Buenos Aires – Madryt
Szybkie śniadanie. O 11.00 mamy być na przystanku autobusu pokazującego szerokie oblicze miasta na wszystkich jego krańcach. Dzień jest trochę chłodny. Dziarskim krokiem w 15 minut dochodzimy do przystanku. Kupujemy bilety i wsiadamy do autobusu od razu na samą górę, żeby bystrm okiem wyłapywać to czego jeszcze nie zarejestrowaliśmy. Niezły maraton. 20 przystanków w około 3 godziny. Znowu jak japońscy turyści pstrykamy i kręcimy filmy. 10 minut wystarczyło, żeby moja kamera i Roberta aparat zasygnalizowały brak energii. Cholera, znowu trzeba wybierać co pstrykać. Zwiedzanie w niedzielę miasta wygląda jak przejazd przez wyludniony teren. Nie ma ludzi. Śmieci jeszcze też. Na głucho pozamykane sklepy. Samochody w policzalnej liczbie poruszają się leniwie po drogach. Po godzinie usiłowania fotografowania mamy dosyć. Jakość średnia. Zdjęcia pośpiesznie strzelane tylko denerwują. Przemarzliśmy na kość. Roberto rzuca propozycję zejścia pod pokład. Tak robimy. Okazuje się, ze mamy szczęście. Zwalniają się dwa z 8 siedzeń na dole. W ciepełku jedziemy dalej. Już nas nie kręcą foty. Mamy zmarznięte ręce, a na dodatek Moje Kochanie wymyśliło, że ubierze tylko podkoszulek - krótki rękaw i wiatrówkę. Nie dziwota, ze halny wiejący na górze tak dał w kość. Trochę nam wstyd. Jesteśmy dopiero na 5 przystanku i już mamy dosyć. Co by masz Patyś na to powiedział. Ale okazuje się za 15 minut, że chętnych na zejście na dół jest więcej. Zasada nie można stać powoduje, ze cała nasza grupa wysiada na kolejnym przystanku. Jak się okazuje w bajecznie kolorowej części handlowej dzielnicy Boca. Wychodzimy zauroczeni klimatem przypominającym bardziej Paryż niż Buenos. Na dzień dobry wita nas sobowtór Maradony proponujący zrobienie zdjęć ze sobą. Ale jest mierna kopią. Jakiś taki nie podobny. Kolorowe pastelowo budynki z balkonami pełnymi manekinów i ozdób robią wrażenie. Wesoły i twórczy charakter budynków poprawia nam natychmiast humory. Dlaczego nie przyjechaliśmy tu wcześniej? Przecież siedzieliśmy tyle czasu w Buenos. Mam wrażenie, ze wszystko robimy od końca. Zamiast zwiedzać Zoo po zakończeniu podróży aby zidentyfikować eksponaty zrobiliśmy to na początku. Teraz zwiedzamy Buenos na szybko a mogliśmy to zrobić wcześniej. Ale trudno. Wyszło jak wyszło. Zaglądamy do okolicznych sklepików z pamiątkami. Restauracji w której każda ma podest na którym para tancerzy tancerzy tańczy tango. Robimy zdjęcia pamiątek, które można byłoby przywieźć, żeby pokazać dziewczynom dostępny asortyment. Oj chciałby się ty wypić kawę, pogapić na tancerzy i powłóczyć się pośród tutejszych sklepów upchniętych w każdej bramie na każdej możliwej antresoli. Posłuchać grajków grających ballady. Spędzamy tu 2,5 godziny nie wiadomo kiedy upływające. Pora już wracać. Właśnie podjeżdża autobus. Jedziemy do 10 przystanku i na San Martin wysiadamy, aby zjeść gdzieś obiad. Po drodze w trakcie slalomy pomiędzy witrynami sklepów a rozłożoną chińszczyzna sprzedawaną przez Indian z tłumu wyławia nas człowiek proponujący obiad w restauracji tu nie daleko. Idziemy za nim do pełnej gości stylowej restauracji z rusztem ziejącym takim aromatem, ze wszyscy padamy ofiarą ostatniej parrilli i Chirico. Do tego gasimy pragnienie czerwonym doskonałym argentyńskim winem z Mendozy. Kelner śmieje się, ze idzie jak woda. Ale po tak rozpoczętym dniu, trzeba go zakończyć z przyputem;)
Lekko zmiękczeni wracamy do hotelu. Jesteśmy gotowi do lotu. Madryd przed nami.
Dojeżdżamy na lotnisko jeszcze o 17. Okazuje się, że dopiero o 18 rozpoczną przyjmowanie bagażu i takie tam. Krótki rajd po sklepach. Nic. Wysilanie się na ekskluzywność i strefy wolnocłowe straszące cenami kosmetyków są już nudne. Szkoda. Za to na wystawie znajdujemy statuetkę ogromnego argentyńskiego byka. Takiego jak stał na poboczu w drodze do Ushuai. Swoim zwalistym ale wyrzeźbionym cielskiem budzi podziw. Moje zdziwienie budzi dysproporcja w jego narządach. Ale o tym lepiej nie pisać.
Udaje nam się dotrwać do 21.30. Wylatujemy do Madrytu. Idziemy w drzemkę prawie natychmiast. Przerywa ją jedzenie roznoszone przez stewardesy. Wybieramy makaron w sosie beszamelowym nie kurczaka, żeby nie jeść mięsa. Kluchy okazują się nie do przejedzenia. Podane w małym pudełeczku mam wrażenie mnożą się kiedy nie patrzę. Zjadam połowę z porcji. Roberto dzielnie wykańcza tagiatellę do ostatniej wstążki. Znowu idziemy spać. Budzi nas śniadanie na które nie warto wstawać.
Suchar zwany bułką, herbata jakieś ciastka. Wreszcie koniec maratonu. Nogi spuchły nam jak banie. Ledwo ubieram buty obciskające stopę. Teraz wiem jakie to uczucie kiedy czujesz opór w poruszaniu stopami. Teraz jeszcze Berlin.