Podróż Patagonia - Dzień 28 – piątek 02/09/2011



2011-09-09

Ushuaia

Po koszmarnej nocy, w czasie której mój żołądek odmówił pracy ze spożytą słoną kolacją. Nastąpił nie mniej koszmarny dzień. Prawie cały spędziłam w łóżku, ledwo mając siłę zwlec się do restauracji na śniadanie w postaci tostów. Na obiad w postaci węgierskiej szarlotki zwlokłam się bardziej po to aby towarzyszyć w nim Roberto. On dzielnie nie poddał się żadnym przeciwnością. O 15 kurczak spożyty z warzywami w sosie taryaki ugryzł także i jego. Tak więc popołudnie spędziliśmy ledwo dysząc na łóżku, przekręcając się z boku na bok i śpiąc między czasie. Mieliśmy dzisiaj w planie zwiedzanie muzeum Jamana i Końca Świata. Taki żal. Wieczorem doszliśmy do wniosku, że jest tak duszno w pokoju, że trzeba przewietrzyć zwłoki. Poszliśmy w stronę portu w poszukiwaniu restauracji z zupą jarzynową. Był dzisiaj wyjątkowo ciepły dzień 10 stopni. Pewnie dlatego dodatkowo drażniła nas ta duchota. Idąc wzdłuż ulicy Maipu trafiliśmy na knajpkę muzeum, w której przez szybę zobaczyliśmy znajomych. Wcześniej wyciągali nas na ostatnią parrillę. Nie skutecznie. Zupa w menu istniała, więc nie zastanawiając się zamówiliśmy ją oboje. Rosół z makaronem. Wolałam nie myśleć na jakich kościach. Była smaczna. Po niej zaczęliśmy wracać do żywych. Sama restauracja w Polsce byłaby zamknięta przez sanepid natychmiast. Warstwa kurzu na eksponatach typu butelki, chochle, lampy była spora. Na półce stała też śliwowice z lat co najmniej 60 spod Keszkemitu. Uśmialiśmy się z tego.

Potem krótka powrotna rundka po mieście. Ostatnie zdjęcia. Jutro wyjazd. Męczące jest to siedzenie bezczynne w miasteczku kiedy można byłoby pojechać do Polski albo jeszcze jeździć po wertepach. Z każdym dniem znosimy to coraz gorzej. Jak nałogowcy.  Szkoda, że nie mieliśmy na tyle sił, żeby doczłapać do muzeumL

Jest nam smutno.Patyś oddany do kontenera o 14 już stoi samotnie w porcie. Roberto nadawał go sam tuz po kurczaku. Dobrze, ze zdążył przez atakiem „ drobnoustrojów typu zemsta Indianina”( odpowiednik egipskiej „ zemsty faraona”). Pewnie całował go na dowidzenia, drapał za zderzakiem i klepał po froncie dziękując za to , że nas dowiózł do celu. Że jechał pod górę bez płynu w chłodnicy tylko lekko się grzejąc. Że potem na 3 dni się samo zregenerował. I za to że wyrzygał się z chłodnicy w mieście gdzie był mechanico dradiarote.Za to, że przez błota mknął jak rumak. Za to, że na trawersach nie spuścił nas do przepaści. I za to, że tyle satysfakcji dał swojemu panu w męskiej rywalizacji. To musiało być długie i czułe pożegnanie na 1,5 miesiąca. Aż szkoda, ze przy tym nie byłam. Roberto sam mocował rumaka w kontenerze, bo ja w tym czasie umierałam.