dsc 0434
  • Dsc 0436
  • Dsc 0442
  • Dsc 0446
  • Dsc 0471
  • Dsc 0484
  • Dsc 0488
  • Dsc 0489
  • Dsc 0491
  • Dsc 0493
  • Dsc 0495

Podejście do startu II

Już od rana jesteśmy  gotowi do startu po samochody.Zgodnie z obietnicą firmy spedycyjnej dzisiaj już na pewno je odbierzemy.    Co prawda  pan uprzedza nas, że  poniedziałek to dla urzędników  pierwszy dzień na oswojenie się ponowne ze swoim biurkiem, ale nadzieje nasze są ogromne.  O 8 rano jemy  śniadanie. Zwalniamy pokoje i czekamy na wieści z portu. Wieści nie nadchodzą. Telefony milczą  a my koczujemy  w lobby w hotelu, bo pokoje zwolniliśmy o 10.Wraz z upływem czasu ulatniają się nasze nadzieje. Napięcie będące wynikiem zniecierpliwienia podgrzewało atmosferę. O 14 idziemy na obiad do naszej już sprawdzonej chińskiej knajpki, żeby zadowolić chociaż brzuchy. Przewidujący pan w recepcji informuje nas, że trzyma dla nas pokoje w razie gdyby start się nie odbył. Wykorzystujemy jego przezorność 2 godziny później, wracając  do swoich pokoi w hotelu na jeszcze jedną noc. Przez ten czas udaje nam się uzupełnić wpisy w dziennikach i dodać kilka fotek. Przygotowujemy GPS i mapy.

Wieczorem pora rozluźnienia. Na stole ląduje znieczulacz wszystkich trosk scotch whisky w szklankach jakie kiedyś używane były do picia popularnej wody sodowej z saturatora  na ulicy w Polsce. Tutaj były kubkami do płukania zębów.. Robert cierpiący na ból brzucha ratuje się jakimś tutejszym trunkiem smakującym jak wzmocnione spirytusem krople nasercowe. Ohyda, ale pomagają. Za godzinę idziemy do Burger Kinga na cholesterol w wersji XXL. Potem jeszcze krótki pożegnalny spacer po ulicy San Martin. Gdyby to miasto było przyjaźniejsze pewnie nie dokuczała by nam tak bardzo ta stanica. A tak nie można w pełni się nim cieszyć wciąż uważając na pobliskie wcale nie blade twarze.

O 21 wracamy do hotelu. Zmiana czasu wciąż trzyma nas w swoich szponach. Trzeba się wyspać. Jutro o 11 odbieramy samochody i wyjeżdżamy w trasę. Pierwsza dawka  700km.

  • Dsc 0398
  • Dsc 0401
  • Dsc 0411
  • Dsc 0412
  • Dsc 0421
  • Dsc 0428
  • Dsc 0434
  • Dsc 0442
  • Dsc 0446
  • Dsc 0456
  • Dsc 0492
  • Dsc 0493
  • Dsc 0495

Podejście do startu III

O 8.30 jedziemy pełni nadziei i szczęścia po odbiór samochodów do portu. Trzeba tylko załatwić kilka dokumentów i już wyjeżdżamy. Już przy bramie szukamy kontenerów. Są. Jeden na 3, a drugi na 4 piętrze. Nasze cacuszka ciągle poza naszymi rękami. Bieganina myśli jak przetrwały tą podróż ? W jakim stanie wyjadą z kontenerów? Czy żarełko w słoikach wybuchem udekorowalo wnętrze samochodu w deseń złożony z fasolki po brekonsku, klopsików w sosie koperkowym i kiełbasek w leczo. Czy woń aromatu pozwoli przeżyć kolejne 4 tygodnie we wnętrzu pojazdu?  

Na miejscu okazuje się, trafiamy na urząd zorganizowany wg najlepszych PRL- owskich  wzorców, a wtorek to dzień twórczości i wyrabiania miesięcznych planów zużycia papieru, tonera do xero i tuszu w pieczątkach. Siedzimy tam wkurzeni do zenitu i obserwujemy miotającego się między urzędnikami naszego pośrednika spedycyjnego biegającego w szaliku i i płaszczu między okienkami i dwoma pokojami. Staramy się zrozumieć logikę i odnaleźć oznaki postępu w przepływie papierów. Ale oprócz wielokrotnych kserowań naszych dokumentów nie wiele jesteśmy w stanie z tego wywnioskować. Kropelki potu na czole Ricardo i jego coraz większe wkurzenie nie wróżą niczego dobrego.

Między czasie rozładowują kontener i możemy wreszcie ucałować nasze” konie”. Sprawdzamy straty wynikłe z transportu. Nasz patrol - brak powietrza w przednim kole. Drugi samochód – kompletnie rozładowane 4 akumulatory. Dwa pozostałe bez uszczerbku na zdrowiu. Jedzenie przeżyło w stanie nie naruszonym. Mniam. Po przywitaniu się i okiełznaniu emocji po długim rozstaniu szybko naprawiamy usterki. Myślami już jesteśmy w drodze gdzieś daleko.

Wracamy zniecierpliwieni do biura. Wypijamy kolejne kawy, zjadamy kolejne hot dogi w paskudnych bułach i planujemy jak rozbić obóz protestacyjny w placówce na wypadek próby przeciągnięcia sprawy. O  16 okazuje się, że urząd pracuje do 18 , ale właściwie do 17. Jest 17.  Sięgamy po niestandardowe środki nacisku. Udaje się . O 18 wyjeżdżamy na zakorkowaną ulice Buenos żegnani czułym machaniem rąk pracowników portu.

Tuż za bramą pada nam gruszka od radia. Tracimy łączność z grupą. Teraz zacznie się kabaret , żeby wyjechać razem z miasta. Wolno, ale korzystając z siły perswazji wielkości samochodów przepychamy się przez plątaniny rond i wiaduktów do pierwszej stacji benzynowej. Nalewamy wody do zbiorników. Mamy do pokonania dzisiaj dystans 400 km. Przez Zarete do Federacion, małego miasteczka na północ od Buenos. Gna nas ciekawość i zniecierpliwienie długim postojem w nieprzyjaznym Buenos. Zmrok zapada już o 19.30. Jedziemy więc w ciemności. Dojeżdżamy do campingu w małym miasteczku Federacion o 1 w nocy po 6 godzinach jazdy. To nasz pierwszy nocleg w naszym „wozie Drzymały”.

Trasa: Region La Platta. Federacion - Laguna Iberia – San Ignacio Misiones

Dystans planowany 700 km.

 

Wstajemy o 6 rano. O 8 konie na start. Szybko organizujemy przestrzeń w samochodzie. Kuchnia i jadalnia będzie w szufladach i drzwiach w tyle samochodu. Sypialnia to miejsce od tylnich drzwi do siedzeń przednim i salon na przednich kanapach, gdzie zamiast telewizora znajdzie się centrum nawigacji i obserwacji. W tak zorganizowanej przestrzeni wyruszamy zobaczyć na własne oczy piękno Ameryki i porządek cywilizacyjny zaprowadzony przez białych na ziemiach Indian.

Nasz cel to Laguna Iberia gdzie mamy spojrzeć w oczy wiszącym na wodzie kajmanom i spotkać 20 centymetrowe żaby. A nóż któraś okaże się księżniczką spełniającą życzenia jak złota rybka. Potem w planie mamy miasto misjonarzy San Ignatio Misiones, gdzie Jezuici pokazywali Indianom z plemienia  Guarani czym jest chrześcijaństwo.

Wyjeżdżamy na trasę. Wreszcie możemy nasycić oczy krajobrazem pampy. Bezkresne  pastwiska. Mnóstwo tu pasących się krów na ogromnych połaciach ziemi. Urzekają nas swoją odmiennością budowy i umaszczenia. I tym, że są kudłate. Mają zmierzwione włosy jak prawdziwa sierść. Patrząc na nie mamy wizję jak Alex z Madagaskaru, który widział wszędzie w amoku głodu steki. My patrząc na nie widzimy Surasco czyli gruby płat mięsa z argentyńskiej krowy usmażony na grillu, uważany za tutejszy przysmak, ale którego jeszcze nie spróbowaliśmy wybierając wciąż mniej agresywne dania. Aż szkoda, bo gdyby krowie mogło się wymarzyć krowie niebo to mogłoby wyglądać ono właśnie tak. Mnóstwo trawy. Małe bagienne jeziorka dla ochłody i zażycia kąpieli w upalny dzień. Żadnych łańcuchów ograniczających swobodę konwersacji z sąsiadkami. Stół szwedzki do dyspozycji cały dzień.

 Tylko niepotrzebny ten dumny człowiek na koniu zwany gauczo ( najczęściej potomek osiedleńców z Hiszpanii), który co jakiś czas spędza stado do zagrody w celu przeglądu zasobów. Gauczo mieszka w estanci . Jest twardy i honorowy i zajmuje się głównie hodowlą. Ich niezłomną zasadą jest oferowanie pomocy nie oczekując niczego w zamian. Jeden z nich stał się nawet lokalnym świętym w tzw. Katolicyzmie ludowym. Są idealizowani przez Agrentyńczyków stanowiąc system wartości sam w sobie. Do posesji gauczo często posiadającej własną nazwę,  przez wielką bramę za którą znajduje się droga prowadząca do domu schowanego w odległej części posesji. Surowe warunki prawie stepowe oznaczają twarde życie. Ale mimo wszystko dziwi nas widok padłych przy drodze koni pozostawionych tam ot tak sobie, a na pastwiskach padłych krów na których żerują drapieżne ptaki.

Przejeżdżamy przez Laguna Iberia. Ścieżka prowadzi przez środek jeziora. Szukamy miejsca na dojazd do jeziora. Niestety. Okazuje się, że wszystko ogrodzone. Stajemy w krzakach w których na pewno było krowie pastwisko. Obiad skracamy do minimum. Zupka chińska to wszystko co w takich okolicznościach przyrody jesteśmy w stanie przełknąć. Aromat zupy zabija wszystkie okoliczne.

Spodziewaliśmy się spotkać  tu wiele zwierząt. Niestety spotkaliśmy tylko kapibary. Gryzoń podobny do nutrii tylko na wyższych nogach.  Cała rodzinka wyszła na drogę. Obfotografowane zostały przez wszystkich. Żab nie spotkaliśmy. Kajmanów też. Okazuje się, ze żeby zwiedzić rezerwat trzeba wynająć łódź i opłynąć jezioro. Niestety nie mamy tyle czasu. Z żalem opuszczamy rezerwat. Po drodze miląc drogę trafiamy na indiański cmentarz. Małe groby w kształcie chatek, ozdobione wstążkami, kwiatkami i wiatraczkami. Wszystko kolorowe i wesołe. Zdjęcia zrobione;)Nie tak dostojne jak u nas. Wreszcie trafiamy na właściwą drogę teraz do Jezuitów.

Jedziemy dalej pampą. Drogi pylą niemożliwie. Największą radość wywołuje w nas widok strusi i pasących się między stadami krów. Jak się okazuje to pan struś wyprowadza na spacer swój harem. Roberto z uznaniem liczy panie. Chyba 6. Ma facet krzepę. Jak pozostała część męska grupy pewnie marzy w skrytości o podobnym układzie. Jadąc wypatrujemy jeżdżących na koniach gauczo. Mamy szczęście. Na drodze trafiamy jednego pędzącego przed sobą 4 krowy i wiozący na koniu przewieszonego przed sobą cielaka. Jest młody, ciemne włosy, kapelusz. Krowy są trochę zdezorientowane  naszym pojawieniem, więc rozbiegają się w różne strony. Żeby je zagonić w jednym kierunku wykonuje przez naszym samochodem serię manewrów. Nagrane wszystko;) Ruszamy w dalszą drogę. Przy drodze w krzakach spotykamy guanako. Tutejszy rodzaj sarny. Robimy zdjęcia ptakom siedzącym dumnie na pniu drzewa. Argentyna na 340 gatunków ptaków. Jest co obserwować.

O godzinie 21 wjeżdżamy do San Ignacio Misjones. Okazuje się, że u Jezuitów nie ma miejsca. Decydujemy się jechać dalej. Pozostawienie samochodów na ulicy wśród tej biedoty, której domy pachną stęchlizną to spore ryzyko. Jedziemy na drugi camping. Po krótkich negocjacjach związanych z barkiem naszej zgody na pozostawienie samochodów na parkingu przed budynkiem wjeżdżamy na teren . Wynajmujemy jeden pokój aby w spokoju wszyscy mogli się wykąpać. W trakcie imprezy integracyjnej co chwilę znika ktoś aby wziąć prysznic. Między czasie okazuje się, że do naszego pokoju mają też klucz inni ludzie, którzy między czasie też biorą prysznic. Wpadamy na to kiedy robimy przerwę w naszej sztafecie ai pod prysznic wchodzi jakaś obca kobieta. Mimo to, wszystkim udało się umyć. Rano ktoś kradnie klucz z nasze skrytki. Z porannego mycia nici. Pewnie to był taki sposób na dodatkowy zarobek dla recepcjonisty.       

 

San Ignatio Misioness – Puerto Iguazu

Dystans 300 km.

Dzisiaj jedziemy nad wodospady Iguazu. Czeka nas 5 godzin chodzenia po tej największej atrakcji Argentyny. Wyjeżdżamy już o 7 żeby zdążyć przez autokarowymi tłumami. 150 km do przejechania po asfaltówce to nic w porównaniu z wcześniejszymi dystansami. Jesteśmy na miejscu o 10. O tej godzinie wpuszczają pierwszych gapiów. Jedziemy kolejką od razu do samej Gardzieli diabła” . Długie ciągnące się metalowe mostki rozpięte nad powierzchnią wody prowadzą nas w stronę narastającego hałasu. Idziemy czekając na to przysłowiowe „Ta dą”. Pod nimi rzeka jak każda inna. Trochę przypomina miejscami Wisłę rozległą i brudną. Im dalej idziemy tym nurt rzeki się zwiększa i staje się Rabą, silną i rwącą. Pomiędzy siedmioma częściami mostków udaje nam się zrobić jeszcze zdjęcia kolorowych ptaków przesiadujących na drzewie przy jednym z punktów odpoczynkowych. Szum narasta. Wilgotność też. Czujemy na twarzach drobinki wody. Przechodzimy ostatni mostek i oto jest w całej okazałości. Wielki kilkudziesięciometrowy metrowy słup wody spadający i z ogromnym hukiem rozbijający się o skały , tworząc ogromną chmurę mgły unosząca się ponad taflę wody. Zaparło nam dech. Jak na filmach. Byliśmy jak zaczarowani. Chyba takie wrażenie miał każdy, bo na oszołomionych turystów tylko w tym miejscu jak się okazało czekali indiańscy fotografowie, aby cykać foty znieczulonym turystom.  40 peso za zdjęcie lub 10 USD i i mamy zatrzymany w kadrze ten czas. Przelicznik niższy niż w kantorze oczywiście. Jako swoją przewagę wykorzystują drabiny z których robione zdjęcia mają trochę inną perspektywę. Ustawiali wszystkich w podobnej pozie gwarantującej 100 % zadowolenia klienta. Zdjęcia odbieramy za 2 godziny. Fotograf wyławia nas z tłumu jadącego w kolejce do pośredniej stacji widokowej. Zdjęcia wyszły bardzo dobrze. Roberto śmieje się, że postawimy je na serwetce na komodzie w domu, jak bohater książki Piotr Voigt którą czytaliśmy na promie. W kolejce spotykamy polata Piotra, który już 6 miesięcy wraca do kraju podróżując po Ameryce Południowej. Skończył pracę na stacji arktycznej Arctowski i teraz napawa się Ameryką jeżdżąc stopem i chodząc pieszo.Za 7 dni wraca już do kraju. Bardzo ciekawy i sympatyczny gość.

Tymczasem maszerujemy dalej na kolejne punkty widokowe. Z każdego kolejnego wodospad wyglądał coraz bardziej bajecznie. Tęcze które roztaczały się nad spadającą wodą były niesamowite. Zobaczyć i umrzeć – powiedział Roberto, Mia lam podobne wrażenie. Robiliśmy zdjęcia, kręciliśmy kamerą  to co chcieliśmy zapamiętać na zawsze. Ale czy da się tą atmosferę, emocje i radość zapisać i zachować na zdjęciach? Zobaczymy. Z żalem patrzymy na biegnący czas. Trzeba wracać. W drodze powrotnej kupujemy od Indian rurkę i strzałki do cichego zabijania wrogów. Sprzedawca prezentuje nam jak lotki z łatwością wbijają się w tekturowe pudełko. To już drugie narzędzie mordu, które kupiliśmy. Czyżbyśmy podświadomie szykowali się do jakiegoś ataku;)

Wracamy z San Ignacio Misiones. Potem Posadas i góry Boliwii. Ale to wszystko plan na jutro.

Wracając mijamy same znane z filmów miejscowości. Puerto Rico, Eldorado, De Mayo. Spodziewaliśmy  się po nich chyba czegoś niezwykłego. Tymczasem prezentują sie jak Nodibu ze slajdów rodziców kiedy byli w Mauretanii. Chyba nasyciliśmy się już widokiem krów i koni, bo przestajemy robić im zdjęcia;)

Trafiamy tez na oznaki polskich emigrantów, którzy do Argentyny przyjechali po powstaniu styczniowym. Kościół o nazwie Częstochowa, miejscowość Wanda. Na stacji benzynowej Argentyńczyk ni z tego ni z owego opowiada o swoich korzeniach pradziadka który nazywał się tak samo jak ja. W tym momencie żałują, że nie umiem hiszpańskiego.

60 km przez naszym campingiem trafiamy na wypadek samochodowy. Policjant informuje, ze mamy około 1.].5 godziny stania w korku. Decydujemy się na jazdę boczną drogą. Wjeżdżamy w wieś. Na początku idzie gładko. Prosta sucha droga. Aż trafiamy na rzekę. Aby przejechać dalej trzeba przejechać kamieniste dno i wjechać na bardzo stromy urywający się skarpą drugi brzeg. Chwila zastanowienia i za chwilę pierwszy samochód przeprawia się na druga stroną . Potem drugi. Potem my. Roberto jest z siebie dumny. Cały manewr wykonał jednym ciągiem, bez zawrotek i niepotrzebnych ponownych najazdów. Przybijamy sobie piątkę w okrzyku zwycięstwa. Adrenalina była spora. Łatwo nie było. Teraz najtrudniejszy podjazd. Czwartym samochodem jest zwany przez Roberta samochód typu „kredens” ( złośliwa nazwa przerobionej Toyoty). Brzeg skarpy jest już nadwątlony po przejeździe trzech samochodów a teraz pojedzie najcięższy. Okazuje się, ze najgorzej pokonać dziurę która zrobiła się z boku drogi. Położone pnie drzew miażdżone są przez koła jak zapałki. Wyciągarki nie są w stanie udźwignąć 3,5 tony osadzonej w dole. Roberto walczy swoim samochodem próbując naszym samochodem dać opór potworowi, ale nic z tego. I wtedy rodzi się w głowie mojego Supermena pomysł rodem z rajdu „Łoś” i Izdebnika  kiedy sami z błota wyciągaliśmy się na wyciągarkach podpinając po kolei do drzew. Tak tez się dzieje. Roberto kieruje akcja ratunkową. Drzewo na szczęście jest w zasięgu lin. Pełen sukces. Wreszcie wszyscy w komplecie. Zaaferowani akcją dopiero pod jej koniec orientujemy się, że wszystko dzieje się tuż przy podwórku Indian Guarani, których z takim zaciekawieniem wypatrywaliśmy wśród tubylców. Na huśtawce siedziała 4 dzieci i z ciekawością przyglądała się naszym poczynaniom. Trzy dziewczynki w tym jedna całkiem goła, bo mała miała może 2 lata. Z wydętym brzuchem lezała na nogach swojej starzej siostry. Brat czujnie patrzył co się dzieje. Przynieśliśmy im po paczce kamyczków,  które zabraliśmy ze sobą w ilości hurtowej. Po chwili cała czwórka miała zdjęcia buziami pelnymi cukierków. Wśród zabudowań krzątała się matka wieszając pranie. Wyszedł do nas także pies.  Kompletnie zagłodzony. Nakarmiliśmy go bułką i ciastkami. Zjadał ze smakiem. Tutaj psy mają trudne życie. Nie dbają o nie wcale , ale ma je prawie każdy.

Wreszcie dojeżdżamy do campingu. To był długi i prawdziwie przygodowy dzień.  Zasypiamy prawie natychmiast.

  • Dsc 0944
  • Dsc 0946
  • Dsc 0972
  • Dsc 0973
  • Dsc 0974
  • Dsc 0980
  • Dsc 0991
  • Dsc 0999
  • Dsc 1005
  • Dsc 1009
  • Dsc 1017
  • Dsc 1020
  • Dsc 1025
  • Dsc 1089
  • Dsc 1092
  • Dsc 1094
  • Dsc 1103
  • Dsc 1114
  • Dsc 1116
  • Dsc 1117
  • Dsc 0618
  • Dsc 0626
  • Dsc 0629
  • Dsc 0634
  • Dsc 0636
  • Dsc 0650
  • Dsc 0656
  • Dsc 0657
  • Dsc 0664
  • Dsc 0730
  • Dsc 0734
  • Dsc 0758
  • Dsc 0800
  • Dsc 0822
  • Dsc 0841
  • Dsc 0855
  • Dsc 0863

San Ignatio  Misioness – Corientes w prowicji Salta aż pod granicę z Boliwią

Dystans 1000 km

Wstajemy 6.30. Sami zaczynamy się zastanawiać czy ten urlop to nie cięższa praca niż na codzień w Polsce. Nie dosypiamy. Wciąż w drodze i wciąż do przodu. Wpadamy do łazienki. Tym razem pilnujemy klucza całą noc. O 9 już jesteśmy na terenie ruin misji. Indianie dopiero rozkładają swoje kramy i stoliki przy barach. Pewnie autokary przyjeżdżają później. Na ulicach dyżurują bose dzieci żebrzące o cokolwiek. O grosz, o cukierek, o długopis. Roberto daje kilka peso chłopcu który oferuje się przypilnować samochód na czas zwiedzania. Znane z Polski odruchy zadziałały. Tyle trzeba wiedzieć o zwyczajach swoich klientów, żeby prowadzić biznes.:) Wchodzimy do budynku wyglądającego jak stara plebania. Wewnątrz eksponaty z czasów nawracania Indian Guarani, bo to oni zamieszkują ten obszar. Potem wchodzimy na teren misji. Za budynkiem na planie prostokąta rozlokowane były po bokach czworaki dla Indian w  centrum w oddali brama kościoła i część zakonna, gdzie mieszkali braciszkowie. Zachowała się ozdobna brama kościelna z kolumnami i wizerunkami dwóch świętych. Dalej cele braciszków. Robimy zdjęcia ozdobnym murom, które jeszcze tu zostały. Przechodzimy po ogrodzie. Zamiast jabłoni znajduję drzewo pomarańczy. Ten owoc też nadaje się do kuszenia Roberto. Powoli opuszczamy ruiny. Przy wyjściu Czekają na nas dzieciaki z czymś dziwnym w rękach. Brązowy półpłaski twór brązowy i zimny, a z niego wyrasta stożek, który ma kształt szyszki i kwitnie na żółto. Co to jest nie mamy pojęcia. Kupujemy zostawiając maluchom pieniądze.

Wsiadamy do samochodu z mieszanymi uczuciami. Powinni wszystkich białych od razu utylizować, zaraz jak się pojawiali, żeby nie mieli szansy powrotu do swoich krajów i rozpowiadania głupot. Ze smutkiem ogląda się tą biedę wszechobecną w tej populacji. Większość bo około 90%  Indian wymarło z powodu chorób które przywieźli biali, a których szamanie nie potrafili leczyć. Resztkę dobili niewolniczą pracą. Teraz Indianie to najbiedniejsza warstwa społeczna. Wciąż istnieją rezerwaty Indian w Argentynie.

Wyjeżdżamy z miasta. Teraz kierunek Boliwia. Jak najdalej do granicy. Jak się uda mamy do przejechania jeszcze 520 km.

Jedziemy prawie do godziny 1. Zrobiliśmy łącznie 940 km. Roberto nie wykazuje zmęczenia, ale po raz pierwszy nasz rumak zaczął wyłączać Klimę, podczas kiedy silnik był bardziej nagrzany. Trochę to zaniepokoiło Roberta, ale przy mniejszej szybkości czyli 110 km wszystko wraca do normy.

Ponieważ okazało się, że do campingu najbliższego mamy 300 km, rozbijamy obóz w krzakach, trawie i kaktusach przy równoległej do szosy drodze w okolicach Laguny Yemy. Oj nici dzisiaj z kąpieli. W dodatku tabuny komarów krążą nad naszymi głowami. Malaron musi pójść w ruch.

Dzisiaj zakończyliśmy pierwszy etap wyprawy. Przejechane 2559 km przez La Platę, międzyrzecze i ostatnie Grand Chaco, którym jechaliśmy dzisiaj.

 

  • Dsc 1150
  • Dsc 1171
  • Dsc 1192
  • Dsc 1201
  • Dsc 1203
  • Dsc 1204
  • Dsc 1206
  • Dsc 1207
  • Dsc 1215
  • Dsc 1216
  • Dsc 1220
  • Dsc 1226
  • Dsc 1228

Trasa: Laguna Yama- San Ramon de la Nueva Oran - Boliwia Tarija

Dystans:

Pobudka 7.00. Szybkie śniadanie i wyjeżdżamy na trasę. +23 stopnie. Komarów chmara i fantastyczne poranne słońce. Jedziemy w stronę przejścia granicznego w Tariji. Na drodze spotykamy biegające prosiaki z mamą. Każde w innym kolorze, nawet czarne i białe. Ciekawe jak odnajduje je potem właściciel. Jedziemy do granicy. Tuż przed wyjazdem z Argentyny robimy zakupy w ostatnim miasteczku San Ramon de la Nueva. Jest to miasto założone jeszcze przez kolonizatorów. Na ulicy widać głównie Indian jeżdżących na motorowerach nawet z niemowlakami w nosidłach. Nie mogę oderwać oczu od ich twarzy. Mają w sobie coś tak odmiennego. Strach przez boliwijską odmienną flora bakteryjną kosztuje nas 98 peso. Wg naszego rozeznania jakieś 40 peso za dużo. Na rachunku jedna pozycja varios z różnymi cenami. Kasjerka nabija ceny pod dyktando jakiegoś faceta wyglądającego na szefa. Jest tak uprzejmy, że proponuje zaniesienie zakupów do samochodu. To dodatkowo nasila nasze podejrzenia, że zapłaciliśmy frycowe. Jak się potem okazuje nie tylko my. No cóż taki los turysty. Przejeżdżamy przez kolejną rzekę. Przed nami Boliwia i góry przez które będziemy się przeprawiać. Spędzimy tam 3 dni.

 + 27 stopni o godzinie 13. Wystawiamy ręce w krótkich rękawkach komarom na żer. Prowincja Salta przez która jedziemy jest zdecydowanie inna od pampy. Bogatsza, bardziej intensywnie uprawia  się tu ziemię. Wreszcie widać na polach uprawy, szklarnie i folie, pod którymi uprawiają głównie pomidory i ogórki. Wkoło zielono. Żywe kolory. Nie myśleliśmy, że na pogórzu SA takie warunki do uprawy. Brak pastwisk i hodowli. Zamożność przejawia się w trochę bogatszych domach, wyglądających czasem jak nasze osiedla domków jednorodzinnych. Przy drogach kapliczki intensywniej niż w La Platcie usiane przy drodze.

O 14 wyjeżdżamy z Argentyny . Na przejściu granicznym po tej stronie idzie gładko. Nikt z celników nie może się nadziwić po co jechać tam gdzie drogi nie maja asfaltu i jest tylko dzicz. Przejeżdżamy przez most. Do polowy pomalowany na niebiesko- biały kolor w a połowie na czerwony, zielony i żółty. Takie symboliczne rozgraniczenie na rzece. Po stronie boliwijskiej wita nas jakiś obłąkaniec krzyczący i machający rękami w nasza stronę. Dobrze się zaczyna;) Kanciapa celników jak obskurna buda. Zielone ściany podrapane, malowane wiele lat temu. Drewniany kontuar pamięta lata 6—70 te. Jeden z celników zaczyna się wymądrzać na temat wwożenia dzieci do Boliwii i specjalnych dokumentów do tego potrzebnych. Drugi ze stoickim spokojem gra w pasjansa( stara wersja z falami) na jedynym komputerze. Ale za to na ścianie prawdziwy indiański wódz. Pociągłe rysy twarzy, dumna twarz, wypięta pierś w mundurze wojskowym. To prezydent Boliwii Evo Morales.Nadawałby się do filmu jak nic. Rolę Koczisa miałby zapewnioną. Między czasie małe czarne muszki gryzą nas złośliwie. Żaden Off ani inny autan nie dają rady. To mutanty odporne na wszystko. Po ugryzieniu na mojej ręce natychmiast pojawia się bąbel z wodą. Swędzi okropnie.   

Po odprawie wyjeżdżamy za szlaban podnoszony i opuszczany sznurkiem. Witamy w Boliwii. Kraju wszelakich przygód;) Wjeżdżamy na szutrowe drogi, bo Boliwia ma 400 km położonego asfaltu. Zaczynają się góry. Zobaczymy ile nasze auto będzie paliło w tych trudnych okolicznościach przyrody. W przewodnikach uprzedzają, że podstawowym paliwem jest benzyna i gaz, wiec może być kłopot z dislami. Mamy też trochę mały bak na tak duże , bo prawie 900 km dystanse. Mamy nadzieję, że karnistry wystarczą. Jedziemy wyżej i wyżej. Nasz Patyś zaczyna dozować nam dopływ zimnego powietrz, kiedy silnik lekko zaczyna się nagrzewać. Mijamy obok urokliwą kamienistą rzekę. Musimy odreagować . Zjeżdżamy na obiad. To jest właśnie siła offroadu. Możesz dotrzeć i zatrzymać się w dowolnym urokliwym miejscu. Rzeka jest dwu kolorowa niebiesko – granatowa ze skalistym leśnym brzegiem. Roberto robi obiad. Flaczki po zamojsku. Są pyszne. Po godzinie ruszamy dalej. Droga nie jest łatwa. Możliwa prędkość to 20-30 km /h w koszmarnym kurzu z 1600 na 3 900 m npm. To jedyna droga na północ.  Oj będzie dzisiaj nocleg w krzakach;) W nocy już szukamy miejsca na nocleg. Oby zjechać gdzieś na boczną drogę. Nasze wymagania są minimalne. Po 20 km okazuje się, że trafiamy na stację trafo i jakieś zabudowania. Zostajemy tu na noc. Czuć wysokość. Głowa boli, szum w uszach. Niektórzy maja kołatanie serca. Brakuje powietrza. Każdy wysiłek i spacer to zadyszka. Jest + 11 stopni a zimno jak w zimie. Nawet samochody na tej wysokości dymią ponad miarę. Boliwijskie góry są piękne. Pofałdowane. Kwiaty podobne do naszych wyrastają tutaj do 1,5 m wysokości. Drzewa porośnięte epifitami. Krajobrazu dopełniają ludzie kolorowo ubrani. Jak z prawdziwych reklamówek biur podróży. W Boliwii ludzie nie lubią zdjęć, bo wierzą wciąż, ze skraca im to duszę. To z kolei uprawnia ich do gwałtownych reakcji na fotografie. Pamiętamy o parze zamordowanej w Peru z powodu zabrania twarzy Indianom. Podobny temat. Szkoda byłoby nie przywieźć zdjęć. To wręcz nie możliwe. Jesteśmy ciekawi wszystkiego co tu zastaniemy. A tymczasem ciemno. Spanie to najlepsze wyjście.

 

Trasa: Tarija - El Puerto - Tupiza

Dystans 975 km

 Z samego rana zbieramy się, żeby jak najszybciej zjechać z tej wysokości. Cześć grupy wstaje jak po fatalnej balandze. Tylko cierpieć nie ma za co. Ja wstaję z szumem w uszach i boląca głową . Robertowi dokucza tylko głowa. Zaspaliśmy, więc ewakuacja trwała 15 minut. Budzik nie zadzwonił. Pewnie też ma zaburzony tryb pracy. Jeszcze po ciemku wyjeżdżamy jeszcze trochę na górę drogą nr 1 , a potem zjeżdżamy w dół na drugą stronę góry do El Puerto. Szkoda, bo widoki na pewno byłyby niesamowite. Na tej wysokości to gwarantowane. O 7.30 wstaje słońce. Pierwsze zdjęcia na . Rześkie powietrze budzi nas do życia. Roberto spuszcza powietrze z kół do 2 atmosfer. Będzie lepiej jechało się po wertepach. Pojawiają się kaktusy rodem z Meksyku. Pamiętam takie z Bolka i Lolka. Robert się ze mnie śmieje jak o tym mówię. Może nie pamięta tych odcinków.

Zatrzymujemy się na wysokości 4200 m npm. Roberto układa stożek z kamieni, żeby wrócić tu jeszcze raz. Ja zabieram kamień ‘ węgielny” pod nasz nowy dom.

z Bolka i Lolka. Robert się ze mnie śmieje jak o tym mówię. Może nie pamięta tych odcinków. Dojeżdżamy do El Puerto. Mała mieścina. Wesołe miasteczko i jakiś bazar. Mnóstwo tubylców. Tankujemy paliwo, bo czeka nas jeszcze 170 km do Uyuni. Wjeżdżamy na drogę publiczną nr 21. I od razu niespodzianka. Bordowe góry podobne do tych w kanionach Colorado, wyschnięta rzeka, której stróżki jeszcze gdzieniegdzie lśnią. Kaktusy i żółte soczyste kępiaste trawy. Do tego chałupy i pastwiska wtopione w krajobraz. Bajka.  Jedziemy 25 km/h po drodze, która okazuje się biegnie korytem rzeki, której o tej porze nie ma i wzdłuż linii kolejki.  Jeszcze 150 km, czyli około 6 godzin jazdy. Wytrzęsie nas na wszystkie strony. Kamieniste dno powoduje masaż całościowy ciała. Prze Roberta przechodzi taka dawka wstrząsów od kierownicy do stóp, że obawiamy się czy będzie w stanie odnaleźć się potem w bezruchu. Oby udało się dojechać do hotelu na nocleg i zmyć ten wczorajszy wszędobylski kurz.

Po drodze mamy miejscowości brzmiące rdzennie po indiańsku Huacacancha czy Carigutiayoc.Po 50 km okazuje się, że koryto rzeki jest nie przejezdne i zasypane osuwiskiem. Tak więc wracamy. Rozbijamy obóz 30 km przed Tupizą w korycie rzeki. Z dala od zabudowań . Nie należy prowokować losu. Jesteśmy wściekli, źli, zmęczeni, brudni. Czwarty dzień nie kąpaliśmy się i nie myliśmy głowy. Koszmar. Najgorsza jednak jest temperatura na zewnątrz. Kiedy jest zimno, robisz tylko tyle ile musisz i idziesz spać, bo nie ma człowiek ochoty na nic więcej. I jeszcze ten kurz obecny w całym samochodzie. Kieliszek żołądkowej gorzkiej i lulu. Jutro przyjdzie lepszy dzień.

 

  • Dsc 1270
  • Dsc 1280
  • Dsc 1294
  • Dsc 1298
  • Dsc 1312
  • Dsc 1315
  • Dsc 1333
  • Dsc 1338
  • Dsc 1350
  • Dsc 1367
  • Dsc 1400
  • Dsc 1404
  • Dsc 1426
  • Dsc 1432
  • Dsc 1450
  • Dsc 1456
  • Dsc 1459
  • Dsc 1463
  • Dsc 1515
  • Dsc 1519
  • Dsc 1529
  • Dsc 1536
  • Dsc 1553
  • Dsc 1554
  • Dsc 1558
  • Dsc 1563
  • Dsc 1583
  • Dsc 1602
  • Dsc 1614
  • Dsc 1636
  • Dsc 1682
  • Dsc 1686
  • Dsc 1266
  • Dsc 1274
  • Dsc 1286
  • Dsc 1292
  • Dsc 1293
  • Dsc 1294
  • Dsc 1304
  • Dsc 1315
  • Dsc 1320
  • Dsc 1331
  • Dsc 1333
  • Dsc 1335
  • Dsc 1350
  • Dsc 1352
  • Dsc 1360
  • Dsc 1375
  • Dsc 1388
  • Dsc 1398
  • Dsc 1400
  • Dsc 1401
  • Dsc 1404
  • Dsc 1426
  • Dsc 1432
  • Dsc 1450
  • Dsc 1456
  • Dsc 1459
  • Dsc 1463
  • Dsc 1468
  • Dsc 1471
  • Dsc 1478
  • Dsc 1484
  • Dsc 1486
  • Dsc 1493
  • Dsc 1514
  • Dsc 1515
  • Dsc 1519
  • Dsc 1529
  • Dsc 1536
  • Dsc 1553
  • Dsc 1554
  • Dsc 1560
  • Dsc 1562
  • Dsc 1563
  • Dsc 1583
  • Dsc 1602
  • Dsc 1604
  • Dsc 1614
  • Dsc 1628
  • Dsc 1631
  • Dsc 1636
  • Dsc 1682
  • Dsc 1686
  • Dsc 1702
  • Dsc 1704
  • Dsc 1712
  • Dsc 1713
  • Dsc 1715
  • Dsc 1266
  • Dsc 1270
  • Dsc 1274
  • Dsc 1280
  • Dsc 1286
  • Dsc 1287
  • Dsc 1292
  • Dsc 1293
  • Dsc 1294
  • Dsc 1298
  • Dsc 1312
  • Dsc 1315
  • Dsc 1331
  • Dsc 1333
  • Dsc 1335
  • Dsc 1338
  • Dsc 1350
  • Dsc 1352
  • Dsc 1360
  • Dsc 1367
  • Dsc 1368
  • Dsc 1372
  • Dsc 1375
  • Dsc 1388
  • Dsc 1398
  • Dsc 1400
  • Dsc 1401
  • Dsc 1404
  • Dsc 1426
  • Dsc 1432
  • Dsc 1450
  • Dsc 1456
  • Dsc 1459
  • Dsc 1463
  • Dsc 1468
  • Dsc 1471
  • Dsc 1478
  • Dsc 1484
  • Dsc 1486
  • Dsc 1493
  • Dsc 1514
  • Dsc 1515
  • Dsc 1519
  • Dsc 1529
  • Dsc 1536
  • Dsc 1553
  • Dsc 1554
  • Dsc 1558
  • Dsc 1560
  • Dsc 1562
  • Dsc 1563
  • Dsc 1583
  • Dsc 1602
  • Dsc 1614
  • Dsc 1616
  • Dsc 1628
  • Dsc 1631
  • Dsc 1636

Trasa Tupiza – Uyuni

Dystans 200 km

Wstajemy zziębnięci po nocce spędzonej na dnie rzeki Rio Tupiza. Na zewnątrz 2stopnie C o 7 rano. Ile było w nocy nie wiadomo. Wstępne szacunki wskazują na – 15. Roberto chcąc zetrzeć mgłę z szyb naszej podróżnej sypialni drapie lód. Moje soczewki całkiem zamarznięte nadaję się do zastosowania jako lodowy kompres na oczy. Musimy wyciągnąć kupioną w Buenos kołdrę puchowa, bo kocyki polarowe i śpiwory dzisiaj już nie dały rady. Jak się okazuje i tak jesteśmy szczęściarzami. My przespaliśmy całą noc, a część grupy nie spała w ogóle bo zepsuły im się webasta – czyli ogrzewanie samochodowe i grzechotali z zimna.

Powoli wracamy do żywych. Zgrabiałymi rękami szybko szykujemy śniadanie. Herbata błyskawicznie stygnie. Ale i tak jesteśmy szczęśliwi, że przeżyliśmy tę noc bez utraty skalpów i twarzy, bo w Boliwii nie lubią białych. Na miejscowym PKS ie widzieliśmy wczoraj swastykę. Patriotyzm wyrażony w dosyć trudny dla nas sposób. Roberto przypomina mi o wiosce przygranicznej w Argentynie, gdzie wieczorem też widział zebranie młodych chłopaków z podniesionymi rekami salutującymi faszystowskie pozdrowienie dla jakiegoś mówcy. Tak było. Faktycznie.

Wyruszamy w drogę do Ujunii. Jak powiedział policjant droga zajmie nam około 6 godzin. Przez góry i zakrętasy może być. Mamy się kierować na Atochę. Trafiamy na dziwny rozjazd. Niejasny. Drogą dedukcji dochodzimy do tego, że prosto oznacza za kierunek za główną drogą. GPS nie jest w stanie odnaleźć się w boliwijskiej rzeczywistości. Boliwijskie drogi są najgorzej oznakowanymi drogami, jak piszą w przewodnikach. Wjeżdżamy z góry. Znowu do góry. Jesteśmy urzeczeni górami. Wysokość 4125. Chłopaki śmieją się, że marlboro smakuje na tej wysokości jak extra mocny bez filtra. Dla Roberto nie ma różnicy. W wolnej chwili stawia piramidkę z kamieni, żeby wrócić tu jeszcze raz. Ja zabieram kamień pod nasz przyszły dom.

 Mamy do przejechania jeszcze 140 km. Krajobraz gór zmienia się co każde kilkadziesiąt kilometrów. Wciąż inne kolory. Inny typ gór i roślinności. Na końcu wjeżdżamy w wydmy i pustynne i solankowe piaski. Robię zdjęcia zwisając przez okno, a Roberto zwalnia na czas pstryków. Tak podzieliliśmy role w tej spółce. Okupujemy to fryzurami robionymi przez nieubłagany wiatr i twarzami pokrytymi drogowym pudrem.  Oboje powoli rozważamy możliwość zmiany fryzury na dredy.

Dojeżdżamy do Uyuni. Znajdujemy hotel. Pani zapewnia , że ciepła woda, śniadanie itd wszystko jest. Nie zapytaliśmy tylko o ogrzewanie. Chociaż jak zapewnia nasz nas kierownik wycieczki w Boliwii ogrzewanie w pokojach jest nie praktykowane. Zamiast pościel jest uszyta z polaru. Też wyjście. Kolację zjadamy w pobliskiej pizzerii. Roberto zadowolony. Cienkie ciasto i ser w porządku. Samo miasto dopiero się rozbudowuje. Pośród biednych budyneczków parterowych, pojawiają się nowo budowane hotele. Nic dziwnego przecież to miejsce wypadowe dla turystów zwiedzających pograniczne boliwijsko- chilijskie.

Wieczorem zagrzewamy się do boju na drugi dzień whisky. Na ulicy trwa festyn związany z jakimś narodowym świętem. Wszyscy Boliwijczycy duzi i mali tańczą w taki sam sposób proste rytmy krokiem odstawno- dostawnym.

My idziemy spać wykończeni dzisiejszymi przygodami.

Solar de Ujuni - San Perdro de Atacama

Dzisiejszy planowany dystans to 250 km z Uyuni do San Perdo de Atacama

Bez żalu opuszczamy zimny hotel i surową Uyunie. Boliwia to jednak dziki kraj z nieprzewidywalnymi zachowaniami. Boliwijczycy nie lubią turystów ani białych i czuje się to  kontaktach z nimi. Maja zrodzoną zdolność do kłamstwa, weić poruszanie się po tym kraju gdzie GPS prawie nie istnieje to loteria i wróżenie z fusów. Bierzesz mapę , Garmina, tubylca i sprawdzasz  wypadkową ich poglądów. W taki sposób przejechaliśmy ponad 1000 km po Boliwii.

Dziś kolejny eksperyment. Wyjeżdżamy na solnisko zwane Solard de Ujuni . Najpierw krążymy po mieście , żeby z niego wyjechać na prawidłową drogę, kierowani przez nieocenionych tubylców. Wreszcie znajdujemy drogowskaz na Chile. Do Jeziora mamy kilka kilometrów. Biała plama zaczyna się praktycznie tuż za miastem. Ale w pełnej okazałości widzimy go za chwilę. Ogromna tafla jeziora kiedyś pokryta twardą skorupą solną na której jest kilka centymetrów wody. Robimy zdjęcia przy pierwszych wypiętrzonych stożkach. A teraz tylko na przód. 250 km2 do dyspozycji. W chłopaków wstępuje demon prędkości. Ruszają do przodu. Wiatr rozwiewa grzywy ich rumaków. Rozpoczął się wyścig. Jeden koło drugiego jadą rozpryskując wodę spod kół. Zawracają i wjeżdżają między siebie robiąc przy tym zdjęcia sobie nawzajem. Przednia zabawa. I tak dojeżdżamy do wyspy z kaktusami wbitymi jak pale w tę resztkę ziemi o wysokości nawet 4 metrów. Giganty robią wrażenie. Nawet Roberto wygląda przy nich niepozornie.

 Kilka kilometrów dalej zjeżdżamy do hotelu na jeziorze. Jesteśmy dzisiaj pierwszymi gośćmi. Zwykle wycieczki przyjeżdżają godzine później czyli koło 10. Hotel to jednopiętrowy barakowaty budynek, którego dach łatany jest blacha i folia obciążoną kamieniami. Wewnątrz rodzinka tubylców prowadzi sklep z pamiątkami i galerię ubiorów tradycyjnych przypominających momentami serdaki z naszych wsi. Dla ozdoby ustawiono tam też rzeźby solne przedstawiające uproszczone sylwetki zwierząt. Naszą  uwagę przyciąga wypchany ptak podobny do małej sowy przyczepiony do makatki jak zwykła ozdoba. Obok wysepka z flagami różnych państw. Polskiej nie ma, my też nie zostawimy.

Jedziemy dalej jeziorem. Mijamy ścieżkę wysypaną przez jego środek z dużą prędkością. Stopniowo czujemy pod kołami miękki grunt. To był moment kiedy chcąc zawrócić grzęźniemy w lepkim jak ciasto na pierogi błocie. Dwa ruchy do przodu dwa do tyłu i w końcu na wstecznym udaje nam się wyzwolić z grząskiej mazi. Nie na długo. 50 m do przejechania i kolejny raz osiadamy w błocie. Tym razem na dobre. Mimo usilnych prób wyjeżdżamy dopiero na linie ciągniętej przez drugi samochód. Teraz jeszcze tylko jedno auto uwolnimy z objęć solara i jedziemy dalej. Wracamy na ścieżkę. Teraz przed nami szrutowa droga do Laguna Verde i Laguna Colorada i oczywiście wulkany.

Droga dłuży nam się okropnie. Tarka na drodze wykonuje bezpłatny masaż rąk w wszystkich innych części ciała. Wreszcie dojeżdżamy do wulkanów. Jeden z nich dymi sobie tajemniczo. Ciekawe kiedy da o sobie naprawdę znać. Podziwiamy ich klasyczne stożkowe kształty i kolorowe brązowo brunatno zielonkawe zbocza pokryte śniegiem. Są majestatyczne. Zachwycają. Roberto bardziej powściągliwie reaguje na coś co widział już na Islandii.

Powoli ruch się zagęszcza . Samochody z turystami przemieszczają się w każdym kierunku intensywnie jak na przysłowiowej Marszałkowskiej.

Wjeżdżamy do hotelu. Pełen luksus za 150 USD za dzień. Dzisiaj wielu z naszej grupy zapłaciło by każdą cenę za cywilizacyjne lexusy czyli normalne łóżko i łazienkę z ciepłą wodą. Musimy się umyś z kurzu

Wieczorem przy kolacji Robert naciska, że trzeba to zobaczyć, bo to wspaniała okazja. A potem można już umrzeć. O dziwo nawet najwięksi maruderzy w końcu ulegają namowie. Wynajmujemy busa, żeby nie ciągnąć naszych rumaków, a ręce odpoczęły od tarkowych 3 dniowych drgań po przebyciu boliwijskich dróg. Jutro pobudka o 3 rano.

Trasa Sam Pedro de Atacama- Gejzery El Tatio, Velle de la Luna

Dystans 250 km

Zgodnie z wolą Roberta, cała grupa w doskonałych nastrojach karnie zrywa się o 3 rano czasu chilijskiego aby o 4.30 zapakować się w busa mającego zawieść nas do najwyżej położonego na świecie pola gejzerów El Tatio, jednej z głównych atrakcji  tutejszej okolicy. Zjadamy skromne  śniadanko. Wczoraj zrobione kanapki z serem żółtym, małą sałatkę owocową. Pakujemy po małym soku do kieszeni i już zziębnięci, bo na zewnątrz – 15 stopni C wyjeżdżamy. Naszym przewodnikiem jest Fernan – Indianin  z plemienia Keczuła. Konduktor Oskar wiezie nas szutrami ciemną nocą co celu. Między czasie masz nieoceniony kolega Marek rozlewa dla poprawy humoru i rozgrzania brzucha do szklanek tzw. Łysola.

Po 2 godzinach 15 minutach jazdy dojeżdżamy na miejsce. Naszym oczom ukazuje się ….dymiących dziur w ziemi, co jakiś czas wykrzeszających z siebie fontanny wody na wysokość do 1,5 m. Zgrabiałymi palcami robimy wszyscy zdjęcia rozglądając się za miejscem postoju busa. Dla takich „siurów”  poświęciliśmy co najmniej 6 godzin spania w ciepłym łóżeczku, komfortowe śniadanko, i poranną relaksacyjną kąpiel. Ponieważ większość grupy widziała na Islandii tamtejsze wspaniałe w stosunku do tych gejzery ich chęć zemsty na Robercie rośnie. Wymyślamy różne metody kar i tortur a Robert przezornie oddala się od grupy widząc spiskujące miny. Oj chyba ktoś na piechotę będzie wracał do miasteczka, albo odkupi swoje winy wieczorną kolacją dla wszystkich w jednej z tych klimatycznych knajpek w San Pedro.

Przewodnik i kierowca rozstawiają ciepły poczęstunek dla grupy. Wypijamy herbatę, kawę kakao i szybko wskakujemy do samochodu. Po 15 minutach do grupy nieśmiałym krokiem wraca Robert . Z pokorna miną pyta czy go zabierzemy ze sobą do hotelu. Łaskawość towarzyszy jest wielka. Za chwilę jedziemy do kolejnej atrakcji  na polu, basenu i gejzeru o nazwie kiler. Fernan zatrzymuje samochód i otwiera drzwi. Z uśmiechem zachęca nas do obejrzenia kolejnej atrakcji. Bez skutecznie. Grupa jest silna i asertywna nie da się wyprowadzić na mróz Zdziwiony uprzedza, ze gdybyśmy chcieli robić po drodze zdjęcia to on się zatrzyma. Grupa jednoznacznie patrzy na Roberta. Tak wiem i krótkie spojrzenia wystarczą, żeby po drodze siedział pokornie. Nie rusza nas ani mały kościółek w wiosce liczącej czterech mieszkańców, ani lamy na wzgórzu, ani potoczek szemrający wśród traw i mchów u podnóża górki. Chcemy do hotelu teraz, już, natychmiast.

O 9 już jesteśmy z powrotem. Kierowcy jadą do myjni umyć auta zakonserwowane błotem, pyłem i solą na grubość około 3 mm. Po południu odkrywamy plamę ropy pod naszym autem. Okazuje się , że rozszczelnił się zbiornik paliwa. Kropla za kroplą ścieka na żwir. Chłopaki pocieszają nas, że to pewnie na stacji facet wlał za dużo i teraz wycieka. Zobaczymy.

 O 15 jedziemy do Vall de la Luna czyli Doliny Księżycowej. Zobaczymy czy zjawisko ma charakter rozwojowy. Przyjeżdża po nas znowu Fernan. Jedziemy w pobliskie góry w miejsce gdzie kręcili „Gwiezdne wojny”.

Vall de la Luna to dolina złożona jakby z trzech rodzajów krajobrazów. Pierwszy to wysokie zwietrzałe piaskowce zawierające kryształki soli przypominające w swojej budowie kanion. Kiedy jest kompletna cisza można usłyszeć jak trzeszczą pod wpływem temperatury kurczące i rozszerzające ściany. Jak w całym Chile kolorem podstawowym jest  bordowo- brązowy  w różnych odcieniach. Drugi krajobraz to skały pofałdowane jakby wałki ciasta poukładane koło siebie w różnej wysokości fale. Wszędzie mnóstwo piachu bo w koło przewijają się połacie wydm. Trzecia część to trzy wyrzeźbione przez wiatr formy skalne, w tym jedna sercowata. Atrakcyjne miejsce do robienia zdjęć na pewno. Warto było tu przyjechać.  Jest ogromny wiatr i mnóstwo piachu wciska się w każdą szczelinę buta. Myśląc, że to ostatnia atrakcja, nie znalazłwszy androidów  wracamy do busa. A tu niespodzianka. Po 5 minutach jazdy kolejny nakaz wymarszu tym razem do Doliny Śmierci. Idziemy krótkim wąwozem zgodnie z wiatrem który tutaj wiej jak w największym możliwym przeciągu. Stajemy na końcu skarpy. Wiatr jest tak mocny, że spycha nas w kilku dziesięciometrową przepaść. Trzeba być ostrożnym, żeby faktycznie nie dać się zdmuchnąć. Fernan opowiada o legendzie wg której w tym miejscu biali ludzie zamordowali wcześniej torturując 300 lokalosów czyli tubylców, bo nie chcieli im powiedzieć gdzie ukryli złoto. Wymordowali całą wieś i przeżył tylko jeden Indianin, który o tym wszystkim opowiedział innym. I tak z pokolenia na pokolenie przekazuje dziadek wnuczkom tą opowieść pielęgnując żal i nienawiść do białych ludzi. Jedziemy na kolejny punk widokowy tutaj poczekamy na zachód słońca w którym wszystko dookoła nabiera tęczowych barw. Fernan rozpoczyna kolejną legendę plemienia Keczuła o koce, którą zesłały bóstwa Indian , aby mogli łatwiej znosić udrękę pracy dla białych. Dla białych będzie to powolna śmierć. Robimy parę zdjęć zatopionych purpurowych gór w nieskazitelnym błękicie nieba. Bajeczne barwy nie spotykane gdzie indziej, nawet w Boliwii czy Argentynie.

Wracamy do hotelu. Plama pod samochodem lekko się powiększyła. Niepokój nas wzrasta. Kupujemy dodatkowe dwa karnistry po 20 l każdy. Zapas na dolewkę w drodze. Okazuje się, że rozszczelnił się zbiornik paliwa na wysokości ¼ jego wysokości. Roberto ma coraz bardziej zatroskaną twarz. Wieczorem wypadamy jeszcze na miasto, aby kupić pamiątki. San Perdo to idealne miejsce na wakacje dla zakochanych i młodzieży szukającej niestandardowych klimatów. Chile robi na nas wrażenie najsympatyczniejszego dotąd kraju w Ameryce Południowej. Ostatni rzut oka na palące się restauracjach kominki. Na pewno tu wrócimy jeszcze kiedyś.

Trasa San Pedro de Atacama – Paso de Jama – Purmamarca – San Salvador do Jujuy.

Dystans 450 km.

Z ubolewaniem żegnamy się z  pokojem, łazienką i innymi zdobyczami cywilizacji. Dzisiaj mamy do pokonania drogę 160 km do najwyżej położonego przejścia granicznego na świecie chilijsko – argentyńskiego Paso de Jama na wysokości 4820 m n.p.m. Po drodze nasz rumak zaczyna pokazywać kto tu rządzi i dyktuje warunki. Nieoczekiwanie silnik zaczyna się grzać mimo włączonego na full ogrzewania i spokojnej jazdy. Co jakiś czas stajemy na poboczu chłodząc zwierza. Nie ma takiej opcji. Musimy jechać dalej. Czeka jeszcze tylu Indian do poznania. Podczas jednego z przystanków Roberto wpada na pomysł żeby sprawdzić płyn w chłodnicy. Dolewamy 5 litrów i jeszcze trochę. Jest dumny, że udało mu się dogadać z własnym rumakiem. Suniemy pod wielką górę 120 km/h i żadna wysokość już nie jest nam straszna. Porządna i ekonomiczna ta nasza kobyła.

W trakcie kiedy my odprawialiśmy tańce proszące wokół naszego auta, kolejny samochód stracił koło na dojeździe do przełęczy. Chłopaki są wykończeni zmienianiem koła i pobytem na tak dużej wysokości. Każdy wysiłek tutaj jest bowiem okupiony zmęczeniem i utrudnionym oddychaniem. My na dopalaczy Polpharmy kłopotów wysokościowych nie mamy prawie żadnych. Doganiamy resztę grupy. Przekraczamy granicę i wracamy do Argentyny. Wraca spokój na pokład.

Przekraczamy przejście graniczne pomiędzy Chile i Argentyna sprawnie. Jeden papierek do wypełnienia  i jesteśmy wolni. Oczywiście nie obyło się bez sprawdzania lodówek i jedzenia w asyście psa.

Ruszamy w przeprawę przez kręte ścieżki gór drogą 52 do Purnamarci. Przejazd zaczyna się spokojnie chociaż wciąż pniemy się pod górę. Podziwiamy widoki i z żalem stwierdzamy, że Chile w swych kolorach jest zdecydowanie bogatsze. Ale Argentyna też potrafi zaskakiwać. Po chwili wjeżdżamy w krainę kanionów zbudowanych z wysoko wypiętrzonych intensywnie czerwonych skał i kaktusów znanych wszystkim z przygód Bolka i Lolka na dzikim zachodzie. Robimy mnóstwo zdjęć. Adrenalina rośnie. Wreszcie mamy cos co poruszyło nas zmysł estetyczny. Czujemy się już rozbestwieni po tych 11 dniach oglądania niesamowitości. Znowu wita nas wysokość 5010 m w Colorado Tomado. Dopalacze z Polpharmy pozwalają przeżyć tę przyjemność bez zbędnych stresów.

Teraz zjeżdżamy w dół. Kręte ścieżki zjazdowe znowu sprawdzają nasze mocne nerwy i umiejętności konductore Roberto. Samochód jedzie gładko.

Po ponad 100 km dech w piersiach zaczynają zapierać nowe kolory skał. Wciąż otwierające przed nami za każdym z zakrętów kolejne swoje odsłony. Najpierw kolor czerwono- brunatny, potem fioletowy, niebieski, żółty, pomarańczowy ,zielony, biały  i nagle wszystkie kolory razem zbite jakby ktoś połączył wałeczki kolorów modeliny i zrobił z nich stożkowe góry, a potem przeciął na pół. Fachowo zwane szefronami osadowymi .To właśnie jest wzgórze siedmiu kolorów. Cały wąwóz Quebrada de humahuaca ciągnący się prawie do San Salvador jest wpisany na listę UNESCO. Stajemy w Punamarce aby pospacerować, zobaczyc i dotknąć doliny Colorada. Sama Punamarca to mała wioska, w której dopiero odkrywany jest potencjał turystyczny i zaczynają powstawac hotele.

Po powrocie okazuje się, że pod chłodnicą mamy mokrą plamę.Roberto dolewa kolejne 2 litry tym razem płynu do chłodnic.  Musimy znaleźć mechanika w San Salwador de Jujuly.Do miasta mamy około 60 km wiec dojedziemy. Po drodze z wiszącej ciemnej chmury zaczyna padać deszcz ze śniegiem . nie wierzymy własnym oczom. Dojeżdżamy około 19. Przez godziną szukamy hotelu, bo wąskość uliczek i intensywny ruch w piątkowy wieczór uniemożliwiają zatrzymanie się w każdym miejscu. O 20 udaje się znaleźć hotel Anida. Standard lat 70 tych. Samochody mające wysokość ponad 220cm też się zmieszczą na hotelowy parking. Pełen sukces. Szybko zrzucamy rzeczy do pokoju i idziemy na kolacje do polecanej przez recepcjonistę restauracji na najlepszą Parillę w mieście. Restauracja J&J przypomina w swoim wystroju lata 70. Obrusy zachowały pamięć o świetności poprzednich imprez. Na ścianie namalowany święty mikołaj wśród kaktusow, idzie sobie w japonkach wioząc prezenty na dwóch osiołkach. Przy suficie telewizory w których puszczane są na okrągło wideoklipy z zespołami z lat 70/80 tych. Kelner przyjmuje zamówienie przynosi piwo Quilmes i herbatę i znika na prawie godzinę. Między czasie knajpka zapełnia się tutejszymi lokalesami. Kiedy osiąga stan zapełnienia 90% kelner przynosi Parrillę. Stos grillowanego mięsa wołowego, kiełbasek Horizon i czego w rodzaju naszej kaszanki. Zjadamy wszystko ze smakiem chociaż momentami smak przypomina grillowane mięso rosołowe.Całość dopychamy sałatkami i frytkami robionymi tutaj z prawdziwych krojonych ziemniaków nie pulpy. Z tak napasionymi brzuchami idziemy spać.

Trasa: San Salvador De Jujuy – Salta- Cafayate- Santa Maria

Pobudka 6.30 i 8.30 już jesteśmy w drodze. Zimno 6 stopni C. Dobrze, ze podróżujemy samochodem.

Poranne sprawdzanie auta wykazało, ze nasza maszyna ma niechybnie zdolność samoregeneracji, bo wycieków ani ze zbiornika paliwa ani z chłodnicy już nie ma. Zbudowani tym faktem wyjeżdżamy na południe główną drogą. Po 40 km odbijamy w prawo na szutrową drogę do Pulores, aby przejechać widokowa trasą do Salty. Trasa wiedzie przez zielony pełen traw i drzew obszar wijący się serpentynami wśród wysokich górskich brzegów. Roberto intensywnie kręci kierownicą w tej prawdziwej dżungli omijając zręcznie stojące na poboczu krowy i konie. Zaglądamy ciekawie do gospodarstw w poszukiwaniu gauczo na koniach. Udaje się przydybać ich jak szykują się pod drzewem do wyjazdu na  pastwisko. Wreszcie udaje mi się zrobić zdjęcie epifitycznych kaktusów porastających drzewo, zdobiących je swoimi czerwonymi językowatymi kwiatami.

Mijamy Saltę i 68 kierujemy się w El Carrill na Pulares przez Seclantas, Molinos  i Cafajatę do Santa Maria kierując się rutę 40 którą mamy już zjechać aż do Ushuaii.   

Zjeżdżamy na szutry prowadzące na Pulares. Górki z kaktusami pną się coraz wyżej. Temperatura spada. Zaczynaliśmy wyjazd z 11 stopniami na plusie. Teraz coraz wyżej i zimniej. Wjeżdżamy na teren Parku Narodowego Los Cardones wciąż wyżej i wyżej aż w końcu kaktusy z znikają a naszym oczom zaczyna ukazywać się delikatny szron na trawach. Nic dziwnego 0 stopni. Na pastwiskach jakby nigdy nic nadal pasie się bydło. Temperatura spada, wysokość rośnie a my wjeżdżamy do krainy królowej śniegu. Trawy i krzewy pokryte delikatnymi igiełkami szronu. Białe zbocza z pastwiskami wyglądają niesamowicie w zderzeniu z kolorowymi górami. Wjeżdżamy na 3 200 metrów. Dróżka wijąca się ciasno tuż przy skałach i przepaście po zewnętrznej stronie rozgrzewają nas do czerwoności. Roberto jeszcze nigdy nie nakręciła się kierownicą tak jak dzisiaj. Nasz rumak Patyś bez szemrania pokonuje kolejne wzniesienia. Chyba musi nas naprawdę kochać. Roberto całuje kierownicę i głaszcze go czule, że tak dzielnie się spisał. Jeszcze chwila i będę zazdrosna.

Powoli zjeżdżamy na dół do Saclantas i skręcamy na Molinos . Na zboczach znowu pojawiają się kaktusy. Najpierw opuncje, potem te wysokie kandelabrowe. Jedziemy do Cafayate. Jesteśmy na najstarszej drodze ruta 40 Ameryki południowej na jej 4530 km. Kończy się ona w miejscu gdzie kończymy też trasę naszej wędrówki blisko Antarktydy. Droga  biegnie wzdłuż Andów i rozpoczynamy ją podziwiając  monstrualnej wielkości kaktusy. Sami się dziwimy , że jeszcze nam się nie opatrzyły. Mijamy ubogie domki z niewypalanej gliny i podziwiamy ludzi, że potrafią żyć w takich warunkach. Ja jak łowca dusz, robię zdjęcia napotkanym tubylcom czając się z aparatem już 50 metrów wcześniej. To taki wypróbowany trik, wywołujący najmniej gniewu na fotografowanych obliczach. Roberto na moment zdjęcia zwalnia trzymając jednak czujnie nogę na gazie gdyby przyszło nam szybko uciekać . Przejazd przez wioskę takich samochodów wywołuje zawsze duże poruszenie i na jego mocy też nam się udaje złagodzić stres localesów. Z wiosek wjeżdżamy z góry. W coś na kształt trasy widokowej Jedziemy wzdłuż Calchaqui Valley do Cafayate wzdłuż Rio Calchaqui. Górki robią się coraz wyższe. Robią się czerwono- brązowe. Mają znowu różne kształty i wysokości wypiętrzeń. Znowu trafiamy do krainy magicznych przestrzeni. Aby nagle dojechać do kanionu wysoko wypiętrzonych skał pomiędzy którymi wije się wąska dróżka. Roberto znowu jest w swoim żywiole. Głaszcze Patysia po kierownicy i szepcze tajemnicze zaklęcia. Można dojść do podobnego wniosku jak doszli kiedyś Indianie w czasie podbojów, że biały człowiek i jego koń to jedność. Jest kręto i stromo. Kurz przedostaje się do samochodu. Znowu siedzę wczepiona w kokpit pazurami, żeby utrzymać pozycję pionową. Nie wiedziałam, że może to być tak męczące. ¼ przejazdu nagrywamy na kamerze. Będziemy go wspominać w kraju.

Potem już spokojnie zjeżdżamy do Cafayate. Miejcowości  słynącej jak cały region z hodowli winogron i wyrobu wina. Pierwsze argentyńskie miasteczko, gdzie jest czysto i czuć pieniądz w powietrzu . Ltrz Luksusowe sklepiki z biżuteria i dekoracjami wnętrz, ubraniami ,hotelami. Za miasteczkiem hektary ciągnących się wzdłuż drogi winnic i hacjendy, białe przestronne z gankami wspartymi na kolumnach i łukach. Białe i dumne. Ogrodzone. Majestetyczna biała brama zapowiada wysoki status społeczny gospodarzy.

Jedziemy dalej do Santa Marii. Ruta 40 mim, że krajowa ma odcinki szutrowe. Jedziemy już w ciemności i pyle przez okoliczne wioski. Zaglądam do chatek przez nie zasłonięte okna. Skromny wystrój w większości, przypominający styl chat ze skansenu w Sierpcu, który oglądaliśmy tuż przed wyjazdem. Wieloosobowe pokoje. Pod ścianą regał z samych półek. Makatka na ścianie pełni rolę dekoracji. Proste meble w swojej budowie. Na gankach przed wejściem porzucone rowerki dziecięce , taczki i inne sprzęty do prac w ziemi.

Wreszcie po przejechaniu450n km. Dojeżdżamy do Santa Maria. Na ulicach rozciągnięte nad ulicami chorągiewki wskazują na świąteczny wystrój. Znajdujemy wreszcie camping. Gospodarz zapewnia , ze ma ciepłą wodę i toalety. Cóż chcieć więcej. Wjeżdżamy. Chłopaki idą na ględziny. Jest ok. pada werdykt. Parkujemy samochody wokół ławek na których jutro zrobimy śniadanie. Mimo gruntownej zaprawy w harcerstwie, spartańskich warunków przećwiczonych z tatą na rybach nie udaje mi się przemóc wstrętu do pobliskiego prysznica. Nawet ręcznik odnoszę do samochodu, żeby zetknął się z obecnym tu porządkiem. Roberto ma podobne odczucia. Dzisiaj dzień dziecka i mycie na sucho. Na zewnątrz 5 stopni. Najważniejsze to szybko wskoczyć w śpiwory. W nocy budzą nas sztuczne ognie i strzały. W miasteczku obchodzą dzień swojego bohatera narodowego San Martina. Przejeżdżaliśmy dzisiaj przez miasteczko nazwane od jego nazwiska. Po 30 minutach fajerwerki milkną. Można spać dalej.

Trasa: Santa Maria – Belen- San Blas – Chilecito

Trasa 520 km

Wyruszamy jak zwykle koło 8 od razu kierując się na rutę 40 do Chilecito – śródgórskiego miasteczka będącego bazą wypadową do zwiedzania Parku Narodowego Talamaya. Droga jest smutna, bo po asfalcie nie licząc paru rzeczek, które przejechaliśmy. W pobliskich mijanych miasteczkach znowu trafiamy na objazdy. Okazuje się, że dzisiaj jest jakiś ważna kościelna uroczystość i wszyscy kto żyw zjechał do kościoła aby wziąć udział w procesji z pełnymi honorami. Na poboczach jak u nas stoją auta z różnych lat te stare ledwo jeżdżące i te nowe z tegorocznych kolekcji. Nawet czerwony autobus typu „ ogórek” ale typ amerykański został dzisiaj zaprzężony do pracy. W miasteczkach przygotowane są festyny z okazji Dnia Dziecka, który dzisiaj tu świętują. Ale póki co wszyscy w kościele.

Jazda rutą 40 po odludnych odcinkach nie jest atrakcyjna, ale jakoś trzeba się przemieścić. Roberto dzisiaj policzył, że nasza trasa licząca ok. 10 tys km to tyle co przejechanie Polski 5 razy. Jest to jakiś odnośnik;)

Na obiad zatrzymujemy się z boku drogi w krzakach i kaktusach. Żaden obiad nie smakuje tak jak tutaj. Wczoraj zjedliśmy ostatni słoik fasolki po bretońsku. Dzisiaj będą kiełbaski w leczo, a potem tylko ohydne pulpety w różnych sosach. Nawet duży głód nie jest w stanie dodać im smaku. Roberto odkrywa w sobie talent kulinarny. Potrafi wyczarować z tajemniczej szuflady same cuda. I tylko baleysa brak.

Mamy jeszcze 190 km do parku. Przejeżdżamy mostem kolejną rzeką Rio Capayan, której nie ma. Będzie dopiero w okolicach lutego kiedy temperatury w dzień będą na poziomie 48stopniu.

Wreszcie wjeżdżamy w góry. Rozpoczynamy trasę widokową pomiędzy Sanogasta a Pagancillo. Szutrówka pnie się go góry pomiędzy górami przylepiona jak wąska wstążka. Strach Patrzeć w dół. Urwisko i strome zbocze. Góry mają znowu niesamowity zakres kolorów. Na tle popielatych gór rozciąga się pasmo czerwone , a na jego tle niebieskie.  Robię zdjęcia walcząc z murkami ograniczającymi drogę niczym mur obronny zamku. Skutecznie ograniczają czystość kadru. Mój Mistrz siedzący obok rozkłada ręce. Zatrzymujemy się na punktach widokowych. Uzupełniamy fonotekę. W oddali widać już góry pokryte śniegiem. Z niecierpliwością czekamy, aż wreszcie je zobaczymy w całości. W końcu są. To druga część trasy. Roberto nie wytrzymuje napięcia. Zatrzymuje samochód. Jego zmysł artystyczny musi znaleźć swój wyraz w zrobieniu zdjęcia 3 kapliczek stojących obok siebie przy drodze na tle gór. Jest z niego bardzo dumny. Chwilę potem robimy zdjęcia kaktusów na tle zaśnieżonych szczytów. Gra kolorów otoczenia i niebieskie niebo z chmurami pozwalają zrobić zdjęcia, którymi jak mówi Roberto można wygrać talon na balon. Wyjeżdżamy na asfalt. Zadowoleni, spełnieni. Gotowi do dalszego czekania na kolejną niesamowitość. Adrenalina spada. Zmysły zostały nasycone. To jest powód dla którego jesteśmy w stanie znosić poranne zimno, brak prysznica i jedzenie w puszkach.  Dojeżdżamy asfaltową drogą do Parku Narodowego Talamaya, gdzie planujemy zostać na noc. Samochody ustawiamy na miejscach dla kamperów. Między czasie okazuje się, że prysznice są ale tylko z zimną wodą, toalety ok., restauracja w której kawa kosztuje 14 zł też. Wahamy się czy szukać hotelu, żeby móc umyć się w normalnych warunkach, ale chęć integracji z grupą zwycięża. Chwilę później robimy piknikowa imprezę zakrapianą żołądkową gorzką na powietrzu pod bambusową wiatą. Nieopodal przy sąsiednim stoliku myszkuje szary lis pustynny w poszukiwaniu resztek jedzenia. Wszyscy dopadamy do aparatów i robimy biedakowi zdjęcia. Potem wracamy na imprezę. Około 21 okazuje się, że wszyscy są głodni. Wysyłamy delegację celem negocjacji z restauracją przygotowania 7 porcji steków. Na dyżurze okazuje się został tylko jeden facet. Podejmuje się zrobić dla nas to mięcho. Na talerzach ląduje mięso z kością i sałatka z pomidora i sałaty. Zjadamy wszystko ze smakiem. Roberto jak nigdy ogryza kości ze smakiem. Dziwne. To zawsze moja domena. A może nigdy nie dawałam mu szansy? Wreszcie około 22, padamy spać. Zimny samochód, zimny śpiwór i kołderka. Po chwili tracimy kontakt z rzeczywistością. Dzisiaj przejechaliśmy 520 km.

Park Talampaya – San Juan

Trasa 428 km

Pobudka 7.15. O 9 jedziemy busem zwiedzać park i oglądać dzieła sztuki wyskrobane  przez człowieka Nomada 10 tys. lat przed Chrystusem. Zziębnięci, bo jest tylko 4 stopnie wsiadamy do busa. Wjeżdżamy w kanion przypominający Wielki Kanion w USA. Ściany wysokości około 100 m wyrzeźbione przez erozję wodną robią na nas spore wrażenie. Rzeka tędy płynąca sama pogłębiała swoje koryto, rzeźbiąc coraz głębszy wąwóz. Wiatr wyrzeźbił w skałach różne kolumnowe kształty, polerując ściany miejscami na gładko. Trasa ma ok. 4 km i mamy na niej 4 przystanki. Pierwszy to dzieła sztuki człowieka. Na obrazkach scenka rodzajowa: facet pędzący stado zwierząt przed sobą. Drugi obrazek to złożona z wielu kresek i dodatkowych elementów postać człowieka. To szaman. Od razu widać ,że do zwykłych śmiertelników się nie zalicza. Dalej motywy roślinne i piec do pieczenia chleba ze strąków drzew tutaj rosnących. Taki kawałek kamienia z wydrążonymi głębokimi dziurami. Ziarenka są słodkie i były przyczyną kłopotów z zębami ówczesnych ludzi. Chyba jednak spodziewaliśmy się czegoś bardziej spektakularnego. Drugi przystanek to ogród botaniczny z krzewami rosnącymi dokoła. Trzeci i czwarty przystanek to punkty widokowe. Nad skałami krążą dwa kondory. Nie ruszając skrzydłami szybują nad skałami. Roberto robi zdjęcia. Wreszcie ma wolne ręce od kierownicy;) Potem krótka sesja fotograficzna dla potomnych i wracamy. Po drodze podziwiamy pasące się guanako dumnie pozujące do zdjęć i coś na kształt tutejszego zająca tylko na wyższych nogach. Po  ok. 2,5 godzinach zwiedzania Parku w stylu japońskich turystów, czyli przystanek, wypad z autobusu, parę pstryków i do busa jesteśmy trochę zawiedzeni. Przyzwyczajeni do samodzielnego zwiedzania mamy niedosyt. Nie mieliśmy możliwości rozkoszować się tym miejscem,  zwiedzając go takim sposobem. Lepiej byłoby móc przejść tą drogę pieszo i mieć chwilę na pobycie z tym cudem natury. Ale cóż. Czas to pieniądz. Turyści to leniwce. Może w taki sposób można lepiej ogarnąć właścicielom przyjeżdżający tutaj tłum.

 

Policzyliśmy dzisiaj kilometry przejechane. Wg naszej przewodniczki zrobiliśmy już 6 tys. Z około 10 tys. planowanych. Półmetek za nami.

Trasa San Juan- Mendoza -……Mendoza -  San Rafael

Dystans 412 km

Dzisiaj wg Road booka mamy dojechać do oddalonej o 160 km Mendozy. Tam spacer po mieście i zakupy. Jutro rano wyjazd do San Rafael lub dalej.  Wyruszamy spokojnie około 9. Rozpieszczeni tutejszym hotelem w standardzie najwyższym jaki udało nam się to spotkać. Aż szkoda , ze tak zimno, bo hotelowy basen wyglądał kusząco. Ale dzielna nasza brygada rządna wrażeń potrafi się oprzeć i takim pokusom. Po chwili jedziemy do Mendozy. Po drodze pada propozycja zmiany planów zaakceptowana przez wszystkich. W Mendozie odbijamy na …..i jedziemy drogą 7 w góry już dzisiaj  do San Rafael.( Co mielibyśmy robić pół dnia w mieście. To czysta strata czasu.) Zmieniony plan obejmuje przeprawę około 100 km przez pobliskie góry. Po krótkim szukaniu wjazdu Garmin pokazuje trasę wycieczki. Do San Rafael mamy ta drogą bagatela 436 km. Wjeżdżamy pod górę w ośnieżone góry podobne do naszych Tatr. Szare, smukłe, i pokryte śniegiem mimo, że na dworze + 15 stopni. Ścieżka wije się do góry stopniowo zaostrzając kąt nachylenia wjazdu. Roberto zachwycone. Wreszcie mamy prawdziwy offroad. Może nie po zbyt oryginalnych górach, ale za to jaka adrenalina. Robi się ślisko, miękkawo. Śnieg włącza absy. Biorąc pod uwagę napad rwy kulszowej, która dopadła Roberta dziś rano to faktycznie całkiem nierozsądny wybór. To jak dotychczas najtrudniejsza z tras jakimi jechaliśmy. Roberto znieczulony Bi profenidem  kręci kółkiem intensywnie. Strome podjazdy i gorsze od nich bardziej strome zjazdy. Przepaście po bokach już nie są wyzwaniem . Najważniejsze zachować kontrole nad zjazdem. Pierwsza góra zdobyta. Wjeżdżamy na szyt. Robimy zdjęcia. „Tarty” z kaktusami i 3115 m wysokości npm to też oryginalny widok. Chłopakom jest oczywiście mało. Wynajdują po drodze górkę ze stromym, prawie pionowym podjazdem. Dwóch śmiałków pokonuje ją jednym ruchem. Oczywiście Roberto wśród nich. Potem tą samą drogą pionowy zjazd w dół. Duma rozpiera go, od wewnątrz. Wtedy wychodzi najlepiej na zdjęciach;)

Jedziemy dalej. Kolejne góry i coraz bardziej stromo. Między czasie odpoczywamy na płaskich przejazdach dolinkami. Garmin każe skręcać z prawo, ale my wybieramy skrót jadać prosto drogą ….. W małej dolince robimy przerwę na obiad. Kiełbaski w leczo smakują jak najlepsze delicje. To nasz ostatni słoik. Teraz już tylko ostatnie flaczki i zrazy do końca wyjazdu. Na kolejną wyprawę mamy już pełne rozeznanie w ofercie gotowych dań;) W trakcie obiadu okazuje się, że nieopodal leżą kości krowy, która tutaj się pasła jeszcze chyba całkiem nie dawno. Jedziemy dalej. Kolejne zakręty odsłaniają powoli inne rodzaje skał. Aż nagle wyjeżdżamy na kolorowe, wyglądające w części jak ulepione przez cukiernika z lukru miejscami kulkowate formacje. Zielony, żółty, niebieski. Coś fantastycznego, bajecznego, nie zapomnianego. Niesamowita jest radość i emocje z takich widoków. Człowiek stara się zapamiętać i utrwalić wszystko na  jak najdłużej, ale nakładające się wrażenia nieubłaganie zacierają słodycz tych chwil.  To na pewno będzie widok  umieszczony na honorowym miejscu w naszym domu;) Jakby nie było dosyć tym wrażeniom, w oddali spostrzegamy jadących na koniach gaucho. Roberto pyta czy może im zrobić zdjęcie. Chłopaki stają przed nami jeden obok drugiego dumnie pozując do zdjęć. Dziękujemy im za ten miły gest. Jedziemy dalej. A przed nami tumany kurzu i jacyś ludzie z końmi. Podjeżdżamy bliżej.  To wojsko w mundurach na koniach jedzie w góry w towarzystwie wojskowego ambulansu. Oczywiście w takich momentach mając do dyspozycji ułamki minut zacina się sprzęt i na kamerze zostaje tylko resztka z tego przemarszu. To był ostatni przygodowy fragment w górach. Za 10 km wyjeżdżamy na asfalt przez miasteczko kurort podobne do naszego Zakopanego. Stąd wyruszają na rafting wycieczki , bo jest tu Rio Mendoza, która  faktycznie umożliwia uprawianie tego sportu przez cały rok. Czuć, że to jest prowincja Cuyo nastawiona na robienie pieniędzy z wina, które jest tu najlepsze w Argentynie i turystyki.

Do San Rafael mamy jeszcze 320 km. Po drodze kilka kontroli sanitarnych poszukujących warzyw i owoców, których nie można przewozić pomiędzy prowincjami. No fructas krzyczymy na wszelki wypadek, przewożąc 3 pomidory. Skutkuje zawsze.

Dojeżdżamy do miasta około 21. W restauracji  Robert zjada parrillę. Smaczniejszą bo lepiej wysmażoną niż ta w San Pedro.  Ja truchę czyli tutejszego pstrąga. Zamówiłam ją w sosie migdałowym. Kelner najpierw przyniósł truchę w pomidorach. Odmówiłam przyjęcia. Potem przyniósł łososia w  sosie cytrynowym też odmówiłam. Za trzecim razem przyniósł truchę, tą pierwszą tylko zdjął z niej pomidory. Resztki jeszcze rozstały na ogonie. Poddałam się. Wszyscy już zjedli, czekali tylko na mnie. Zjadłam. Była całkiem smaczna. Jeszcze tylko walka z bankomatem i jesteśmy gotowi do dalszego podboju Ameryki. Teraz szybko do hotelu spać, bo jutro skoro świt wyjazd. Hotel Jardin okazuje się przytulnym miejscem za 300 peso.

Trasa: San Rafael – Zapala

Dystans 736 km drogą 144 potem Rn 40

Wyjeżdżamy o 6.45. O tej porze jeszcze pusto na ulicach. Łatwiej poruszać się po mieście. Dzisiaj ma być jednostajnie. Typowa  trasa przelotowa. Fotografuję wschód słońca nad Andami. Przejechaliśmy 100 km i temperatura spadła do -1 . Wiatr zimny i silny jak halny. Góry w śniegu. Biegun coraz bliżej. Jedziemy monotonna drogą. Roberto prowadzi naszego rumaka, a ja uzupełniam wpisy na blogu. Przecież czekają na nie wierni czytelnicy;) Po 2 godzinach jazdy wreszcie się rozwidnia. Krajobraz zaczyna nabierać wyrazu. Ruta 40 zaczyna zmieniać swe oblicze. Oczywiście wjeżdżamy w góry. Wreszcie będzie się działo;) . Nasze oczy łakomo wypatrują atrakcyjnych elementów natury. Na rozgrzewkę kilka pstryków gór. Potem dolinki i wioski. Aż tu nagle przed oczami staje nam tablica na moście Rio Grande.  Legendarna rzeka wita nas mostem, rozlaną rzeką między górami i tęczą. Najbardziej ograna westernowo rzeka i dolina. Miejsce akcji krwawych scen rewolwerowców, pogoni za złoczyńcami, pierwszych osadników walczących o przetrwanie. Tu  John Wayna i Gregory Pecka pasują idealnie. Robimy zdjęcia i co chwilę wycieramy obiektyw , bo właśnie zaczął padać deszcz. Kamera idzie w ruch. W korycie rzeczy pasą się krowy i konie. Robert śmieje się , że jestem krowią mamą, bo znowu zaczynam robić zdjęcia zwierzakom. A ja tylko poluje na taką ładną argentyńską krowę, która jest kudłata. Nie jest łatwo. Samochód szybko miga przy obiektach mojego na które poluję. Świetne kolory. Niebieskie niebo, wreszcie z chmurami daje nadzieję, na fajne ujęcia. Po drodze za namową  Roberta chłopaki kombinują jak zjechać do rzeki. Być przy Rio Grande i do niej nie wjechać to nie wybaczalne. Niestety droga powoli odbiega od rzeki, aby potem zmienić się z sielskiej rzeki w kanionową czarną dolinę. Skały wulkaniczne nadają rzece nowy surowy wygląd. Zatrzymujemy się, żeby zrobić zdjęcia. Pod mostem wypatruję jednorogiego czarnego kozła. Oczywiście trzy foty nie uniknione. Kamera też. Dopiero po chwili jak zaczyna się stąpać powoli między krzakami przychodzi mi do głowy, że ten róg mógł stracić w walce o prym w stadzie. Może teraz jest na wygnaniu, żeby dokończyć życie w samotności. Robi mi się smutno. Lata świetności to czas, który przemija. Nieubłaganie. A potem …… Przy mostku okazuje się, są jeszcze trzy kapliczki wciśnięte w okrągłą skałę tworzącą naturalne ich tło. Ile razy je widzę, zastanawiam się po co ich tyle. W Polsce krzyże najczęściej są na rozstajach dróg. Tutaj kapliczki są przy drogach praktycznie wszędzie. Mam wrażenie, że w tej prowincji jest ich jeszcze więcej, co byłoby zrozumiałe, ponieważ miejsce kultu świętej znajduje się właśnie tu. Plastikowe butelki z wodą składane wokoło to symbol daru. Wszystko wygląda bardziej dla nas jak bałagan mówiąc delikatnie.

Jedziemy dalej czarno skalną doliną, która powoli nabiera kolorów. Zielony, czerwony, żółty, pomarańczowy. Powoli nie robią na nas wrażenia. Nowością są ośnieżone wysokie szczyty Andów, w które wciśnięte są ośrodki narciarskie. Zestawienie śniegu z żółtymi, kępiastymi trawami wygląda bardzo efektownie. Na drodze roboty drogowe. Argentyńczycy chcą pokryć asfaltem w ciągu najbliższych 3 lat całą rutę 40. Widać. Utwardzona droga miejscami szutrowa, już za chwilę będzie asfaltowa. Miasteczka okoliczne odżyją. Pewnie ruszy turystyka. Po drodze mijamy kolejną Lagunę. Tym razem…..zatrzymujemy samochód i robimy zdjęcie brodzącemu w wodzie koniowi z gromadką różowych pelikanów. Po chwili widzimy kolejną Lagunę …..Jej niebiesko-zielona woda wygląda niesamowicie na tle gór i żółtych traw. Nigdy nie przypuszczałam, że góry mogą dawać tyle radości. Z gór zjeżdżamy do miejscowości Barrankas. To pierwsza miejscowość otwierająca Patagonię. Na zboczu góry fotografuję napis powitalny dla odwiedzający. Kończymy trzeci etap wyprawy Cuyo. Od jutra Patagonia etap czwarty.

Około 20 dojeżdżamy do Zapali. Dobry hotel pozwoli Roberto wygrzać nadszarpnięte korzonki. Schodzimy po rzeczy do samochodu. Pod naszym rumakiem kałuża wody.

Szybkie oględziny wskazują, że to chłodnica. Dzisiaj faktycznie na trasie było bombardowanie kamieniami podwozia. Wklepuje w Garmina „ miejsca szczególne- naprawy samochodow” Są 3. Jedziemy na poszukiwanie. Ponieważ trafiamy na remont, offroadowym zwyczajem jedziemy na skróty przez nie otwartą drogę. 200 m przed nami widzimy patrol policji studzący nasze niestandardowe poczynania. Zawracamy. W dodatku okazuje się, ze nie zabraliśmy ze sobą żadnych dokumentów. Warsztat na mapie był koło salonu Forda, po drodze pytamy w salonie WW gdzie jest tu jakiś mechanico. Miły pan tłumaczy nam jak pojechać jeszcze jakieś 400 m, wypadające koło policjantów obserwujących naszą szarżę. Są zajęci kimś innym. Przejeżdżamy bez trudu. Trafiamy do lakiernika. Krótka wymiana słów nie rozumianych po żadnej ze stron, zmusza biedaka do zaprowadzenia nas do warsztatu specjalizującego się w chłodnicach Juan Car. Chwilę potem jedziemy za nim do mechanika. Tam zostawia nas i rozmawia w tym mugolowskim języku tłumacząc o co chodzi. Rekami jak na meczu pokazuje, ze mamy poczekać. Po 15 minutach przychodzi mechanik. Ogląda nasze cacko i znowu mówiąc coś szybkim potokiem słów tłumaczy co zamierza z tym cudem zrobić. W jego wypowiedzi pojawia się słowo maniana. Na okrągło powtarzane. Roberto przytomnie wyciąga Iphona z kalendarzem. Na całe życie zapamiętamy, że maniana znaczy jutro. Na budziku ustalają godzinę przyjazdu. 8.30 – pan będzie czekał. W ten oto sposób krąg pomocnych ludzi, dał nam szansę na kontynuowanie podróży. Jednocześnie robiąc nam dług wobec świata, za tę pomoc.

To był trudny dzień, zwłaszcza w końcówce. Powoli tęskni nam się za naszym zwykły normalnym życiem. Po takim resecie trudno jednak będzie do niego wrócić.    

Trasa: Zapala – San Carlos de Bariloche

Dystans 500 km

Dzień zaczęliśmy na wolnych obrotach. Randka z mechanico radiatores o 8.30 spowolniła nasz start. Przedłużona doba hotelowa pozwoli mi jeszcze trochę popisać. W Chile było trzęsienie ziemi, my kompletnie o tym nie wiemy. Zdala od mediów życie płynie spokojniej.

Chłodnica jest gotowa o 11. Wyruszamy w trasę 11.30. Z powodu opóźnienia  będzie dzisiaj o jeden park mniej. Mieliśmy w nim podziwiać wiele gatunków ptactwa w tym cechę charakterystyczną, łabędzia czarno szyjnego. Trudno. Jakoś musimy przełknąć tę gorzką pigułę. Łyka ja z nami cała grupa. Tak to jest w zespołowych dyscyplinach sportu. Jedziemy, więc monotonną pampą. Kępiaste trawy, żółte, popielate jakby pokryte szronem. Mnóstwo bydła wyjada przysmaki z tej osobliwej łąki. Droga wiedzie też przez górki. Kolorowe, niebieskie, czerwone, ale to już nie robi na nas wrażenia. Nie po tylu niesamowitych widokach. W dodatku mamy pochmurny dzień i słonce jest za olbrzymimi chmurami. Wszystko jest bez energii, jakieś śpiące. Nawet zdjęć nie mam ochoty robić. Maestro mówi, ze to bez sensu i będę tylko zła, ze się napracuję a efekt będzie mierny. Robię więc tylko zdjęcia dokumentacyjne, żeby pamiętać czym różniły się poszczególne prowincje. Powoli zaczynają się ośnieżone szczyty Andów. Wszystko w tonacji biało-szaro –czarnej. Typowa zimowa szarówka widokowa jak u nas. Roberto ożywia się na widok tych gór. Instynkt narciarza bierze górę. Rozgląda się za wyciągami. Ale chętnych do jazdy na nartach nie ma wśród nas. Napotkane po drodze miejscowości coraz bardziej przypominają nasze Podhale. Chaty ze spadzistymi dachami. Drewniane szyldy na sklepach i restauracjach. Mnóstwo hoteli. Owce na pastwiskach. Widać kompletną zmianę charakteru regionu i kasę jaka tu jest zostawiana przez turystów.

 Jedziemy rutą 40. 230 km przed Bariloche skręcamy na drogę 234.Naszym celem jest Parku „siedmiu jezior” . Dojazd do parku prowadzi drogą między pastwiskami i małymi wioskami nawet złożonymi tylko z 4 domów. Zatrzymuje nas czarna owca karmiąca swoje jagnię na prawym pasie. Zdziwiona wstaje i schodzi z drogi. Dobrze, że zdążyliśmy się zatrzymać tą naszą kolumną;) Wreszcie dojeżdżamy. Drzewa z woalami z zielono- popielatych pnączy. Żółte roślinki wyglądające jak nasza jemioła opanowały mnóstwo drzew tworząc na nich duże kule. Największe wrażenie robią strzeliste pióropusze tutejszych paproci, rosnących nawet do 1,5 m. wysokości. Im wyżej jedziemy tym więcej pojawia się na drzewach i ziemi popielatego pyłu tworzącego wręcz miejscami dodatkową warstwę gleby. Erupcja wulkany w Chile około 3 tygodnie temu dała straszny efekt. Najpierw warstwa miała grubość 2-3 cm. Ale wjeżdżając wyżej okazuje się, że 10 cm to też możliwa grubość. Las zaczyna wyglądać jak z katastroficznego filmu. Smutny, szary jakby umierał stojąc. Brak liści na drzewach, a miejscami brak także gałęzi i sterczą same konary jak inwalidzkie kikuty. I pomyśleć, że to jest turystyczna perełka Argentyny. Dojeżdżamy do pierwszego jeziora. Niebieska wręcz lazurowa woda pogłębia efekt katastrofy i grozy jaka miała tu miejsce. Jak pięknie musiało tu być jak wszystko było zielone i nieskazitelnie czyste. Robimy zdjęcia, mimo iż kropi deszcz i chmury na niebie. Zatrzymujemy ten obraz – fotoreportaż z klęski. Jedziemy dalej nad kolejne jeziora. Nad jednym z nich na brzegu schronisko zasypane popiołem. Zamknięte. Jest w najpiękniejszym miejscu linii brzegowej jeziora. Samounicestwienie natury przez siebie samą. Żal. Długie lata będą potrzebne, żeby wszystko wróciło do dawnej świetności. Na drodze mijamy spychacze i robotników z łopatami zbierającymi pył z wierzchnich warstw ziemi, zbierając je w duże hałdy. Sezon w tym rejonie już trwa, ale może lato da się w części uratować dla turystów. Na zboczach gór ładne nowe domy i  mnóstwo hoteli. Klęską dla turystyki jest to co się stało. Przydałby się ulewny deszcz, żeby spłukać pył. Ale wtedy jeziora słynące z wędkarstwa muchowego umrą. Już pływa na nich spora warstwa błota unosząca się na powierzchni.

Zjeżdżamy w dół przez miejscowości przypominające austriackie i włoskie kurorty narciarskie. Mnóstwo tu luksusowych ośrodków z basenami i hotelami. Z zewnątrz bardzo dobry standard. Fotografuję tutejszego górala, który wita swoja postacią wjeżdżających turystów. Wszędzie na dachach domów samochodach warstwa pyłu. Dziwimy się, ze tego jeszcze nie posprzątali. Dojeżdżamy do Bariloche. Pierwsze wrażenie Krynica tylko nad jeziorem. Wcześniejsze miejscowości sprawiały zdecydowanie lepsze wrażenie .Bardziej zielone, kurortowe, klimatyczne, przytulne. Tutaj czuje się charakter miasta nie kurortu. Szukamy noclegu. Udaje nam się go zdobyć w bungalowach. Domek ma 3 pokoje, ciepłe i komfortowe. Damy radę odpocząć. Rzucamy rzeczy i idziemy do hotelu nieopodal na kolację. Straszne SA te posiłki o 21;) Chłopaki próbują jelenia z frytkami. Roberto i ja zamawiamy coś pod tytułem gigot w sosie curry. Dostajemy danie z zasmażanymi ziemniakami. Roberto zachwycony. Wreszcie jak u mamy( nie mylić z mamusią, bo to oznacza teściową). Dla mnie mięso jest twarde i żylaste. Ma dziwny posmak. Trochę jak mięso rosołowe. Staram się nie myśleć jakie zwierzę zjadam, bo na nic „ normalnego” to niestety nie wygląda. Notuję w telefonie nazwę po hiszpańsku CORDERO. Potem postaram się dotrzeć do prawdy jakie zwierze padło moją ofiarą. Sos super, chociaż wygląda na to, że kucharka poszła na skróty i podała jeden sos jako szafranowy i jako curry. Żeby zabić smak mięsa pozostający w ustach zjadam szarlotkę z lodami. Ciasto pyszne, delikatne, kruche. Lody tłuste i niemiłosiernie słodkie. Udaje się. Już nie czuje w ustach gigota. Roberto natomiast chwali, ze było to najlepsze mięso jakie tutaj jadł. Kończymy ucztę około 22. Na koniec wychodzi do nas kucharka. Cała ubrana na czarno. Na głowie czarna chustka. Duże okulary w ciemnych oprawach.  Kelnerka jest w podobnym nakryciu głowy. Śmiejemy się, ze to jakaś sekta. Hotelik i restauracja jest chyba własnością Holendrów. Nazywa się stary młyn lub wiatrak. Ikeowski , wiejski trochę styl urządzenia wnętrza w kolorze niebiesko- białym poduszki falbanki. Na korytarzu stoją narty gości. Roberto obrzuca je wzrokiem. W Europie już się na takich nie jeździ. Faktycznie jedne z nich przypominają mi moje stare narty sprzed 20 laty.

Idziemy spać. Zadowoleni, najedzeni. Trochę zaczynam tęsknic za domem, dziewczynami. Spoglądam na kalendarz. Jeszcze tydzień jazdy. Potem samolot do Buenos, Mardytu, Berlina i już dom. Do przejechania jeszcze około 3 tys. km.

 

 

Trasa: San Carlos de Bariloche  - El Bolson- Esquel – Perito Moreno

Dystans: 800 km.

Budzi nas o 5.45 telefon z Polski. Niestety pod wpływem dzwonka wyładowuje się doszczętnie i pada. Niestety tutejsza sieć nie identyfikuje numerów dzwoniących, więc nie dowiemy się kto to był.Za oknem deszcz.7.30 wyjeżdżamy. Za oknem ciemno i wciąż pada. Jedziemy do El Bolson, miasta hipisów. Właściwie nie mam na temat jego wyglądu jakiś konkretnych wyobrażeń. Czym mogłaby się zaznaczyć hipisowska kultura na dłuższy czas. Równie dobrze można powiedzieć, ze hipisami dzisiaj SA Boliwijczycy, którzy mimo iż 90% z nich to katolicy, żyją w nieformalnych związkach mając po 5 partnerów na raz. Zarówno kobiety jak i mężczyźni. Zobaczymy za 150 km. Jedziemy przez Park Narodowy Nakuel Huapi. Lasy, góry, jezioro. Pada deszcz jest ciemno. Może dobrze, że tak jest bo nie wiemy co tracimy nie mogąc zrobić tu zdjęć. Słonce wstanie o 8.30. mamy już o godzinę krótszy dzień w stosunku do północy kraju. Świt zastaje nas już na pastwiskach. Jesienne barwy dominują wkoło. Łapię kolory rudości ożywiające i upiększające koloryt krajobrazu. Cecha charakterystyczna. Dojeżdżamy do El Bolson. Na poboczu chłopak z dredami usiłuje złapać okazję. Okazuje się, że to jedyny symbol hipisowski w mieście. Miasto jest zwyczajne i tyle.

W Escuel tankujemy i robimy zakupy. Ochroniarze z długą Bronia wyglądającą jak składanka rurek przyjechali po kasę do supermerkado w którym robiliśmy zakupy. Znowu watowate bułki, których już nie trawię. Mandarynki wielkie jak papryka pomidorowa i banany. Smakują jak u nas. Babany Chipity SA chyba nawet lepsze. Bajki o lepszych bananach są bajkami. Jedziemy w stronę Perito Moreno. Przy drodze spotykamy siedzącego na poboczu ptaka podobnego do naszego sokoła. Dumnie trzyma w szponach białe zakrwawione pióra. Przejeżdżamy od niego w odległości może 50 cm a on ani drgnie. Kozak;)Wcześniej na palikach ogrodzenia siedziało w rzędzie jeden obok drugiego 6 sztuk. Ale dopiero teraz można było się było spojrzeć tej posagowej postaci w oczy i zobaczyć sękowaty dziób. Rozwiane czarno- szaro- brązowe pióra podkreślały siłę postury. Niecodzienny widok.

Pastwiska i góry nudzą nas swoim widokiem. Na poboczu leży martwa krowa. Nikt jej nie rusza. Kilka kilometrów dalej na brzegu ogrodzonego bagienkowatego jeziorka leży biały szkielet chyba cielaka, bo na barana jest za duży, a na dorosłą krowę za mały. Okrutne.

Monotonię przerywają góry uformowane jak z gładkiego ciasta oprószone delikatnie śniegiem jak cukrem pudrem. Wszyscy mamy jednoznaczne skojarzenie. A może to pora obiadowa daje o sobie znać. Robię parę zdjęć. Zobaczymy w Polsce czy to prawda.

Za tydzień kończymy naszą wyprawę. Szybko robię remanent rzeczy które jeszcze chcę sfotografować. Brama do stancji, strusie i znaki drogowe. Poluję więc dalej;)

Szukamy po drodze knajpki na obiad. Znajdujemy na rucie 40 bar. Pani mówi, ze ma milanese i to może podać. To kotlet w panierce. Ruszamy więc dalej. Garmin pokazuje ,że za 68 km będzie Parrilla El Petoso w Gubernador  Costa. Jedziemy więc dalej. Restauracja okazuje się rodzinnym biznesem. Wita nas sędziwy właściciel chyba dziadek w plisowanych spodniach zapiętych na dole nogawki guzikiem krząta się przy grilu. Rozglądamy się po wnętrzu. Stoliki z ceratą. Przy dwóch tubylcy oczekują na zamówienie. Ciemno zielone ściany. Na nich dwie drewniane rzeźby w stylu góralskim, parę zdjęć i obrazki, jeden z rodeo i jeden sielski- dwa woły ciągną wóz z woźnicą. W chłodziarce garmażeryjnej leżą 3 brytfanki z ciastami. Podchodzi do nas kobieta, która pytamy o kartę. Ona odpowiada ,że maja tylko menu dnia. Siadamy do stołu uprzedzając, że będzie nas 9 osób. Pani rozkłada przed nami talerze do zupy z niebieskimi motywami scenek rodzajowych. Wygladają tak jak nasze porcelany miśnieńskie, tylko wypalone w grubszej glinie. Potem podaje zupą jarzynową w metalowej ogromnej misie. Pływa w niej ryż i jakieś długie liście. Jest ugotowana na kawałku kości z mięsem, które także pływa w zupie. To nasz pierwszy posiłek jak domowy bez konserwantów. Zjadamy go aż się nam wszystkim uszy trzęsą.  Potem na stół wjeżdża sałata pokrojona sałata lodowa skropiona sokiem cytrynowym i chyba octem. Jest doskonała. Smakuje super. Między czasie odkrywamy, że na stole stoi butelka po winie a w niej coś nie zupełnie zachęcającego do jedzenia. Jakaś przyprawa. Ocet, sok z cytryny, papryka chili i czosnek. Dolana do zupy poprawia jej smak. Poprawiamy więc kolejną porcję zupy z przyprawą i drobnymi bułkami podawanymi tutaj jako starter. Kiedy kobieta skończyła zbierać talerze, pojawił się jak z pod ziemi dziadek z diabelskim uśmiechem. Trzaskając jedną o drugą okrągłą deską do krojenia kładzie przed każdym z nas mówiąc, ze to do mięsa. Między czasie zdążył bowiem rzucić na grill parę lomo. Zastanawialiśmy się jak długo będzie piekł, dopiero co położone na ruszcie mięsa. Dla przyspieszenia pieczenia położył na nim zwykłą tekturę. Ledwo uporaliśmy się z zupą i spróbowaliśmy sałaty, a tu dziadek kładzie ogromny półmiskiem oczywiście metalowy z mięsem, a na nim pokrojone w ćwiartki odsmażone ale wcześniej ugotowane ziemniaki. Mięso polane przyprawa ze stołu smakuje wybornie. Roberto znowu mówi, że to najlepsze mięso jakie jadł tutaj sięgając po drugi kawałek mięsa.  To dobrze. Znaczy, że dążymy w dobrym kierunku ku doskonałości smaku.   

Napasione brzuchy. Wszyscy mają doskonałe humory. Mówią, że tym obiadem Roberto zmył z siebie hańbę gejzerów. Na tym turnusie zostaje mianowany nadwornym wyszukiwaczem knajp. To był naprawdę strzał w 10. Prawdziwa tubylcza knajpa.60 peso od osoby. Na pamiątkę zabieram ze stołu. Wyjeżdżając z miasteczka fotografuję wozy wystawione tutaj jako element dekoracyjny miasta. Jest wśród nich wóz z dachem zrobionym ze skóry wołowej z sierścią. Ciekawostka;)

Za miasteczkiem po prawej stronie mijamy lagunę z flamingami brodzącymi w wodzie. Nie zdążyłam zrobić zdjęć;( Za to za chwilę fotografuję gaucza na koniu pędzącego przed sobą parę krów. Jest to jakieś pocieszenie. Przez całą dzisiejszą drogę czatuję na strusie, które widziałam tutaj w ilości 7 sztuk na pastwisku, ale niestety nie znajduję. Po drodze mijamy kolejne stancje: blanche, Maria Angelica, Angelina. Wszystkie nazwane imionami  kobiet. Uśmiecham się na myśl, miejscu kobiety w życiu gauczaJ

Przyglądamy się ogrodzeniom estancjii. Jedziemy 10 km a nowej granicy kolejnej posiadłości nie widać. W oddali jest pastwisko,  piękna dolina z rzeką na której też trudno dostrzec dom. Ciekawe jakie powierzchnie mają te posiadłości. Jedno jest pewne, na samo ogrodzenie takiej działki można zbankrutować. Słupki, paliki, drut min 3 oplatany na ogrodzeniu. Jest na co wydać pieniądze. Prawdziwa bariera wejścia na rynek;) Wcale się nie dziwię, ze aby objechać posiadłość muszą jeździć konno. Dojeżdżamy do Perto Moreno. Zmęczeni monotonią chyba bardziej niż drogą idziemy spać w pobliskim hotelu.

Trasa: Perito Moreno – Cueva de los manos – Lago Cardiel – El Chalten

Dystans: 650 km

Roberto wstaje nie wyspany z morderczym instynktem w oczach. Jego pierwsze słowa mówią o mordowaniu jego kolegi Andrzeja. Okazuje się, że mniej więcej co godzinę włączał się alarm w jego samochodzie, przez co Roberto nie mógł zasnąć między 1-4 godziną. Ja spałam jak zabita. Co prawda faktycznie alarm się włączał jak pisałam, ale kiedy poszłam spać nic nie było w stanie mnie obudzić.

Szybkie mycie i schodzimy na śniadanie do restauracji. Obcokrajowcy mieszkający z nami w hotelu pokazywali gest podciętego gardła. Nic więcej tłumaczyć nie trzeba. Wszystko zebrała część pierwsza naszej ekipy, która jako pierwsza zeszła na śniadanie. Szybkie argentyńskie śniadanie. Rogaliki , tosty i do tego masło i dżem. Nie da się długo na tym pożyć. Mieliśmy zamiar co prawda, przynieść z samochodu polska wersję śniadania, ale w porannym zamieszaniu zostaliśmy przy wersji tubylczej.

Wyjeżdżamy w pełnej ciemności, mgle i deszczu. Pogoda bardziej przypomina bardziej aurę Londynu niż Argentyny. Zapowiada się znowu smutny dzień. Pędzimy do Cueva de los Manos, czyli jaskiń rąk. Pierwotni ludzie na ścianach skalnych zostawili tam odciski swoich rąk i malunki na skalne zwane petroglifami. Dziedzictwo kultury wpisane na listę Unesco. Kolekcjonujemy elementy tej listy w tej wyprawie;) Ciekawym jest to, że twórczość ludzi pierwotnych zachowała się głownie z Argentynie. Jacy kreatywni musieli być ci przodkowie Indian. I znowu pastwiska, trawy i owce, rzadziej krowy. Roberto zaczyna się niecierpliwić. Jak tak ma wyglądać Patagonia aż do Ushuai to oszalejemy. Przez prawie 100 km nic się nie działo. Dopiero po tym odcinku pojawiają się jakieś pofałdowania terenu i czerwone krwiste górki. Wreszcie. Oddychamy z ulgą. Po drodze spotykamy guanako biegające po pastwiskach. Wszyscy robią zdjęcia. Fajne spore stadko. Udało mi się też sfotografować tutejsze nieloty czyli strusie. Nandu plamiste jest tak szare i tak doskonale wtapia się w otoczenie, że trudno jest je wypatrzyć. Dopiero jak dają dyla lub wystają ponad horyzont ich długie szyje widać gdzie są. Fajnie jest popatrzeć na takie dzikusce biegające na wolności.  Zjeżdżamy z ruty 40 w i Bajo Caracoles skręcamy na drogę 97 prowadzącą doliną  Rio Pinturas szutrową drogą do jaskini. Droga jest zamarznięta i ma trochę śniegu. Odcinkami jest trochę błotnista. Przejechanie tego 40 km odcinka jest wreszcie urozmaiceniem pochłaniającym nas całkowicie. Prawdziwy offroad. Samochód się ślizga. Zarzuca tyłem na lodzie i przy skręcie. W Roberta wstępuje demon prędkości. Wreszcie jest gdzie pokazać kunszt swoich umiejętności. Dumni z siebie pierwsi meldujemy się przy wejściu do jaskiń. Teren wkoło to wyrzeźbiona przez rzekę  w osadowych skałach  głęboka dolina głęboka na ponad 100 m. Na szczytach tych nawisów żyli sobie właśnie ludzie pradawni. Przewodnik prowadzi nas schodkami i ścieżka do skał na których umieszczone są petroglify. Ogrodzenie przed skałami zabezpiecza skały przed dotykaniem. Faktycznie na skale są odbite w przeważającej większości na czerwonym i brązowym tle jasne dłonie. Efekt uzyskany podobny do malowania sprayem. Tylko oni użyli rurek przez które nabierając  naturalną farbę do ust pluli i malowali odciski rąk. Jest tych rąk tam prawdopodobnie 800 szt. Są też sylwetki  guanako, guanako w ciąży czyli o baryłkowatym kształcie, robaków przypominających pająki i sceny z polowań. Porównując te petroglify z rysunki w Talampay to te osobniki prezentowały zdecydowanie wyższy poziom artystyczny. Jak pisza w przewodnikach miejsce to było zamieszkane ostatnio 700 lat temu, prawdopodobnie przez przodków Techuelcze. Robimy zdjęcia, kręcimy film. Potem dokumentujemy okolicę. Dzisiaj nie było jeszcze przed nami żadnej wycieczki. Droga powrotna to wyścig miedzy chłopakami. Urządzają sobie dziki offroad i wymieniają uwagi na temat trudności trasy. Wracamy na rutę 40. Teraz prosto do Lago Cardiel nad jezioro z ładnymi widoczkami i miejscem badań nad prehistorią. Okazuje się, że asfalt się kończy niedługo po powrocie na rutę 40. Teraz zaczyna się powtórka z rozrywki. Auta zażywają kąpieli błotnych, masaży gruboziarnistym lodem, masażu na rolkach trzęsących. Czasem trzeba przemyć  szybki, bo świata nie widać. Zabawa była przednia przez prawie 70 km. Przy skręcie na Lago Cardiel trafiamy na rzeczkę Rio Chico. Kamieniste dno pozwala chłopakom na rozwinięcie wodzów fantazji. Pod pretekstem mycia samochodów oklejonych faktycznie szczelnie błotem. Najpierw do rzeki wjeżdża pierwszy, potem drugi i trzeci samochód. Ostatni wjeżdża Roberto. Fontanny wody wypryskują spod kół. Faceci zadowoleni z siebie, ich kobiety ze swoich facetów. Wszyscy świetnie się bawimy. Aż tu nagle jedno auto zapędza się w trochę dalszą część rzeki, jak się potem okazuje z gliniastym dnem. Pech chce, że jest nim nasz kochany „Kredens” czyli chyba najcięższy samochód z całej ekipy. Roberto sadza mnie za kierownicą i każe nacisnąć do oporu pedał hamulca. Sam idzie zaczepić wyciągarkę Kredensu do naszego haka. Kredens zaczyna z wolna przemielać pod kołami kolejne kilogramy błota, a ja czuje jak lina ściąga mnie do rzeki. Zapieram się najmocniej jak potrafię ale nic to. W końcu przyczepność podłoża w rzece rośnie i ciągnięty samochód wyjeżdża na brzeg. Okazuje się, że Robert chcąc wejść do wody prosił kierowcę Kredensu o kalosze. Ten w przeświadczeniu, ze duży człowiek ma duża stopa, zdjął buty i wszedł do wody aby podpiąć linę. Cała akcja wyglądała komicznie. Potem przyszedł czas na pracę. Po zrobieniu fot o walecznych rumakach , Roberto zaczął myć samochód za pomocą wody wychlapywanej z miednicy na samochód i miotełki ułatwiającej ściąganie błota. Nie zdążyliśmy dokończyć pracy, kiedy Kredens wjeżdża do wody znów żeby się opłukać i znowu grzęźnie na dnie rzeki. Nikt nie mogą wyjść z podziwu jak to możliwe. Zrezygnowany kierowca Kredensu wysiada z samochodu w butach prosto do rzeki. Woda sięga prawie do kolan. Znowu rozpoczyna się akcja ratunkowa tym razem przez inny niż nasz samochód. Dokańczamy dzieło mycia i wyjeżdżamy w dalszą drogę. Roberto zniecierpliwiony brakiem paliwa, wypatruje kolejnej wioski a w niej stacji. Po drodze decydujemy o postoju na obiad. Zjeżdżamy do restauracji nad jeziorem. Niestety zamknięta poza sezonem. Nad drzwiami czaszka krowy. Osobliwy sposób zaproszenia do stołu. Zostajemy na parkingu przed restauracją i gotujemy własny obiad. Roberto nalewa z karnistrów paliwo z grand rezerwy. Nikłe szanse na stację a rezerwa już się pali. Ja gotuję zrazy w sosie. Z bułką jakoś się to zje. Na kolejny wyjazd na pewno nie znajdą się na liście do zabrania w podróż. 3o minut i jedziemy dalej po szutrowo asfaltowej drodze. Niestety za kolejnych parę kilometrów zaczyna się błotko. Roberto znowu jest w swoim żywiole. Kręci kierownicą i włącza wycieraczki. Oj za szybko skorzystaliśmy z rzeki. Dokumentacja kolejnej  prawie 100 kilometrowej trasy offroadowej jest prowadzona skrupulatnie. Patyś w roli głównej, pozował do zdjęć dzisiaj  wiele razy. Po drodze udaje nam się znaleźć stację i diesla, bo to nie oczywiste w tym regionie. Tankujemy. Teraz Patyś z pełnym brzuszkiem może zabrać nas w dalszą drogę. Dzisiaj jesteśmy w trasie już ponad 12 godzin, ale czas mija nam niesamowicie szybko. 

Od przed wczoraj nie ma zasięgu sieci komórkowej. Na drodze są tylko błedne oznaczenia o tym, że zasięg jest. Dzisiaj Tata ma urodziny, nie zlożę mu życzeń;(

 Kolejne ponad 100 km to mgnienie. Na drodze w świetle reflektorów uciekają spod kół białe zające. Staramy się jechać ostrożnie. Guanako to tż bardzo impulsywne zwierzęta i nie wiadomo kiedy im strzeli do głowy przebiec na drugą stronę. Dojeżdżamy do El Chalten. Mała miejscowość powstała tylko ze względu na walory turystyczne. Posiadanie sławnego agrentynskiego szczytu Fitz Roy, wystarczy aby zostać centrum trackingowym kraju. Nie wysokie górki dobrze się do tego nadają. Jest to też baza przystankowa dla zwiedzających park narodowy Los Glaciares w którym znajduje się kolejny obiekt wpisany na listę Unesco jezioro Lago  ……. Jest tu światowo. Dużo hoteli, mniej restauracji. Na tym polu można jeszcze znaleźć niszę. Dzień kończymy w jednej z nich z krową w nazwie. Wszystko tam było krowie. Solniczki w kształcie krowy. Na barku stały dwie pluszowe krowy. WC pomalowane na biało w czarne krowie plamy. Tylko restaurator nie wyglądał na gauczo. Gruby gość w ciemnych spodniach w białe paski. Tłuste włosy przeczesywane ręką, której wcale nie wyjąc przygotowywał potrawy. Z duszą na ramieniu przechodząc koło zaplecza spostrzegamy stół z kawałem podłużnym zafoliowanej wołowiny, którą ktoś nożem kroi z tego kawała na plastry. Ponieważ wcześniej w knajpce umówiliśmy się z resztą grupy czekającej na nas w lokalu nie było odwrotu. Wcześniejsi degustatorzy chwalą befsztyk, wiec zamawiamy lomo z grilla i sałatkę. Zamawiamy tez frytki z czosnkiem, sprawdzimy co to takiego. Okazuje  się, że sałatka też z mięsem tylko kurczakowym, a awokado będącego jednym z trzech składników sałatki pan nie ma, więc sałatka to głównie sałata lodowa i kurczaka. Zjadam jeden z dwóch lomo. O jedno lomo za  daleko jak dla mnie. Mięso zaczyna mnie odrzucać swoim zapachem. To na pewno ostatni befsztyk  w trakcie tego wyjazdu. Roberto pochlania swoją i połowę mojej porcji.  Mięso bardzo mu smakuje. Sałatkę i frytki zjadamy na spółkę. Frytki okazują się zwykłymi frytkami mrożonymi jak w MC tylko są oprószane przed smażeniem czosnkiem w proszku. Ale są smaczne. Skutecznie zabijają smak lomo w ustach. Potem oczywiście beczka śmiechu i dowcipów jak to przy stole i wracamy do hosterii. Jeszcze tylko wrzucić na bloga tekst pisany w trakcie drogi, bo wierni czytelnicy Czekaja i już. Niestety komputer odmawia znalezienia sieci wi –fi. Idziemy spać. Jutro rano uzupełnimy bloga przed śniadaniem.

                

 

Trasa: El Chalten – El Calafate – lodowiec Perito Moreno

Dystans: 350 km

Dzień zaczynamy komfortowo. Pobudka 7.30 to już duży postęp. Śniadanko jak zwykle wypasione inaczej i w drogę. Już rano okazuje się, że wczorajsze lomu wywołuje rewolucje w naszych trzewiach. Będzie ciekawie. Wyjeżdżamy do Parku Narodowego Los Glacieras.  Niedalego może 3 km od hosterii jest dróżka na punkt widokowy znajdujący się naprzeciwko słynnego Fitz Roya. Idziemy dzielnie pod górę. Ponieważ dzisiaj w planie mamy tez zwiedzanie lodowca, wszyscy przebrani już w cieplejsze ciuchy. Roberto założyć na tę okoliczność buty trackingowe. Ja oczywiście 3 warstwy swetrów. Idziemy pod górę sapiąc i dysząc. Brak kondycji wychodzi natychmiast. Dosyć strome podejście po trawach wzdłuż strumyka. Głęboki zamarznięty śnieg. W końcu po może 20- 30 minutach drogi wchodzimy na punkt widokowy. Podziwiamy Fitza i panoramę miasteczka. Odpoczywamy opowiadając jak zwykle dowcipy. Mamy bardzo rozrywkową grupę na tym wyjeździe. Potem już lżejsze zejście. Rozbieram się po drodze, bo jednak przesadziłam z ilością warstw na ciele.

Wsiadamy do samochodów i jedziemy podziwiać panoramę jeziora Lago Viedma. Górskie ośnieżone szczyty schodzące do wody wyglądają faktycznie imponująco. Ale mamy pomysły. Latem wyjeżdżać tam gdzie zima;) Nie dogrzejemy się w tym roku;) Przy jeziorze guanako i mnóstwo ptactwa. Ponieważ przy grodze leżą rozjechane zwierzęta drapieżniki i padlinożercy na nich żerują. Usiłujemy zrobić zdjęcie jednemu z nich jak stoi nad królikiem, ale spłoszony ucieka. Dopiero po dłuższych poszukiwaniach i czatowaniach, znajdujemy go siedzącego na bramie ogrodzenia. Roberto robi zdjęcia swoim specjalnym zoomowatym aparatem. Usatysfakcjonowani możemy jechać dalej. Śniegi, śniegi i tak już do Ushuai. Po drodze usiłują nakręcić pasące się stada guanako. Pojawiają się i znikaja tak nagle, że na dzisiaj jest to wyzwanie. Ale w końcu trafiamy na wielkie stado rozciągnięte na prawie 300 metrach wzdłuż pobocza. Będzie co pokazać Dziwczynom. Przejeżdżamy prawie 230 km żeby dojechać do El Kalafate i potem dalej do Parku Narodowego Los Glacieras tylko jego południowej części, w której znajduje się najsłynniejszy plejstoceński w Argentynie lodowiec Perito Moreno. Jedyny , który zamiast się cofać, rośnie. Nigdy nie widziałam tego cuda więc jadę czekam na niego z dziecięcą ciekawością. Roberto kocha te wielkie bryły lodu, więc jesteśmy ciekawi oboje.

Jeszcze 70 km i będziemy na miejscu. Wjeżdżamy do Parku przez bramę, za którą kasują nas na 100 peso od osoby. Droga jest kręta, wśród drzew. Jeszcze oblodzona porannym przymrozkiem. Roberto jak zwykle, ciśnie Patysia. W pewnym momencie na zacienionym zakręcie rzuca nami poślizg. Trzeba uważać. Wjeżdżamy coraz wyżej drogą wzdłuż której ciągnie się wciąż Lago Argentina, chyba najdłuższe jezioro świata. Zaczęło się jeszcze w El Calafate. Jest po lewej stronie, więc kręcę kamerą widoki nie tracąc czasu. Zdjęcia zrobię w drodze powrotnej. Powoli wyłania się jęzor lodowca. Roberto nie wytrzymuje napięcia i zatrzymuje samochód na drodze. Robi parę zdjęć. Jedziemy dalej. Po drodze zapytowujemy o możliwość przepłynięcia koło lodowca statkiem. Niestety statki tylko do 14, a jest 15. Obchodzimy się smakiem. Szkoda, bo można wtedy zobaczyć tzw. cielenie lodowca kiedy odpadają od niego kawałki brył. Chwilę później jesteśmy u celu. Zostawiamy samochód na parkingu i idziemy na spacer długimi metalowymi tarasami, wyznaczającymi trasę do punktów widokowych. Mamy godzinę na obejrzenie tego dzieła natury. Lodowiec okazuje się grubym i wysokim na 60 m niebieskim grzebieniem lodowym. Sterczy nad wodą eksponując swoje cielsko. Jak zrobi się na chwilę cicho słychać ciche pękanie, przerywane czasem głośnym dźwiękiem podobnym do głuchego strzału z broni. To właśnie bryła odpada od lodowca. Niestety nie po naszej stronie. Po zupełnie nie widocznej. Ach, żeby tak tym statkiem móc popłynać. Lodowiec w przekroju  podobny jest do tego, który Robert pokazywał mi na zdjęciach z Islandii. Niebieski z pojedynczymi ciemniejszymi szaro - czarnymi nitkami, tworzącymi na powierzchni wzory. Świetnie nadawałby się na oczko na wisiorka ;) Od góry ma nierówną powierzchnie po której na pewno nie da się stąpać. Długie igły sterczący ku górze wyglądają trochę jak kawałek drewna od góry ponacinany w zapałki różnej grubości. Patrzymy, słuchamy i czerpiemy niesamowitą przyjemność z tego, że tu jesteśmy. Ja zimorodek pospolity, nigdy nie przypuszczałam, że śnieg i lód może być taką atrakcją.

Robin robi setkę zdjęć, lodowcowi i o mnie tez nie zapomina;) Ja kręcę film kamerą. To chyba najlepiej udokumentowana atrakcja na naszej trasie. Nasyceni widokami wracamy do samochodów. Teraz tylko powrót i zdjęcia z widoczków, których wcześniej nie mogłam sfotografować.

Wracamy do El Calafate. Hostel i jeszcze myjnia samochodowa, żeby do ładu doprowadzić nasze Cacko. Roberto walczył dzielnie z dyszą, wodą i błotem. Teraz widać straty nabyte w bitwie z błotem. Brak chlapacza, obity lakier przez kamienie, folia z obrazkiem nadszarpnięta przy progach. Roberto twierdzi, że to i tak niezły wynik.

Wieczorem kolacja w restauracji, na pewno bez lomo;) Trzewia wróciły jakoś same do normy.

Dzisiejsza kolacja miała charakter uroczysty. Nasza koleżanka miała urodziny. Udało się znaleźć świeczki, ciastko do zrobienia prowizorycznego tortu. Prezentem była kartka z widokiem Fitz Roya i wierszykiem skleconym przeze mnie. Zaskoczenie było pełnie kiedy kelnerka przyniosła” tort” przy przygaszonych światłach a my zaśpiewaliśmy jej sto lat. Cała knajpka biła brawo. Tak rozpoczęliśmy świętowanie. Opychaliśmy się jak zwykle mięsem smażonym na grillu. Ja kurczakiem, Roberto mixem lomo, chorizo i baraniny. Baranina szału na nim nie zrobiła. Ale sposób grillowania mięsa tak. Kucharz po postu wrzucał na ruszt ćwiartkę barana i potem po upieczeniu kroił na porcje. Niestety w Argentynie jedzą wszyscy głównie mięso, jakby nie słyszeli o cholesterolu i długoterminowym zaleganiu mięsa w trzewiach. A najpewniej to wynik tradycji sięgających czasów kolonizacji, kiedy okazywało się, że na tych ziemiach najlepiej udaje się uprawa, ale zwierząt na przepastnych równinnych pastwiskach. Zamawianie bardziej wyszukanej kuchni typu ravioli, jest skazane od razu na niepowodzenie. Słowo sałatka tutaj oznacza wybór warzywa które dostaje się pokrojone i przygotowane do jedzenia. Resztę, czyli doprawianie, mieszanie itd. wykonuje się samemu.   Wypijamy herbatę, najlepsze tutejsze piwo Quilmes, którego nazwę zawdzięcza niepokonanemu plemieniu Indian o tej właśnie nazwie. Plemię to było niepokonane wśród Indian i skutecznie oparło się w swojej tarasowej fortecy na wzgórzu. Zbudowana ok. 1000 roku w czasach prekolumbijskich. Dopiero najazd Inków a potem Hiszpanów 1667 roku zdobył miasto. Dobrze,że chociaż w taki sposób nawiązuje się do korzeni tych ziem. Mieliśmy nawet te ruiny na szlaku, ale nie wystarczyło czasu. Ale wracając do restauracji. Podczas przerwy na papierosa Roberto odkrywa drugi grill. W pomieszczeniu za szybka na wprost wejścia ( nie wiem jak to przeoczyłam)żarzy się za szybką małe ognisko. Na jego brzegu ruszt na którym rozpięte są prawie na płasko dwa barany. Ogień opieka mięso równomiernie. Widok wcale nie przyjemny i wcale nie smaczny. A może nie mamy w sobie wystarczającej dawki mordercy;) Kończymy ucztę o 22. Znowu z pełnymi brzuchami napełnionymi o nie zdrojowej godzinie idziemy spać. Namierzamy sieć wi-fi zabezpieczoną o nazwie Kowalczuk. Polski akcent w Argentynie.

Trasa: El Calafate ( Argentyna)  – Puerto Natales ( Chile) – Punta Arenas

Dystans: 540 km

O 7.00 jak to powiedział nasz kolega, poranną paradą przez miasto wyruszamy w drogę aby w spokoju przekroczyć granicę z Chile w Casas Viejas. Ciemno, pada śnieg i temperatura spada do -2 stopni . na szybie zamarzają wycieraczki, bo w spryskiwaczu mamy zwykła wodę. Tutaj nie ma właściwie płynów do spryskiwaczy, a jeśli są to bardzo rzadko i trzeba je upolować. Na drodze śnieg i przebiegające białe zajączki. O 8.30 wstaje słońce. Mgła uniemożliwia robienie dobrej jakości zdjęć. Jedziemy do granicy najpierw rutą 11 potem 40 w kierunku Rio Turbio. Świetna nazwa miasta.

Przekraczamy granice z Chile około 10. Kontrola owoców wykrywa w naszym samochodzie jednego tajnego pomidora, którego Roberto pożera na oczach celniczki. Kobieta śmieje się z jego determinacji i obrony przed oddaniem na zagładę argentyńskiego warzywa.  Zrobiliśmy już około 250 km. Nieuchronnie zbliżamy się do końca tej podroży. Robimy plany na kolejne. Może Kaukaz, a może Grenlandia. Na pewno  jeszcze raz Islandia. Mamy też kreatywne wnioski na temat przygotowania samochodu do wyprawy. Zmiana chłodnicy na większą, aby nie grzał się przy wyższych temperaturach, zmiana zbiornika paliwa na większy, wycieraczek i mocowania karnistrów. Może dołożenie świateł. Wyposażenie trzeba wzbogacić i karnister na wodę z kranikiem i miotełkę. Menu także ulegnie zmianie na bardziej jednogarnkowe. Rozbudowaniu ulegną dodatki.

Chile wita nas krajobrazem mrocznym jak królestwo Skazy z Króla Lwa albo Tolkiena. Połamane szare drzewa - bukany, w części jeszcze stoją strasząc kikutami, w części są kompletnie połamane. Na gałęziach woale seledynowych mchów straszą pogłębiając atmosferę grozy. Czasem stoją w szarej wodzie pokrytej jeszcze lodem. Na Patagonii faktycznie wieją wiatry, ale nie mieliśmy wyobrażenia o zniszczeniach jakie mogą zrobić. W przewodnikach jest napisane, że samochód należy zawsze stawiać przodem pod wiatr, bo w przeciwnym wypadku może wiatr może urwać drzwi. Dobrze, ze nie trafiamy na ten czas w trakcie podróży;) Drugim kolorem jakim wita nas Chile to żółty w odcieniu piasku pustyni. Pastwiska pośród gór  i mnóstwo jezior. Na jednym z nich możemy podziwiać różowe flamingi. Jedziemy do jaskiniCueva del Milodon, czyli jaskinię zamieszkałą przez wielkiego leniwca  kiedyś tu żyjącego. Żywił się chyba roślinami, bo nie miał zębów. Jest podobny w swojej posturze do niedźwiedzia o dinusiowatym pysku. Jaskinia ogromna. Wkoło leżą sklejone lawą kamienie typu otoczak w postaci wielkich głazów. Miejsce jaskini lokalizacji jaskini całkiem przyjemne. Milodon miał całkiem ładny widok z okna na góry i jeziorko;) Jako atrakcja turystyczna, miejsce takie sobie. Jak nie ma się co robić w tym regionie to można przyjechać i tu. Specjalnej eskapady nie należy robić. Kiedy ja robię zdjęcia mieszkania leniwca, Roberto przelewa do baku paliwo z karnistrów. Ponieważ uważa, ze został sam na parkingu tworzy konstrukcje do trzymania prowizorycznego lejka z butelko pet i taśmy mocującej karnistry. Wszystko misternie przymocowane do bagażnika na dachu samochodu. Wynalazek niestety zawodzi Wynalazcę. Cała konstrukcja wymyka się spod kontroli i paliwo oblewa buty. Na te zmagania przychodzi kolega, nie oczekiwanie czekający na rodzinę z jaskini. Z papierosem w ustach przychodzi do Roberto trzymać lejek. Popiół spada na ziemię z dopalanego peta. Na to wszystko wybiega z kasy bileter i z niedowierzaniem patrzy na poczynania chłopaków przecierając oczy ze zdumienia. Dopiero teraz zorientowali się co robią. Roberto opowiada mi to zdarzenia jako komizm sytuacyjny. Dobrze, że Patyś jest rozsądny;)

Wsiadamy do samochodów i szutrową błotnistą drogą dojeżdżamy do głównej asfaltowej. Mnóstwo krów na pastwiskach. Takich jak lubię. Kudłatych. Robię zdjęcie dorodnego biegnącego byczka. One naprawdę są urocze. Musimy hamować. Cześć krowiego stada właśnie postanowiła przejść na drugą stronę drogi. Zjeżdżamy do Puerta Natales. Miasta nazwanego ostatnią nadzieją.  Tutaj żył pierwowzór Robinsona.

Wieczorem a właściwie jeszcze po południu, bo w Chile cofamy zegarki o godzinę, znajdujemy restaurację Jekus. Roberto zamawia lomo i dostaje stek z duża ilością smażonej cebuli i dwoma smażonymi jajkami. Do tego super ziemniaczane czyli z krojonych ziemniaków frytki. Ja zamawiam kawałek kraba w białym winie, czosnku posypanego parmezanem. Białe kawałki pływają w zupie pachnącej lomo. Jedząc to zastanawiam się czy to nie są jakieś pokrojone penisy baranów. Roberto potwierdza moje obawy. Zapij piwem mówi;(  Oboje chyba mamy powoli dosyć tej mięsnej diety. Robert śmieje się, ze jak po powrocie ktoś zaproponuje mu wołowinę to może nie przeżyć. Ja tęsknię za normalnym polskim jedzenie. Po powrocie robimy gołąbki ;)

Przy wybrzeżu na wodzie zauważam pływającego łabędzia  czarnoszyjnego. Biały tułów, czarna szyja, czerwona narośl na dziobie. To ten którego mieliśmy podziwiać w jednym z parków narodowych, ale do niego nie dojechaliśmy. Teraz jest tu na żywo.

Jedziemy dalej. Miasteczko które mijamy prezentuje się całkiem ładnie. Na końcu półwyspu zabytkowy budynek, chyba kościół przypominający katedrę. Łapiemy się na tym, ze w tej dziczy odwykliśmy już od takich widoków. Kolejne miasto skąd wypływamy jutro promem to Punta Arena. Jadąc mijamy ogromne estancje. Zaskakuje nas widok drzew z koronami trwale ugiętymi przez silnie wiejący patagoński wiatr. Wszystkie wygięte jakby uczesane w jedną stronę. Patrząc na nie wcale nie żałujemy, że przyjechaliśmy o tej porze roku.  

Ps. Info dla czytelników. Dopisaliśmy zakończenie wczorajszego dniaJ

Trasa: (Chile)Punta Arenas – Porvenir – ( Argentyna) Rio Grande

Dystans: 230 km

Nie napisałam wczoraj o jeszcze jednym ważnym zdarzeniu. Wczoraj mieliśmy dzień prostowania błędnych wiadomości i przypuszczeń.

Po pierwsze la manana czyli (tak się wymawia maniania)  nie oznacza wcale jutro tylko RANO.

Po drugie estancja czyli chilijskie hasienda lub ranczo tak jak kiedyś liczyliśmy po drodze ma powierzchnię i 90 tys. ha. I nie jest ona jedynie posiadłością na której jest dom właściciela, lecz ma funkcję małego miasta. Znajduje się na jej powierzchni dom właściciela, ale także domy robotników zatrudnianych przez niego, kościół i np. teatr dla możnych.

Po trzecie przyczyną zostawiania przed kapliczkami postawionymi w hołdzie Difunty Correi jest wiara, ze zmarła ona na tzw. Bezwodzi z wycieńczenia. To było by na tyle.

A dzisiaj jesteśmy w drodze na Ziemię Ognistą nazwaną tak przez Magellana od dymów z ognisk jakie palili Indianie Yamana czy Ona grzejąc się przy nich. Tubylcy byli ludami nomadów. Z 10 tys. Zostało ich tylko 350 sztuk. Tam jest już koniec świata.

Wyruszamy rano zameldować się prom, którym mamy przepłynąć Cieśninę Magellana do Porvenir.  Potem granica z Chile i Argentyna z Ushuaią. Przejeżdżamy do portu wcześniej. Mamy co prawda rezerwację, ale chcemy mieć też pewność, że pływający dwa razy w tygodniu poza sezonem prom nas zabierze. Na horyzoncie oceanu wschodzi powoli słońce. Przeprawa ma trać 5 godzin. Zajmujemy miejsca przy stolikach. Ludzi coraz więcej. Przyglądamy się im uważnie, bo cześć z nich wygląda jak ludzie z Filipin lub innych tego typu rejonów. Ciekawe skąd są. O 9 wypływamy. Wypijamy kawę z kawiarni promowej Melinka. Bardzo dobrą z reszta i płyniemy. Po 40 minutach zaczyna nas morzyć sen. Roberto wpada na pomysł, żeby się przespać w samochodzie. Śpimy godzinę. Budzi nas pukanie w szybę koleżanki. Dopłynęliśmy. Patrzymy na zegarki. Przeprawa trwała 2 godziny. Aż wstyd, że tak przeżyliśmy sławną Cieśninę. Chyba powoli jesteśmy zmęczeni tym ciągłym podróżowaniem;) Wyjeżdżamy z portu do przejścia granicznego w San Sebastian. Droga biegnie szutrem wzdłuż oceanu. Mnóstwo owiec pasie się na pastwiskach uznanych przez Angoli za najlepsze na świecie. Przed nami pojawia się nagłe gauczo na koniu z dwoma pasami i chmara owiec pędzona przed nim i za nim. Otaczają samochody, biegnąc przed siebie. Malutkie jagniątka pobekując dzielnie tuptają przy mamach. W jednym z wcale głębokich rowów przewraca się  dorosła owca. Nawet nie próbuje wstać. Podchodzi do niej pasterz i za kudły podnosi i stawia na nogi. Wszyscy myśleliśmy, że coś jej się stało. Z ulgą patrzymy jak idzie dalej. Pochód zamyka kolejny facet na koniu z pasami pasterskimi takimi rasy Border Collie. Jedziemy dalej niekończącą się równiną. Wciąż z wzdłuż wybrzeża oceanu. Na jednym z wzniesień wśród kępy krzewów na tle oceanu stoi Zorro. Facet w czerni na czarnym koniu w kapeluszu. Nie jest tu w specjalnym celu. Stoi dumnie na koniu. Brakuje mu tylko opaski na oczy i peleryny. Fajnie wychodzi na zdjęciu;)

W końcu dojeżdżamy do Rio Grande. Miasteczka żyjącego z wydobycia ropy. Po drodze na pastwiskach faktycznie widać było małe maszyny tłoczące surowiec na powierzchnię. Samo miasto smutne i nie ciekawe. Po prostu konieczny punkt przestankowy. Znajdujemy hotel. Recepcjonista z Czernymi pozostałymi jeszcze w szczęce zębami wita nas szerokim uśmiechem.  17.00 jesteśmy głodni jak wilki. Drogą wywiadu pogłębionego dowiadujemy się, że restauracje w tym wielkim mieście są czynne od 20 i teraz możemy wciągnąć jedynie pizzę. Idziemy do wskazanej restauracji. ELO gra dzielnie. Jak się okazuje rodzaj specjalnie nie miał znaczenia. Różnią się tylko jednym z dodatków. Zjadamy przyniesione krążki, których pewnie w Polsce nie tknęlibyśmy wcale. Żywcem przypominały mrożonki z naszych marketów. Żeby zmiękczyć podniebienie wypijamy z Roberto butelkę białego wina. Nie wiem jakim cudem doszłam do hostelu.

Rio Grande- Ushuaia

Dystans: 240 km

Z Rio Grande będziemy pamiętać na pewno recepcjonistę;) Uśmiech

Teraz pędzimy do Ushuai. Po drodze mamy jeszcze chęć podjechać nad widokowe  jezioro Lago Escondido. Tam trasa offroadowa ma nam dostarczyć dodatkowych atrakcji. Po drodze na posterunku policjant pyta czy mamy łańcuchy na koła. Zapowiada się ciekawie. Śniegu na drodze nie ma. Ośnieżone górskie szczyty w oddali zobaczymy.

Dojeżdżamy do miejsca zjazdu nad jezioro. Leśna droga pokryta szczelnie śniegiem. Lekko zadzierająca się w górę. Chwila namysłu i jazda. Roberto już dostaje swojego „śwunga”. Gaz i tylko tylni napęd dokańczają dzieła. Samochód pnie się w górę wykonując zarzuty biodrami jak tancerka. Zakręty, podjazdy, trawersy, wszystkie atrakcje zapewnione.  Oczywiście jak zawsze pierwsi w przeszkodach offroadowych wpadamy na kamienisty brzeg jeziora. Teraz Roberto z lubością czeka na resztę. Dumny z wyższości Patrola nad Toyotą rozkoszuje się widokiem i robi zdjęcia. W głowie układa już oczywiście kolejne występy w drodze powrotnej, bo podjazdy były strome, ale zjazdy są dopiero zabawą. Na wniosek jednak swojego pilota włącza w drodze wielkiej łaski z drodze powrotnej napęd 4X4. I tak jest ciekawie;)

Żeby ochłonąć po emocjach robimy nad łagodniejszym brzegiem z dobrym dojazdem piknik obiady. Chińska zupka nie wchodzi ani mnie ani Roberto. To ostatnia zupka z w tym sezonie na pewno. Potem kręta droga nad przepaściami ciągnąca się wzdłuż jeziora i jesteśmy w Ushuai. Brama miasta z ogromnymi napisami wita przybyszów. Są zdjęcia a nawet szampan.

Ukończyliśmy ostatni odcinek trasy. Na liczniku 11 400 km. Szkoda.

Dojeżdżamy do hotelu. Spędzimy w nim 3 noce.

Po południu ustalamy plan na jutro. Muzea, statek, stancja, lodowiec, narty  ? Ze względu na pochmurną pogodę i brak możliwości robienia zdjęć padło na zwiedzanie muzeum więziennego. Dziwne. To jedyne muzeum w Ushuai do którego chętnie chcą pójść wszyscy nasi faceci J.

Wieczorem kolacja w najstarszej restauracji opisywanej w przewodniku National Geografic czyli w Tia Elvira. Ogromny krab królewski straszy na ścianie pośród zdjęć Indian. Chyba chodziło o stworzenie charakteru patyny. Udało się średnio. Zamawiamy ja rybę melurozę – pycha. Roberto grillowane lomo. Najedzeni, powłócząc nogami wracamy do hotelu. Pod górę mamy siedem przecznic. Będzie gdzie spalić chociaż część kolacji.

Ushuaia

Rozpoczynamy dzień od zwiedzania tutejszego muzeum więziennego Museo Maritimo de Ushuaia. Z samego rana już o 10 meldujemy się wszyscy  z prowiantem i prostymi przyborami do mycia. Nie wiadoma jak wygląda zwiedzanie. Może trzeba będzie ulokować się w celi na jakiś czas, żeby poczuć ducha historii. Dobre humory nas nie opuszczają. Jako jedni z pierwszych gości dzisiejszego poranka meldujemy się w budynku ze szlabanem. Surowy, prosty , zimny. Nie można powiedzieć żeby specjalnie budził grozę. Podobne budownictwo króluje dookoła do dziś a budynek rozpoczęto budować w 1902 roku;) W kasie wita nas pani uroczym uśmiechem. Ma przed sobą pudełko z przegródkami. W przegródkach klucze z przypiętymi numerkami. A więc zwiedzanie przez odczuwanie. Przekomarzamy się kto będzie pierwszy. Niestety okazuje się, że to klucze do skrytek, aby zostawić nie potrzebny bagaż. Zawiedzeni idziemy wiec dalej.

Okazuje się, że muzeum jest podzielone tematycznie. Pierwsza część przed kantyną to historia odkryć, miniatury statków, przybory nawigacyjne. Spędzamy tam sporo czasu. Z  ciekawością oglądamy statek Beagle na którym przypłynął tu sam Karol Darwin, a jego pierwszym opisem Indian było stwierdzenie o odkryciu pod ludzi. Nie mogę jakoś oderwać się od tego historycznego wątku. Sama na sobie sprawdzam jak duży wpływ na postrzeganie świata przez człowieka ma telewizja oglądana w dzieciństwie;) Okazuje się, że salę dalej możemy skonfrontować swoje myśli niemal z rzeczywistością. Ktoś bowiem wpadł na genialny pomysł zrobienia manekinów indiańskiej pary przy łodzi w ich rzeczywistych rozmiarach. Robimy zdjęcia z zaadoptowana rodzinką. Najlepsze oczywiście ma Roberto wyglądający przy nich jak King Kong ;)Było trochę śmiechu.

Potem przechodzimy do kantyny, gdzie niskiego wzrostu pan w pasiaku na zawsze z zastygłym uśmiechem i szelmowskimi oczyma wprowadza nas w klimat więzienny. Druga część to cele więzienne z historiami dokonań „kuracjuszy”. Większość mordercy nawet młodociani, kilkukrotni. Ich postaci są wykonane w rzeczywistych rozmiarach. Niskie cwaniackie typki. Są też polityczni. Wszyscy mają odnaleźć spokój przez prace. Z reguły stąd już nigdzie nie wychodzili. Pracowali głównie na budowach i w rzeźni. W tym czasie Argentyna była największym eksporterem mięsa na świecie. W górnej części pawilonu wystawa na temat więziennictwa na  świecie. Najsympatyczniej prezentuje się wersja japońska. Zdjęcia wykonane w takiej scenerii, że można pomyśleć , ze to ekskluzywne dzisiejsze Spa. Bambusowe meble, zieleń i przeszklone szyby do pryszniców, aby strażnik mógł mieć na oku gagatków cały czas. Co innego w innych kurortach. Tam już tylko zimno, druty, kraty i żadnych elementów łagodzących surowość otoczenia. Więzienie w Ushuai porównywali z Alcatraz. Pewnie ze względu na przeświadczenie, ze trudno jest uciec z końca świata.

Żeby dać oddech turystom przed zwiedzaniem części nie okraszonej eksponatami, postawiono sklep z pamiątkami. To trzecia część. Chwila relaksu i idziemy dalej. Tym razem do części nie ogrzewanej , cele puste, prysznice i wc-ety. Surowa betonowa zabudowa. Zimno okropnie. Uciekamy jak najszybciej się da.

Piąta część poświęcona sztuce i historii. Na malowidłach naściennych statek przypływający do wybrzeży Ameryki. Dwóch marynarzy rzuca sznurkową drabinkę dla pary Indian podpływających do statku. Jeden z nich pomaga nagiej kobiecie wejść na statek. Pewnie faceta już nie zabrali. Komentują faceci. Faktycznie marynarze wyglądają na głodnych. Potem jeszcze kilka widoczków, kufer podróżny niczym się nie różniący od tych z naszych muzeów. Przyrządy codziennego użytku na statku i w podróży. Wychodzimy przytłoczeni miejscem, ale warto było tu przyjść.

Teraz rajd po sklepach z souvenirami. Gorączkowo szukamy przedmiotów, które na długo pozwolą nam zapamiętać klimat tej podróży, a jednocześnie będą radością dla naszych bliskich. Kupujemy maski z Salty. Połączenie sztuki dawnej z obecną. Parę drobiazgów dla bliskich. Mimo usilnych chęci przywiezienia oryginalnej biżuterii dla dziewczyn okazuje się, że jest to najtrudniejsze wyzwanie. Prostota i surowość klimatu wpływa chyba także na kreatywność w tym temacie. Szlachetne kamienie zawsze przybierają ty postać zwierzęcą pingwina, wieloryba czy foki. Czasek kwiatu lub drzewa. Bardziej przypominają gadżety z Chin niż z Argentyny. Chyba nie jest to miejsce na poszukiwanie tak wyrafinowanych wytworów sztuki;(

Wieczór spędzamy przy kolacji. Owoce morza pokonały nasz opór. Zjadamy krewetki, mule, ośmiornice, kraba. Kucharz chyba jest zakochany, bo wszystko ma słony smak ponad wszystkie inne smaki. Trudno trzeba będzie w nocy pić, żeby nie wyschnąć na wiór.

Jutro w planach mamy do zwiedzenia Muzeum Jamana i Końca świata. Interesujące ze względu na jedyne miejsca w których jeszcze można znaleźć wiedzę na temat życia i unikatowej kultury Indian. 

 

Ushuaia

Po koszmarnej nocy, w czasie której mój żołądek odmówił pracy ze spożytą słoną kolacją. Nastąpił nie mniej koszmarny dzień. Prawie cały spędziłam w łóżku, ledwo mając siłę zwlec się do restauracji na śniadanie w postaci tostów. Na obiad w postaci węgierskiej szarlotki zwlokłam się bardziej po to aby towarzyszyć w nim Roberto. On dzielnie nie poddał się żadnym przeciwnością. O 15 kurczak spożyty z warzywami w sosie taryaki ugryzł także i jego. Tak więc popołudnie spędziliśmy ledwo dysząc na łóżku, przekręcając się z boku na bok i śpiąc między czasie. Mieliśmy dzisiaj w planie zwiedzanie muzeum Jamana i Końca Świata. Taki żal. Wieczorem doszliśmy do wniosku, że jest tak duszno w pokoju, że trzeba przewietrzyć zwłoki. Poszliśmy w stronę portu w poszukiwaniu restauracji z zupą jarzynową. Był dzisiaj wyjątkowo ciepły dzień 10 stopni. Pewnie dlatego dodatkowo drażniła nas ta duchota. Idąc wzdłuż ulicy Maipu trafiliśmy na knajpkę muzeum, w której przez szybę zobaczyliśmy znajomych. Wcześniej wyciągali nas na ostatnią parrillę. Nie skutecznie. Zupa w menu istniała, więc nie zastanawiając się zamówiliśmy ją oboje. Rosół z makaronem. Wolałam nie myśleć na jakich kościach. Była smaczna. Po niej zaczęliśmy wracać do żywych. Sama restauracja w Polsce byłaby zamknięta przez sanepid natychmiast. Warstwa kurzu na eksponatach typu butelki, chochle, lampy była spora. Na półce stała też śliwowice z lat co najmniej 60 spod Keszkemitu. Uśmialiśmy się z tego.

Potem krótka powrotna rundka po mieście. Ostatnie zdjęcia. Jutro wyjazd. Męczące jest to siedzenie bezczynne w miasteczku kiedy można byłoby pojechać do Polski albo jeszcze jeździć po wertepach. Z każdym dniem znosimy to coraz gorzej. Jak nałogowcy.  Szkoda, że nie mieliśmy na tyle sił, żeby doczłapać do muzeumL

Jest nam smutno.Patyś oddany do kontenera o 14 już stoi samotnie w porcie. Roberto nadawał go sam tuz po kurczaku. Dobrze, ze zdążył przez atakiem „ drobnoustrojów typu zemsta Indianina”( odpowiednik egipskiej „ zemsty faraona”). Pewnie całował go na dowidzenia, drapał za zderzakiem i klepał po froncie dziękując za to , że nas dowiózł do celu. Że jechał pod górę bez płynu w chłodnicy tylko lekko się grzejąc. Że potem na 3 dni się samo zregenerował. I za to że wyrzygał się z chłodnicy w mieście gdzie był mechanico dradiarote.Za to, że przez błota mknął jak rumak. Za to, że na trawersach nie spuścił nas do przepaści. I za to, że tyle satysfakcji dał swojemu panu w męskiej rywalizacji. To musiało być długie i czułe pożegnanie na 1,5 miesiąca. Aż szkoda, ze przy tym nie byłam. Roberto sam mocował rumaka w kontenerze, bo ja w tym czasie umierałam.    

Ushuaia – Buenos Aires

Wylatujemy o  14. O 12 wyjeżdżamy z hotelu. Wreszcie jakiś ruch w stronę domu. Do wyjazdu czas spędzamy czas w grupie na piciu herbaty, znieczulaczy i wspominkach „ Na Fuel del mundo czyli końcu świata”. Lot tylko 3 godziny. Imadła w postaci lotniczych siedzeń nie pozwalają spędzić ich przyjemnie. Buenos wita nas cieplejszymi temperaturami. Szybko do taksówki i do hotelu. O 20 mamy kolację z tangiem.  Przedmieścia stolicy nadal robią na nas szokujące wrażenie. Bieda, slumsy i ciekawy system zabudowy. Dwu czy trzy piętrowe budynki w zwartej zabudowie bez ścian zewnętrznych wieczorem pokazują jak wiele osób liczy rodzina i co w danej chwili tam się dzieje. Wrażenie niesamowite. Zgranie tych ludzi widoczne we wspólnym spędzaniu czasu i wzajemnych miedzy-piętrowych rozmowach przypomina ul ułożony z pudełek. W Polsce bieda ma inne oblicze. Żałuję, że aparat nie jest w stanie zrobić zdjęć.

Potem szybko hotel i biegusiem do klubu tanga. Okazuje się, że w wieczornym wystroju Buenos królują głównie rewie , gdzie tango i kolacja to zestaw obowiązkowy. Migoczą neonami, a panowie w eleganckich liberiach otwierają drzwi. Wpadamy tam, ubrani w sportowy strój. Cześć ludzi w strojach wieczorowych, część jak my prosto z objazdowej wycieczki. Po krótkim czekaniu i przygladaniu się nauce tanga na piętrze, w końcu otwierają sale główną. Duża teatralna scena z zasłoniętą kurtyną. Gdyby nie stoliki rozsiane po sali można by rzec teatr. Mamy stolik tuż przy scenie. Kelnerzy napadają nas z kartami menu. Szybko tłumaczą co jest w cenie. Zamawiamy starter, danie główne i deser. Błyskawicznie po złożeniu zamówieniu znikają i pojawiają się równie nagle ze starterami. Zupa ziemniaczana w postaci kremu raczej z kalafiora smakuje pysznie. Reszta dań też świetna. Czerwone wino daje doskonałe tło dla potraw. Między czasie biznes dokoła się kręci. Duża rzesza panów robi sobie zdjęcia z nogą tancerki o końskiej twarzy. Panie niestety też dobrze nie trafiły. Ramion może im użyczyć chudzielec z gniazdkiem na głowie w niczym nie przypominający ognistych tancerzy tanga. Ponieważ nie byliśmy wrażliwi na parę tancerzy, fotograf zaproponował zdjęcie grupowe z kolacji. Jedyne 40 USD. Nie kupiliśmy. Sknery. Roberto z resztą słusznie zauważył, że było ciemne, bo gość ma lipną lampę. Siedzieliśmy przy stole już 2 godziny. Zjedzone wszystko. Rachunki uregulowane. Zziębnięci, bo klima chyba miała zły dzień i postanowiła pokazać co potrafi. W końcu o 22.30 rozpoczęło się show. Scenografia z lat 60. Młodzi tancerze i tancerki. Ostro wywijali wzajemnie swoimi ciałami w scenach grupowych i pokazach par. Niektóre tance bardzie zmysłowe, inne bardziej siłowe. W sumie dobre przedstawienie. Nagrałam część, aby pokazać potomnym jak się można bawić w Buenos. To był fajny pomysł, aby tu przyjść. Chętnie obejrzałabym jeszcze inne rewie, bo każda z nich kusi innym pomysłem. Ciekawe natomiast jest to, że tango powstało w Argentynie. W miejscu gdzie przypłynęło hiszpańskie flamenco, jako odmienny styl tańca. Twierdzą, że w swoich korzeniach  ma kubańską habanerę i afrykańską candombę tańczoną przez niewolników. Razem wszystko dało mieszankę niesamowitej ekspresji emocji  w tańcu na który mogę się patrzeć godzinami. Ojczyzna tanga jest Buenos i Montevideo co widać na ulicach wieczorami. Prawdziwa uczta dla oka na wyciągniecie rękiJ

Późnym wieczorem wracamy do hotelu. Przy Obelico, centralnym punkcie miasta bezdomni i inni artyści szykują się na nocne posiedzenie. Tutaj dopiero teraz rozpoczyna się życie. Można kupić wytwory ludzkiej wyobraźni w postaci biżuterii i innych rękodzieł. Tutaj załatwia się ciemne interesy i koczuje przez noc z bezdomnymi. Trochę strach tędy chodzić, ale około  23.00 jest tu na tyle dużo ludzi, że czujemy się w miarę bezpiecznie. Wracamy padnięci. Jutro desperacko zapisaliśmy się na zwiedzanie miasta od 11.00 czerwonym autobusem bez dachu. Jak to trzeba się wciąż spieszyć żeby nie uronić ani kropli z tutejszych atrakcji i  zdążyć zapamiętać je na zawsze w pamięci także zewnętrznej;))

 

Buenos Aires – Madryt

Szybkie śniadanie.  O 11.00 mamy być na przystanku autobusu pokazującego szerokie oblicze miasta na wszystkich jego krańcach. Dzień jest trochę chłodny. Dziarskim krokiem w 15 minut dochodzimy do przystanku. Kupujemy bilety i wsiadamy do autobusu od razu na samą górę, żeby bystrm okiem wyłapywać to czego jeszcze nie zarejestrowaliśmy. Niezły maraton. 20 przystanków w około 3 godziny. Znowu jak japońscy turyści pstrykamy i kręcimy filmy. 10 minut wystarczyło, żeby moja kamera i Roberta aparat zasygnalizowały brak energii. Cholera, znowu trzeba wybierać co pstrykać. Zwiedzanie w niedzielę miasta wygląda jak przejazd przez wyludniony teren. Nie ma ludzi. Śmieci jeszcze też. Na głucho pozamykane sklepy. Samochody w policzalnej liczbie poruszają się leniwie po drogach. Po godzinie usiłowania fotografowania mamy dosyć. Jakość średnia. Zdjęcia pośpiesznie strzelane tylko denerwują. Przemarzliśmy na kość. Roberto rzuca propozycję zejścia pod pokład. Tak robimy. Okazuje się, ze mamy szczęście. Zwalniają się dwa z 8 siedzeń na dole. W ciepełku jedziemy dalej. Już nas nie kręcą foty. Mamy zmarznięte ręce, a na dodatek Moje Kochanie wymyśliło, że ubierze tylko podkoszulek - krótki rękaw i wiatrówkę. Nie dziwota, ze halny wiejący na górze tak dał w kość. Trochę nam wstyd. Jesteśmy dopiero na 5 przystanku i już mamy dosyć. Co by masz Patyś na to powiedział. Ale okazuje się za 15 minut, że chętnych na zejście na dół jest więcej. Zasada nie można stać powoduje, ze cała nasza grupa wysiada na kolejnym przystanku. Jak się okazuje w bajecznie kolorowej części handlowej dzielnicy Boca. Wychodzimy zauroczeni klimatem przypominającym bardziej Paryż niż Buenos. Na dzień dobry wita nas sobowtór Maradony proponujący zrobienie zdjęć ze sobą. Ale jest mierna kopią. Jakiś taki nie podobny. Kolorowe pastelowo budynki z balkonami pełnymi manekinów i ozdób robią wrażenie. Wesoły i twórczy charakter budynków poprawia nam natychmiast humory. Dlaczego nie przyjechaliśmy tu wcześniej? Przecież siedzieliśmy tyle czasu w Buenos. Mam wrażenie, ze wszystko robimy od końca. Zamiast zwiedzać Zoo po zakończeniu podróży aby zidentyfikować eksponaty zrobiliśmy to na początku. Teraz zwiedzamy Buenos na szybko a mogliśmy to zrobić wcześniej. Ale trudno. Wyszło jak wyszło. Zaglądamy do okolicznych sklepików z pamiątkami. Restauracji w której każda ma podest na którym para tancerzy tancerzy tańczy tango. Robimy zdjęcia pamiątek, które można byłoby przywieźć, żeby pokazać dziewczynom dostępny asortyment. Oj chciałby się ty wypić kawę, pogapić na tancerzy i powłóczyć się pośród tutejszych sklepów upchniętych w każdej bramie na każdej możliwej antresoli. Posłuchać grajków grających ballady. Spędzamy tu 2,5 godziny nie wiadomo kiedy upływające. Pora już wracać. Właśnie podjeżdża autobus. Jedziemy do 10 przystanku i na San Martin wysiadamy, aby zjeść gdzieś obiad. Po drodze w trakcie slalomy pomiędzy witrynami sklepów a rozłożoną chińszczyzna sprzedawaną przez Indian z tłumu wyławia nas człowiek proponujący obiad w restauracji tu nie daleko. Idziemy za nim do pełnej gości stylowej restauracji z rusztem ziejącym takim aromatem, ze wszyscy padamy ofiarą ostatniej parrilli i Chirico. Do tego gasimy pragnienie czerwonym doskonałym argentyńskim winem z Mendozy. Kelner śmieje się, ze idzie jak woda. Ale po tak rozpoczętym dniu, trzeba go zakończyć z przyputem;)

Lekko zmiękczeni wracamy do hotelu. Jesteśmy gotowi do lotu. Madryd przed nami.

Dojeżdżamy na lotnisko jeszcze o 17. Okazuje się, że dopiero o 18 rozpoczną przyjmowanie bagażu i takie tam. Krótki rajd po sklepach. Nic. Wysilanie się na ekskluzywność i strefy wolnocłowe straszące cenami kosmetyków są już nudne. Szkoda. Za to na wystawie znajdujemy statuetkę ogromnego argentyńskiego byka. Takiego jak stał na poboczu w drodze do Ushuai. Swoim zwalistym ale wyrzeźbionym cielskiem budzi podziw. Moje zdziwienie budzi dysproporcja w jego narządach. Ale o tym lepiej nie pisać.

Udaje nam się dotrwać do 21.30. Wylatujemy do Madrytu. Idziemy w drzemkę prawie natychmiast. Przerywa ją jedzenie roznoszone przez stewardesy. Wybieramy makaron w sosie beszamelowym nie kurczaka, żeby nie jeść mięsa. Kluchy okazują się nie do przejedzenia. Podane w małym pudełeczku mam wrażenie mnożą się kiedy nie patrzę. Zjadam połowę z porcji. Roberto dzielnie wykańcza tagiatellę do ostatniej wstążki. Znowu idziemy spać. Budzi nas śniadanie na które nie warto wstawać.

Suchar zwany bułką, herbata jakieś ciastka. Wreszcie koniec maratonu. Nogi spuchły nam jak banie. Ledwo ubieram buty obciskające stopę. Teraz wiem jakie to uczucie kiedy czujesz opór w poruszaniu stopami. Teraz jeszcze Berlin.  

Madryt – Berlin – Wrocław

Lądujemy w Madrycie po 17 godzinach o 14.30 czasu europejskiego. 15.30 mamy lot do Berlina Szybki marsz przez rękaw, potem kontrolę paszportową, bagażową  i do kolejki przewożącej pasażerów do innego terminala. Mamy tylko 45 minut na to wszystko. W pośpiechu na wierzch wychodzą cechy narodowościowe Hiszpanów: gadatliwość, opieszałość i dezorganizacja przy rutynowych czynnościach. Mrucząc pod nosem dobiegamy do naszego gatu. Okazuje się, że lot ma opóźnienie 30 minut , bo czekają jeszcze na załogę. Zdyszani siadamy w poczekalni. Jeszcze „tylko”  3 godziny do Berlina i już. Wsiadamy wreszcie do samolotu. Jest 16.30. 18.30 kończymy nasze loty przez świat. Zmiana środka lokomocji na samochód. Teraz 350 km do Wrocławia po samochód.

Siostra kolegi z którym wracamy pyta nas o przygody. Długo by opowiadać, ale blog wie wszystko;)

I tak się skończyła ta wyprawa zwana Patagonią. Myślę, że wymyślimy inną bardziej adekwatna nazwę, ale to za chwilę jak dojdziemy do siebie. Fajnie jest dzielić się swoimi wrażeniami na bieżąco z bliskimi i czytać ich komentarzy. Tą drogą chcieliśmy chociaż przez chwile mieć ich wszystkich przy sobie.

 I tak przeżyła Amerykę ta para mieszana On żylasty, a Ona rozczochrana.  

CDN..... 

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. lmichorowski
    lmichorowski (10.06.2012 20:31)
    Świetna, godna pozazdroszczenia wyprawa i naprawdę ciekawa relacja, w której jednakże warto poprawić nieco ortografię i interpunkcję, wyeliminować tzw. "literówki" i skorygować nieco błędów leksykalnych. Ułatwi to z pewnością lekturę i podniesie walory opowieści. Proponowałbym także usunąć ów passus o Rio Grande, jako "najbardziej ogranej westernowo rzece". Bo ta z westernów - to rzeka, wprawdzie o tej samej nazwie (czyli Rio Grande) - ale leżąca na granicy USA i Meksyku, a więc bardzo daleko od swej argentyńskiej imienniczki. A, i jeszcze jedno - sporo zdjęć wkleiło się dwukrotnie, może warto uporządkować i to.
    Czekam na zdjęcia z tytułowej Patagonii i serdecznie pozdrawiam.
  2. kaiqooo
    kaiqooo (14.08.2011 20:56)
    Co to za ociąganie się z notkami?!Proszę nie zaniedbywać wiernych czytelników. Buziaki
  3. kaiqooo
    kaiqooo (08.08.2011 20:45) +2
    Wreszcie doczekaliśmy się jakiś zdjęć. Nie ukrywam jednak że z niecierpliwością czekamy na fotke króla Juliana z jego największym fanem:) Gorące buziaki ślemy!:)
  4. kaiqooo
    kaiqooo (07.08.2011 12:44) +1
    Widzę że nieźle się bawicie:) Koniecznie dajcie znać jak odwiedziny u praojca i pramatki. I czekamy na zdjęcia. Ściskamy!!!!:)