Podróż Patagonia - Dzień 5 - wtorek 9/08/2011



2011-08-19

Podejście do startu III

O 8.30 jedziemy pełni nadziei i szczęścia po odbiór samochodów do portu. Trzeba tylko załatwić kilka dokumentów i już wyjeżdżamy. Już przy bramie szukamy kontenerów. Są. Jeden na 3, a drugi na 4 piętrze. Nasze cacuszka ciągle poza naszymi rękami. Bieganina myśli jak przetrwały tą podróż ? W jakim stanie wyjadą z kontenerów? Czy żarełko w słoikach wybuchem udekorowalo wnętrze samochodu w deseń złożony z fasolki po brekonsku, klopsików w sosie koperkowym i kiełbasek w leczo. Czy woń aromatu pozwoli przeżyć kolejne 4 tygodnie we wnętrzu pojazdu?  

Na miejscu okazuje się, trafiamy na urząd zorganizowany wg najlepszych PRL- owskich  wzorców, a wtorek to dzień twórczości i wyrabiania miesięcznych planów zużycia papieru, tonera do xero i tuszu w pieczątkach. Siedzimy tam wkurzeni do zenitu i obserwujemy miotającego się między urzędnikami naszego pośrednika spedycyjnego biegającego w szaliku i i płaszczu między okienkami i dwoma pokojami. Staramy się zrozumieć logikę i odnaleźć oznaki postępu w przepływie papierów. Ale oprócz wielokrotnych kserowań naszych dokumentów nie wiele jesteśmy w stanie z tego wywnioskować. Kropelki potu na czole Ricardo i jego coraz większe wkurzenie nie wróżą niczego dobrego.

Między czasie rozładowują kontener i możemy wreszcie ucałować nasze” konie”. Sprawdzamy straty wynikłe z transportu. Nasz patrol - brak powietrza w przednim kole. Drugi samochód – kompletnie rozładowane 4 akumulatory. Dwa pozostałe bez uszczerbku na zdrowiu. Jedzenie przeżyło w stanie nie naruszonym. Mniam. Po przywitaniu się i okiełznaniu emocji po długim rozstaniu szybko naprawiamy usterki. Myślami już jesteśmy w drodze gdzieś daleko.

Wracamy zniecierpliwieni do biura. Wypijamy kolejne kawy, zjadamy kolejne hot dogi w paskudnych bułach i planujemy jak rozbić obóz protestacyjny w placówce na wypadek próby przeciągnięcia sprawy. O  16 okazuje się, że urząd pracuje do 18 , ale właściwie do 17. Jest 17.  Sięgamy po niestandardowe środki nacisku. Udaje się . O 18 wyjeżdżamy na zakorkowaną ulice Buenos żegnani czułym machaniem rąk pracowników portu.

Tuż za bramą pada nam gruszka od radia. Tracimy łączność z grupą. Teraz zacznie się kabaret , żeby wyjechać razem z miasta. Wolno, ale korzystając z siły perswazji wielkości samochodów przepychamy się przez plątaniny rond i wiaduktów do pierwszej stacji benzynowej. Nalewamy wody do zbiorników. Mamy do pokonania dzisiaj dystans 400 km. Przez Zarete do Federacion, małego miasteczka na północ od Buenos. Gna nas ciekawość i zniecierpliwienie długim postojem w nieprzyjaznym Buenos. Zmrok zapada już o 19.30. Jedziemy więc w ciemności. Dojeżdżamy do campingu w małym miasteczku Federacion o 1 w nocy po 6 godzinach jazdy. To nasz pierwszy nocleg w naszym „wozie Drzymały”.