Dzień trzeci 07/08/2011 Urugwaj - Montevideo
Wstajemy o piątej rano, szybkie myju myju i w drogę. Pędzimy w ciemnościach Buenos do portu, marsz zajmuje nam 20 minut. Na miejscu ciepła kawa, ciacho i idziemy na odprawę. Jak u nas za komuny, deklaracje, pieczątki w paszportach, macanki po kieszeniach. Po tych pieszczotach wchodzimy na statek , znajdujemy wygodne fotele i ......... nareszcie płyniemy. Żaneta umila czas czytaniem książki o przygodach życiowych świeżo upieczonego rozwodnika. Powiem Wam, że nawet wciąga. Życie potrfi płatać różne figle. I tak czytająć, a właściwie jej słuchając po trzech godzinach zawijamy do portu w Montevideo. Tu odprawa to pestka , tylko promienie rentgena na bagaż i napromieniowani jesteśmy gotowi do zwiedzania miasta. Wsiadamy do autobusów turystycznych i zaczynamy tour. Porównując z Buenos , przeżywamy szok. Nie ma ludzi. Może dlatego, że to niedzela , ale bez przesady. Jedziemy z wolna w miasto. Na ulicach co jakiś czas pojawiają się samochody , przeważający wiek samochodu to spokojnie już grubo po maturze. Przejeżdżamy przez wybrzeże , z prawej plaża , z lewej wieżowce w technologii wielkiej płyty. Zmieniamy okolicę , stare miasto, budynki w zabudowie jedno – dwupiętrowej. Widać brak kasy. Wszystko zapuszczone, bez ręki gospodarza. Po paru minutach jesteśmy na głównym placu miasta. Wielki czworokąt ,otoczony wysokimi palmami na środku stoi pomnik gościa na koniu ( tutejszy bohater). Przewodnik syczącym angielskim daje nam osiem minut na robienie zdjęć. Robię to w biegu i na chybcika. Ruszamy dalej. Mijamy różne domy , ulice , ale wszystko w podobnym klimacie. Jedne bardziej lub mniej zniszczone, widać biedę ludzi i kraju. Docieramy do parlamentu. Wielkie gmaszysko, a własciwie dwa połączone tunelem. Śmiejemy się , że tutejsza Samoobrona musi mieć drogę odwrotu przed wyborcami. Parę minutek na fotki (wypadamy z autobusu jak Japońce, pstryk, pstryk i dalej naprzód—śmieszne) i ruszamy na byczki. I witamy trzodę w zaprzęgu, piękne , musukularne z ładnym kowbojem. A tak poważnie , pomnik super i doskonale wykonany . Postawiono go ku pamięci pierszej poczty, która przewoziła na odległość listy za pomocą wozów zaprzężonych w byki. Ich woźnica to niczego sobie wyglądający jak hiszpański żołnież młodzieniec z włócznią.
Następny przystanek to...........jak myślicie?. Nie , nie żadne zabytki, a nasze ulubione Polaków zajęcie, czyli co ?. no oczywiście supermarket z ekskluzywnymi sklepami. Nareszcie jak w domu, fajne wystawy , dobre ceny, super szmaty. Dosyć żartów. Weszliśmy tu bo w tym miejscu można było zaufać toaletom. Po czynnościach fizjologicznych, ruszamy dalej, do restauracji. W kulturalnych warunkach spożywamy tutejsze specjały szwedzkiego ciepłego stołu. Ja oczywiście tradycyjnie pizza, Żaneta wcina ciepłe danka wspomnianego stołu, była zadowolona. Z pełnymi brzuchami wsiadamy do samochodu i podjeżdzamy do portu. Mamy jeszcze trzy godziny do wypłynięcia, spędzamy czas zwiedzając okolicę . Wchodzimy do starych baraków portowych , gdzie urządzono kilka klimatycznych knajpek. Teraz czas na okolicę , wierzcie tego lepiej nie opisywać. Walące się stare budynki, fruwające śmiecie, żebracy.
Czym prędzej wracamy do portu, po drodze zachaczamy o sklep z pamiatkami, Żaneta wybrała specjalne kule na plecionych linkach używane do polowania. Podobno do pętania, nie wierzę , widziałem ten błysk w oczach, biedne Moje nóżki. Cóż zrobić , takie życie faceta. Jesteśmy w porcie, czekamy na wypłynięcie w lokalnej kafejce popijając kawę i lekkiego drinka. Odprawa przebiegła sprawnie , zasiadamy w tych samých fotelach i dostałem burę, że wpycham się bez kolejki. Ledwo ruszliśmy i zaczynamy a właściwie kończymy przygody rozwodnika, tym razem ja czytam , bo Żanecie wyschły oczęta. Czterdzieści minut i wiemy wszystko, fajnie się kończy. Następne dwie godziny spaliśmy jak zabici. Pobudka dopiero w porcie. Odprawa poszła bezproblemów, a następnie marsz do hotelu. Wpadamy do pokoju , szybkie mycie i lulu.
Ps. Montevideo warto zobaczyć, ale tylko przy okazji. Nie przyjeżdzajcie tu specjalnie.
Jutro mamy odebrać samochody, ale biorąc pod uwagę argentyński charakter może być lipa. Chyba stracimy dzień na czekaniu. Pa pa idziemy spać.