Podróż Patagonia - Dzień 22 – sobota 27/08/2011



2011-08-28

Trasa: Perito Moreno – Cueva de los manos – Lago Cardiel – El Chalten

Dystans: 650 km

Roberto wstaje nie wyspany z morderczym instynktem w oczach. Jego pierwsze słowa mówią o mordowaniu jego kolegi Andrzeja. Okazuje się, że mniej więcej co godzinę włączał się alarm w jego samochodzie, przez co Roberto nie mógł zasnąć między 1-4 godziną. Ja spałam jak zabita. Co prawda faktycznie alarm się włączał jak pisałam, ale kiedy poszłam spać nic nie było w stanie mnie obudzić.

Szybkie mycie i schodzimy na śniadanie do restauracji. Obcokrajowcy mieszkający z nami w hotelu pokazywali gest podciętego gardła. Nic więcej tłumaczyć nie trzeba. Wszystko zebrała część pierwsza naszej ekipy, która jako pierwsza zeszła na śniadanie. Szybkie argentyńskie śniadanie. Rogaliki , tosty i do tego masło i dżem. Nie da się długo na tym pożyć. Mieliśmy zamiar co prawda, przynieść z samochodu polska wersję śniadania, ale w porannym zamieszaniu zostaliśmy przy wersji tubylczej.

Wyjeżdżamy w pełnej ciemności, mgle i deszczu. Pogoda bardziej przypomina bardziej aurę Londynu niż Argentyny. Zapowiada się znowu smutny dzień. Pędzimy do Cueva de los Manos, czyli jaskiń rąk. Pierwotni ludzie na ścianach skalnych zostawili tam odciski swoich rąk i malunki na skalne zwane petroglifami. Dziedzictwo kultury wpisane na listę Unesco. Kolekcjonujemy elementy tej listy w tej wyprawie;) Ciekawym jest to, że twórczość ludzi pierwotnych zachowała się głownie z Argentynie. Jacy kreatywni musieli być ci przodkowie Indian. I znowu pastwiska, trawy i owce, rzadziej krowy. Roberto zaczyna się niecierpliwić. Jak tak ma wyglądać Patagonia aż do Ushuai to oszalejemy. Przez prawie 100 km nic się nie działo. Dopiero po tym odcinku pojawiają się jakieś pofałdowania terenu i czerwone krwiste górki. Wreszcie. Oddychamy z ulgą. Po drodze spotykamy guanako biegające po pastwiskach. Wszyscy robią zdjęcia. Fajne spore stadko. Udało mi się też sfotografować tutejsze nieloty czyli strusie. Nandu plamiste jest tak szare i tak doskonale wtapia się w otoczenie, że trudno jest je wypatrzyć. Dopiero jak dają dyla lub wystają ponad horyzont ich długie szyje widać gdzie są. Fajnie jest popatrzeć na takie dzikusce biegające na wolności.  Zjeżdżamy z ruty 40 w i Bajo Caracoles skręcamy na drogę 97 prowadzącą doliną  Rio Pinturas szutrową drogą do jaskini. Droga jest zamarznięta i ma trochę śniegu. Odcinkami jest trochę błotnista. Przejechanie tego 40 km odcinka jest wreszcie urozmaiceniem pochłaniającym nas całkowicie. Prawdziwy offroad. Samochód się ślizga. Zarzuca tyłem na lodzie i przy skręcie. W Roberta wstępuje demon prędkości. Wreszcie jest gdzie pokazać kunszt swoich umiejętności. Dumni z siebie pierwsi meldujemy się przy wejściu do jaskiń. Teren wkoło to wyrzeźbiona przez rzekę  w osadowych skałach  głęboka dolina głęboka na ponad 100 m. Na szczytach tych nawisów żyli sobie właśnie ludzie pradawni. Przewodnik prowadzi nas schodkami i ścieżka do skał na których umieszczone są petroglify. Ogrodzenie przed skałami zabezpiecza skały przed dotykaniem. Faktycznie na skale są odbite w przeważającej większości na czerwonym i brązowym tle jasne dłonie. Efekt uzyskany podobny do malowania sprayem. Tylko oni użyli rurek przez które nabierając  naturalną farbę do ust pluli i malowali odciski rąk. Jest tych rąk tam prawdopodobnie 800 szt. Są też sylwetki  guanako, guanako w ciąży czyli o baryłkowatym kształcie, robaków przypominających pająki i sceny z polowań. Porównując te petroglify z rysunki w Talampay to te osobniki prezentowały zdecydowanie wyższy poziom artystyczny. Jak pisza w przewodnikach miejsce to było zamieszkane ostatnio 700 lat temu, prawdopodobnie przez przodków Techuelcze. Robimy zdjęcia, kręcimy film. Potem dokumentujemy okolicę. Dzisiaj nie było jeszcze przed nami żadnej wycieczki. Droga powrotna to wyścig miedzy chłopakami. Urządzają sobie dziki offroad i wymieniają uwagi na temat trudności trasy. Wracamy na rutę 40. Teraz prosto do Lago Cardiel nad jezioro z ładnymi widoczkami i miejscem badań nad prehistorią. Okazuje się, że asfalt się kończy niedługo po powrocie na rutę 40. Teraz zaczyna się powtórka z rozrywki. Auta zażywają kąpieli błotnych, masaży gruboziarnistym lodem, masażu na rolkach trzęsących. Czasem trzeba przemyć  szybki, bo świata nie widać. Zabawa była przednia przez prawie 70 km. Przy skręcie na Lago Cardiel trafiamy na rzeczkę Rio Chico. Kamieniste dno pozwala chłopakom na rozwinięcie wodzów fantazji. Pod pretekstem mycia samochodów oklejonych faktycznie szczelnie błotem. Najpierw do rzeki wjeżdża pierwszy, potem drugi i trzeci samochód. Ostatni wjeżdża Roberto. Fontanny wody wypryskują spod kół. Faceci zadowoleni z siebie, ich kobiety ze swoich facetów. Wszyscy świetnie się bawimy. Aż tu nagle jedno auto zapędza się w trochę dalszą część rzeki, jak się potem okazuje z gliniastym dnem. Pech chce, że jest nim nasz kochany „Kredens” czyli chyba najcięższy samochód z całej ekipy. Roberto sadza mnie za kierownicą i każe nacisnąć do oporu pedał hamulca. Sam idzie zaczepić wyciągarkę Kredensu do naszego haka. Kredens zaczyna z wolna przemielać pod kołami kolejne kilogramy błota, a ja czuje jak lina ściąga mnie do rzeki. Zapieram się najmocniej jak potrafię ale nic to. W końcu przyczepność podłoża w rzece rośnie i ciągnięty samochód wyjeżdża na brzeg. Okazuje się, że Robert chcąc wejść do wody prosił kierowcę Kredensu o kalosze. Ten w przeświadczeniu, ze duży człowiek ma duża stopa, zdjął buty i wszedł do wody aby podpiąć linę. Cała akcja wyglądała komicznie. Potem przyszedł czas na pracę. Po zrobieniu fot o walecznych rumakach , Roberto zaczął myć samochód za pomocą wody wychlapywanej z miednicy na samochód i miotełki ułatwiającej ściąganie błota. Nie zdążyliśmy dokończyć pracy, kiedy Kredens wjeżdża do wody znów żeby się opłukać i znowu grzęźnie na dnie rzeki. Nikt nie mogą wyjść z podziwu jak to możliwe. Zrezygnowany kierowca Kredensu wysiada z samochodu w butach prosto do rzeki. Woda sięga prawie do kolan. Znowu rozpoczyna się akcja ratunkowa tym razem przez inny niż nasz samochód. Dokańczamy dzieło mycia i wyjeżdżamy w dalszą drogę. Roberto zniecierpliwiony brakiem paliwa, wypatruje kolejnej wioski a w niej stacji. Po drodze decydujemy o postoju na obiad. Zjeżdżamy do restauracji nad jeziorem. Niestety zamknięta poza sezonem. Nad drzwiami czaszka krowy. Osobliwy sposób zaproszenia do stołu. Zostajemy na parkingu przed restauracją i gotujemy własny obiad. Roberto nalewa z karnistrów paliwo z grand rezerwy. Nikłe szanse na stację a rezerwa już się pali. Ja gotuję zrazy w sosie. Z bułką jakoś się to zje. Na kolejny wyjazd na pewno nie znajdą się na liście do zabrania w podróż. 3o minut i jedziemy dalej po szutrowo asfaltowej drodze. Niestety za kolejnych parę kilometrów zaczyna się błotko. Roberto znowu jest w swoim żywiole. Kręci kierownicą i włącza wycieraczki. Oj za szybko skorzystaliśmy z rzeki. Dokumentacja kolejnej  prawie 100 kilometrowej trasy offroadowej jest prowadzona skrupulatnie. Patyś w roli głównej, pozował do zdjęć dzisiaj  wiele razy. Po drodze udaje nam się znaleźć stację i diesla, bo to nie oczywiste w tym regionie. Tankujemy. Teraz Patyś z pełnym brzuszkiem może zabrać nas w dalszą drogę. Dzisiaj jesteśmy w trasie już ponad 12 godzin, ale czas mija nam niesamowicie szybko. 

Od przed wczoraj nie ma zasięgu sieci komórkowej. Na drodze są tylko błedne oznaczenia o tym, że zasięg jest. Dzisiaj Tata ma urodziny, nie zlożę mu życzeń;(

 Kolejne ponad 100 km to mgnienie. Na drodze w świetle reflektorów uciekają spod kół białe zające. Staramy się jechać ostrożnie. Guanako to tż bardzo impulsywne zwierzęta i nie wiadomo kiedy im strzeli do głowy przebiec na drugą stronę. Dojeżdżamy do El Chalten. Mała miejscowość powstała tylko ze względu na walory turystyczne. Posiadanie sławnego agrentynskiego szczytu Fitz Roy, wystarczy aby zostać centrum trackingowym kraju. Nie wysokie górki dobrze się do tego nadają. Jest to też baza przystankowa dla zwiedzających park narodowy Los Glaciares w którym znajduje się kolejny obiekt wpisany na listę Unesco jezioro Lago  ……. Jest tu światowo. Dużo hoteli, mniej restauracji. Na tym polu można jeszcze znaleźć niszę. Dzień kończymy w jednej z nich z krową w nazwie. Wszystko tam było krowie. Solniczki w kształcie krowy. Na barku stały dwie pluszowe krowy. WC pomalowane na biało w czarne krowie plamy. Tylko restaurator nie wyglądał na gauczo. Gruby gość w ciemnych spodniach w białe paski. Tłuste włosy przeczesywane ręką, której wcale nie wyjąc przygotowywał potrawy. Z duszą na ramieniu przechodząc koło zaplecza spostrzegamy stół z kawałem podłużnym zafoliowanej wołowiny, którą ktoś nożem kroi z tego kawała na plastry. Ponieważ wcześniej w knajpce umówiliśmy się z resztą grupy czekającej na nas w lokalu nie było odwrotu. Wcześniejsi degustatorzy chwalą befsztyk, wiec zamawiamy lomo z grilla i sałatkę. Zamawiamy tez frytki z czosnkiem, sprawdzimy co to takiego. Okazuje  się, że sałatka też z mięsem tylko kurczakowym, a awokado będącego jednym z trzech składników sałatki pan nie ma, więc sałatka to głównie sałata lodowa i kurczaka. Zjadam jeden z dwóch lomo. O jedno lomo za  daleko jak dla mnie. Mięso zaczyna mnie odrzucać swoim zapachem. To na pewno ostatni befsztyk  w trakcie tego wyjazdu. Roberto pochlania swoją i połowę mojej porcji.  Mięso bardzo mu smakuje. Sałatkę i frytki zjadamy na spółkę. Frytki okazują się zwykłymi frytkami mrożonymi jak w MC tylko są oprószane przed smażeniem czosnkiem w proszku. Ale są smaczne. Skutecznie zabijają smak lomo w ustach. Potem oczywiście beczka śmiechu i dowcipów jak to przy stole i wracamy do hosterii. Jeszcze tylko wrzucić na bloga tekst pisany w trakcie drogi, bo wierni czytelnicy Czekaja i już. Niestety komputer odmawia znalezienia sieci wi –fi. Idziemy spać. Jutro rano uzupełnimy bloga przed śniadaniem.