Trasa: (Chile)Punta Arenas – Porvenir – ( Argentyna) Rio Grande
Dystans: 230 km
Nie napisałam wczoraj o jeszcze jednym ważnym zdarzeniu. Wczoraj mieliśmy dzień prostowania błędnych wiadomości i przypuszczeń.
Po pierwsze la manana czyli (tak się wymawia maniania) nie oznacza wcale jutro tylko RANO.
Po drugie estancja czyli chilijskie hasienda lub ranczo tak jak kiedyś liczyliśmy po drodze ma powierzchnię i 90 tys. ha. I nie jest ona jedynie posiadłością na której jest dom właściciela, lecz ma funkcję małego miasta. Znajduje się na jej powierzchni dom właściciela, ale także domy robotników zatrudnianych przez niego, kościół i np. teatr dla możnych.
Po trzecie przyczyną zostawiania przed kapliczkami postawionymi w hołdzie Difunty Correi jest wiara, ze zmarła ona na tzw. Bezwodzi z wycieńczenia. To było by na tyle.
A dzisiaj jesteśmy w drodze na Ziemię Ognistą nazwaną tak przez Magellana od dymów z ognisk jakie palili Indianie Yamana czy Ona grzejąc się przy nich. Tubylcy byli ludami nomadów. Z 10 tys. Zostało ich tylko 350 sztuk. Tam jest już koniec świata.
Wyruszamy rano zameldować się prom, którym mamy przepłynąć Cieśninę Magellana do Porvenir. Potem granica z Chile i Argentyna z Ushuaią. Przejeżdżamy do portu wcześniej. Mamy co prawda rezerwację, ale chcemy mieć też pewność, że pływający dwa razy w tygodniu poza sezonem prom nas zabierze. Na horyzoncie oceanu wschodzi powoli słońce. Przeprawa ma trać 5 godzin. Zajmujemy miejsca przy stolikach. Ludzi coraz więcej. Przyglądamy się im uważnie, bo cześć z nich wygląda jak ludzie z Filipin lub innych tego typu rejonów. Ciekawe skąd są. O 9 wypływamy. Wypijamy kawę z kawiarni promowej Melinka. Bardzo dobrą z reszta i płyniemy. Po 40 minutach zaczyna nas morzyć sen. Roberto wpada na pomysł, żeby się przespać w samochodzie. Śpimy godzinę. Budzi nas pukanie w szybę koleżanki. Dopłynęliśmy. Patrzymy na zegarki. Przeprawa trwała 2 godziny. Aż wstyd, że tak przeżyliśmy sławną Cieśninę. Chyba powoli jesteśmy zmęczeni tym ciągłym podróżowaniem;) Wyjeżdżamy z portu do przejścia granicznego w San Sebastian. Droga biegnie szutrem wzdłuż oceanu. Mnóstwo owiec pasie się na pastwiskach uznanych przez Angoli za najlepsze na świecie. Przed nami pojawia się nagłe gauczo na koniu z dwoma pasami i chmara owiec pędzona przed nim i za nim. Otaczają samochody, biegnąc przed siebie. Malutkie jagniątka pobekując dzielnie tuptają przy mamach. W jednym z wcale głębokich rowów przewraca się dorosła owca. Nawet nie próbuje wstać. Podchodzi do niej pasterz i za kudły podnosi i stawia na nogi. Wszyscy myśleliśmy, że coś jej się stało. Z ulgą patrzymy jak idzie dalej. Pochód zamyka kolejny facet na koniu z pasami pasterskimi takimi rasy Border Collie. Jedziemy dalej niekończącą się równiną. Wciąż z wzdłuż wybrzeża oceanu. Na jednym z wzniesień wśród kępy krzewów na tle oceanu stoi Zorro. Facet w czerni na czarnym koniu w kapeluszu. Nie jest tu w specjalnym celu. Stoi dumnie na koniu. Brakuje mu tylko opaski na oczy i peleryny. Fajnie wychodzi na zdjęciu;)
W końcu dojeżdżamy do Rio Grande. Miasteczka żyjącego z wydobycia ropy. Po drodze na pastwiskach faktycznie widać było małe maszyny tłoczące surowiec na powierzchnię. Samo miasto smutne i nie ciekawe. Po prostu konieczny punkt przestankowy. Znajdujemy hotel. Recepcjonista z Czernymi pozostałymi jeszcze w szczęce zębami wita nas szerokim uśmiechem. 17.00 jesteśmy głodni jak wilki. Drogą wywiadu pogłębionego dowiadujemy się, że restauracje w tym wielkim mieście są czynne od 20 i teraz możemy wciągnąć jedynie pizzę. Idziemy do wskazanej restauracji. ELO gra dzielnie. Jak się okazuje rodzaj specjalnie nie miał znaczenia. Różnią się tylko jednym z dodatków. Zjadamy przyniesione krążki, których pewnie w Polsce nie tknęlibyśmy wcale. Żywcem przypominały mrożonki z naszych marketów. Żeby zmiękczyć podniebienie wypijamy z Roberto butelkę białego wina. Nie wiem jakim cudem doszłam do hostelu.