Podróż Patagonia - Dzień 23 – niedziela 28/08/2011



2011-08-30

Trasa: El Chalten – El Calafate – lodowiec Perito Moreno

Dystans: 350 km

Dzień zaczynamy komfortowo. Pobudka 7.30 to już duży postęp. Śniadanko jak zwykle wypasione inaczej i w drogę. Już rano okazuje się, że wczorajsze lomu wywołuje rewolucje w naszych trzewiach. Będzie ciekawie. Wyjeżdżamy do Parku Narodowego Los Glacieras.  Niedalego może 3 km od hosterii jest dróżka na punkt widokowy znajdujący się naprzeciwko słynnego Fitz Roya. Idziemy dzielnie pod górę. Ponieważ dzisiaj w planie mamy tez zwiedzanie lodowca, wszyscy przebrani już w cieplejsze ciuchy. Roberto założyć na tę okoliczność buty trackingowe. Ja oczywiście 3 warstwy swetrów. Idziemy pod górę sapiąc i dysząc. Brak kondycji wychodzi natychmiast. Dosyć strome podejście po trawach wzdłuż strumyka. Głęboki zamarznięty śnieg. W końcu po może 20- 30 minutach drogi wchodzimy na punkt widokowy. Podziwiamy Fitza i panoramę miasteczka. Odpoczywamy opowiadając jak zwykle dowcipy. Mamy bardzo rozrywkową grupę na tym wyjeździe. Potem już lżejsze zejście. Rozbieram się po drodze, bo jednak przesadziłam z ilością warstw na ciele.

Wsiadamy do samochodów i jedziemy podziwiać panoramę jeziora Lago Viedma. Górskie ośnieżone szczyty schodzące do wody wyglądają faktycznie imponująco. Ale mamy pomysły. Latem wyjeżdżać tam gdzie zima;) Nie dogrzejemy się w tym roku;) Przy jeziorze guanako i mnóstwo ptactwa. Ponieważ przy grodze leżą rozjechane zwierzęta drapieżniki i padlinożercy na nich żerują. Usiłujemy zrobić zdjęcie jednemu z nich jak stoi nad królikiem, ale spłoszony ucieka. Dopiero po dłuższych poszukiwaniach i czatowaniach, znajdujemy go siedzącego na bramie ogrodzenia. Roberto robi zdjęcia swoim specjalnym zoomowatym aparatem. Usatysfakcjonowani możemy jechać dalej. Śniegi, śniegi i tak już do Ushuai. Po drodze usiłują nakręcić pasące się stada guanako. Pojawiają się i znikaja tak nagle, że na dzisiaj jest to wyzwanie. Ale w końcu trafiamy na wielkie stado rozciągnięte na prawie 300 metrach wzdłuż pobocza. Będzie co pokazać Dziwczynom. Przejeżdżamy prawie 230 km żeby dojechać do El Kalafate i potem dalej do Parku Narodowego Los Glacieras tylko jego południowej części, w której znajduje się najsłynniejszy plejstoceński w Argentynie lodowiec Perito Moreno. Jedyny , który zamiast się cofać, rośnie. Nigdy nie widziałam tego cuda więc jadę czekam na niego z dziecięcą ciekawością. Roberto kocha te wielkie bryły lodu, więc jesteśmy ciekawi oboje.

Jeszcze 70 km i będziemy na miejscu. Wjeżdżamy do Parku przez bramę, za którą kasują nas na 100 peso od osoby. Droga jest kręta, wśród drzew. Jeszcze oblodzona porannym przymrozkiem. Roberto jak zwykle, ciśnie Patysia. W pewnym momencie na zacienionym zakręcie rzuca nami poślizg. Trzeba uważać. Wjeżdżamy coraz wyżej drogą wzdłuż której ciągnie się wciąż Lago Argentina, chyba najdłuższe jezioro świata. Zaczęło się jeszcze w El Calafate. Jest po lewej stronie, więc kręcę kamerą widoki nie tracąc czasu. Zdjęcia zrobię w drodze powrotnej. Powoli wyłania się jęzor lodowca. Roberto nie wytrzymuje napięcia i zatrzymuje samochód na drodze. Robi parę zdjęć. Jedziemy dalej. Po drodze zapytowujemy o możliwość przepłynięcia koło lodowca statkiem. Niestety statki tylko do 14, a jest 15. Obchodzimy się smakiem. Szkoda, bo można wtedy zobaczyć tzw. cielenie lodowca kiedy odpadają od niego kawałki brył. Chwilę później jesteśmy u celu. Zostawiamy samochód na parkingu i idziemy na spacer długimi metalowymi tarasami, wyznaczającymi trasę do punktów widokowych. Mamy godzinę na obejrzenie tego dzieła natury. Lodowiec okazuje się grubym i wysokim na 60 m niebieskim grzebieniem lodowym. Sterczy nad wodą eksponując swoje cielsko. Jak zrobi się na chwilę cicho słychać ciche pękanie, przerywane czasem głośnym dźwiękiem podobnym do głuchego strzału z broni. To właśnie bryła odpada od lodowca. Niestety nie po naszej stronie. Po zupełnie nie widocznej. Ach, żeby tak tym statkiem móc popłynać. Lodowiec w przekroju  podobny jest do tego, który Robert pokazywał mi na zdjęciach z Islandii. Niebieski z pojedynczymi ciemniejszymi szaro - czarnymi nitkami, tworzącymi na powierzchni wzory. Świetnie nadawałby się na oczko na wisiorka ;) Od góry ma nierówną powierzchnie po której na pewno nie da się stąpać. Długie igły sterczący ku górze wyglądają trochę jak kawałek drewna od góry ponacinany w zapałki różnej grubości. Patrzymy, słuchamy i czerpiemy niesamowitą przyjemność z tego, że tu jesteśmy. Ja zimorodek pospolity, nigdy nie przypuszczałam, że śnieg i lód może być taką atrakcją.

Robin robi setkę zdjęć, lodowcowi i o mnie tez nie zapomina;) Ja kręcę film kamerą. To chyba najlepiej udokumentowana atrakcja na naszej trasie. Nasyceni widokami wracamy do samochodów. Teraz tylko powrót i zdjęcia z widoczków, których wcześniej nie mogłam sfotografować.

Wracamy do El Calafate. Hostel i jeszcze myjnia samochodowa, żeby do ładu doprowadzić nasze Cacko. Roberto walczył dzielnie z dyszą, wodą i błotem. Teraz widać straty nabyte w bitwie z błotem. Brak chlapacza, obity lakier przez kamienie, folia z obrazkiem nadszarpnięta przy progach. Roberto twierdzi, że to i tak niezły wynik.

Wieczorem kolacja w restauracji, na pewno bez lomo;) Trzewia wróciły jakoś same do normy.

Dzisiejsza kolacja miała charakter uroczysty. Nasza koleżanka miała urodziny. Udało się znaleźć świeczki, ciastko do zrobienia prowizorycznego tortu. Prezentem była kartka z widokiem Fitz Roya i wierszykiem skleconym przeze mnie. Zaskoczenie było pełnie kiedy kelnerka przyniosła” tort” przy przygaszonych światłach a my zaśpiewaliśmy jej sto lat. Cała knajpka biła brawo. Tak rozpoczęliśmy świętowanie. Opychaliśmy się jak zwykle mięsem smażonym na grillu. Ja kurczakiem, Roberto mixem lomo, chorizo i baraniny. Baranina szału na nim nie zrobiła. Ale sposób grillowania mięsa tak. Kucharz po postu wrzucał na ruszt ćwiartkę barana i potem po upieczeniu kroił na porcje. Niestety w Argentynie jedzą wszyscy głównie mięso, jakby nie słyszeli o cholesterolu i długoterminowym zaleganiu mięsa w trzewiach. A najpewniej to wynik tradycji sięgających czasów kolonizacji, kiedy okazywało się, że na tych ziemiach najlepiej udaje się uprawa, ale zwierząt na przepastnych równinnych pastwiskach. Zamawianie bardziej wyszukanej kuchni typu ravioli, jest skazane od razu na niepowodzenie. Słowo sałatka tutaj oznacza wybór warzywa które dostaje się pokrojone i przygotowane do jedzenia. Resztę, czyli doprawianie, mieszanie itd. wykonuje się samemu.   Wypijamy herbatę, najlepsze tutejsze piwo Quilmes, którego nazwę zawdzięcza niepokonanemu plemieniu Indian o tej właśnie nazwie. Plemię to było niepokonane wśród Indian i skutecznie oparło się w swojej tarasowej fortecy na wzgórzu. Zbudowana ok. 1000 roku w czasach prekolumbijskich. Dopiero najazd Inków a potem Hiszpanów 1667 roku zdobył miasto. Dobrze,że chociaż w taki sposób nawiązuje się do korzeni tych ziem. Mieliśmy nawet te ruiny na szlaku, ale nie wystarczyło czasu. Ale wracając do restauracji. Podczas przerwy na papierosa Roberto odkrywa drugi grill. W pomieszczeniu za szybka na wprost wejścia ( nie wiem jak to przeoczyłam)żarzy się za szybką małe ognisko. Na jego brzegu ruszt na którym rozpięte są prawie na płasko dwa barany. Ogień opieka mięso równomiernie. Widok wcale nie przyjemny i wcale nie smaczny. A może nie mamy w sobie wystarczającej dawki mordercy;) Kończymy ucztę o 22. Znowu z pełnymi brzuchami napełnionymi o nie zdrojowej godzinie idziemy spać. Namierzamy sieć wi-fi zabezpieczoną o nazwie Kowalczuk. Polski akcent w Argentynie.