Podróż Patagonia - Dzień 24 – poniedziałek 29/08/2011



2011-08-30

Trasa: El Calafate ( Argentyna)  – Puerto Natales ( Chile) – Punta Arenas

Dystans: 540 km

O 7.00 jak to powiedział nasz kolega, poranną paradą przez miasto wyruszamy w drogę aby w spokoju przekroczyć granicę z Chile w Casas Viejas. Ciemno, pada śnieg i temperatura spada do -2 stopni . na szybie zamarzają wycieraczki, bo w spryskiwaczu mamy zwykła wodę. Tutaj nie ma właściwie płynów do spryskiwaczy, a jeśli są to bardzo rzadko i trzeba je upolować. Na drodze śnieg i przebiegające białe zajączki. O 8.30 wstaje słońce. Mgła uniemożliwia robienie dobrej jakości zdjęć. Jedziemy do granicy najpierw rutą 11 potem 40 w kierunku Rio Turbio. Świetna nazwa miasta.

Przekraczamy granice z Chile około 10. Kontrola owoców wykrywa w naszym samochodzie jednego tajnego pomidora, którego Roberto pożera na oczach celniczki. Kobieta śmieje się z jego determinacji i obrony przed oddaniem na zagładę argentyńskiego warzywa.  Zrobiliśmy już około 250 km. Nieuchronnie zbliżamy się do końca tej podroży. Robimy plany na kolejne. Może Kaukaz, a może Grenlandia. Na pewno  jeszcze raz Islandia. Mamy też kreatywne wnioski na temat przygotowania samochodu do wyprawy. Zmiana chłodnicy na większą, aby nie grzał się przy wyższych temperaturach, zmiana zbiornika paliwa na większy, wycieraczek i mocowania karnistrów. Może dołożenie świateł. Wyposażenie trzeba wzbogacić i karnister na wodę z kranikiem i miotełkę. Menu także ulegnie zmianie na bardziej jednogarnkowe. Rozbudowaniu ulegną dodatki.

Chile wita nas krajobrazem mrocznym jak królestwo Skazy z Króla Lwa albo Tolkiena. Połamane szare drzewa - bukany, w części jeszcze stoją strasząc kikutami, w części są kompletnie połamane. Na gałęziach woale seledynowych mchów straszą pogłębiając atmosferę grozy. Czasem stoją w szarej wodzie pokrytej jeszcze lodem. Na Patagonii faktycznie wieją wiatry, ale nie mieliśmy wyobrażenia o zniszczeniach jakie mogą zrobić. W przewodnikach jest napisane, że samochód należy zawsze stawiać przodem pod wiatr, bo w przeciwnym wypadku może wiatr może urwać drzwi. Dobrze, ze nie trafiamy na ten czas w trakcie podróży;) Drugim kolorem jakim wita nas Chile to żółty w odcieniu piasku pustyni. Pastwiska pośród gór  i mnóstwo jezior. Na jednym z nich możemy podziwiać różowe flamingi. Jedziemy do jaskiniCueva del Milodon, czyli jaskinię zamieszkałą przez wielkiego leniwca  kiedyś tu żyjącego. Żywił się chyba roślinami, bo nie miał zębów. Jest podobny w swojej posturze do niedźwiedzia o dinusiowatym pysku. Jaskinia ogromna. Wkoło leżą sklejone lawą kamienie typu otoczak w postaci wielkich głazów. Miejsce jaskini lokalizacji jaskini całkiem przyjemne. Milodon miał całkiem ładny widok z okna na góry i jeziorko;) Jako atrakcja turystyczna, miejsce takie sobie. Jak nie ma się co robić w tym regionie to można przyjechać i tu. Specjalnej eskapady nie należy robić. Kiedy ja robię zdjęcia mieszkania leniwca, Roberto przelewa do baku paliwo z karnistrów. Ponieważ uważa, ze został sam na parkingu tworzy konstrukcje do trzymania prowizorycznego lejka z butelko pet i taśmy mocującej karnistry. Wszystko misternie przymocowane do bagażnika na dachu samochodu. Wynalazek niestety zawodzi Wynalazcę. Cała konstrukcja wymyka się spod kontroli i paliwo oblewa buty. Na te zmagania przychodzi kolega, nie oczekiwanie czekający na rodzinę z jaskini. Z papierosem w ustach przychodzi do Roberto trzymać lejek. Popiół spada na ziemię z dopalanego peta. Na to wszystko wybiega z kasy bileter i z niedowierzaniem patrzy na poczynania chłopaków przecierając oczy ze zdumienia. Dopiero teraz zorientowali się co robią. Roberto opowiada mi to zdarzenia jako komizm sytuacyjny. Dobrze, że Patyś jest rozsądny;)

Wsiadamy do samochodów i szutrową błotnistą drogą dojeżdżamy do głównej asfaltowej. Mnóstwo krów na pastwiskach. Takich jak lubię. Kudłatych. Robię zdjęcie dorodnego biegnącego byczka. One naprawdę są urocze. Musimy hamować. Cześć krowiego stada właśnie postanowiła przejść na drugą stronę drogi. Zjeżdżamy do Puerta Natales. Miasta nazwanego ostatnią nadzieją.  Tutaj żył pierwowzór Robinsona.

Wieczorem a właściwie jeszcze po południu, bo w Chile cofamy zegarki o godzinę, znajdujemy restaurację Jekus. Roberto zamawia lomo i dostaje stek z duża ilością smażonej cebuli i dwoma smażonymi jajkami. Do tego super ziemniaczane czyli z krojonych ziemniaków frytki. Ja zamawiam kawałek kraba w białym winie, czosnku posypanego parmezanem. Białe kawałki pływają w zupie pachnącej lomo. Jedząc to zastanawiam się czy to nie są jakieś pokrojone penisy baranów. Roberto potwierdza moje obawy. Zapij piwem mówi;(  Oboje chyba mamy powoli dosyć tej mięsnej diety. Robert śmieje się, ze jak po powrocie ktoś zaproponuje mu wołowinę to może nie przeżyć. Ja tęsknię za normalnym polskim jedzenie. Po powrocie robimy gołąbki ;)

Przy wybrzeżu na wodzie zauważam pływającego łabędzia  czarnoszyjnego. Biały tułów, czarna szyja, czerwona narośl na dziobie. To ten którego mieliśmy podziwiać w jednym z parków narodowych, ale do niego nie dojechaliśmy. Teraz jest tu na żywo.

Jedziemy dalej. Miasteczko które mijamy prezentuje się całkiem ładnie. Na końcu półwyspu zabytkowy budynek, chyba kościół przypominający katedrę. Łapiemy się na tym, ze w tej dziczy odwykliśmy już od takich widoków. Kolejne miasto skąd wypływamy jutro promem to Punta Arena. Jadąc mijamy ogromne estancje. Zaskakuje nas widok drzew z koronami trwale ugiętymi przez silnie wiejący patagoński wiatr. Wszystkie wygięte jakby uczesane w jedną stronę. Patrząc na nie wcale nie żałujemy, że przyjechaliśmy o tej porze roku.  

Ps. Info dla czytelników. Dopisaliśmy zakończenie wczorajszego dniaJ