Podróż Patagonia - Dzień 21 – piątek 26/08/2011



2011-08-27

Trasa: San Carlos de Bariloche  - El Bolson- Esquel – Perito Moreno

Dystans: 800 km.

Budzi nas o 5.45 telefon z Polski. Niestety pod wpływem dzwonka wyładowuje się doszczętnie i pada. Niestety tutejsza sieć nie identyfikuje numerów dzwoniących, więc nie dowiemy się kto to był.Za oknem deszcz.7.30 wyjeżdżamy. Za oknem ciemno i wciąż pada. Jedziemy do El Bolson, miasta hipisów. Właściwie nie mam na temat jego wyglądu jakiś konkretnych wyobrażeń. Czym mogłaby się zaznaczyć hipisowska kultura na dłuższy czas. Równie dobrze można powiedzieć, ze hipisami dzisiaj SA Boliwijczycy, którzy mimo iż 90% z nich to katolicy, żyją w nieformalnych związkach mając po 5 partnerów na raz. Zarówno kobiety jak i mężczyźni. Zobaczymy za 150 km. Jedziemy przez Park Narodowy Nakuel Huapi. Lasy, góry, jezioro. Pada deszcz jest ciemno. Może dobrze, że tak jest bo nie wiemy co tracimy nie mogąc zrobić tu zdjęć. Słonce wstanie o 8.30. mamy już o godzinę krótszy dzień w stosunku do północy kraju. Świt zastaje nas już na pastwiskach. Jesienne barwy dominują wkoło. Łapię kolory rudości ożywiające i upiększające koloryt krajobrazu. Cecha charakterystyczna. Dojeżdżamy do El Bolson. Na poboczu chłopak z dredami usiłuje złapać okazję. Okazuje się, że to jedyny symbol hipisowski w mieście. Miasto jest zwyczajne i tyle.

W Escuel tankujemy i robimy zakupy. Ochroniarze z długą Bronia wyglądającą jak składanka rurek przyjechali po kasę do supermerkado w którym robiliśmy zakupy. Znowu watowate bułki, których już nie trawię. Mandarynki wielkie jak papryka pomidorowa i banany. Smakują jak u nas. Babany Chipity SA chyba nawet lepsze. Bajki o lepszych bananach są bajkami. Jedziemy w stronę Perito Moreno. Przy drodze spotykamy siedzącego na poboczu ptaka podobnego do naszego sokoła. Dumnie trzyma w szponach białe zakrwawione pióra. Przejeżdżamy od niego w odległości może 50 cm a on ani drgnie. Kozak;)Wcześniej na palikach ogrodzenia siedziało w rzędzie jeden obok drugiego 6 sztuk. Ale dopiero teraz można było się było spojrzeć tej posagowej postaci w oczy i zobaczyć sękowaty dziób. Rozwiane czarno- szaro- brązowe pióra podkreślały siłę postury. Niecodzienny widok.

Pastwiska i góry nudzą nas swoim widokiem. Na poboczu leży martwa krowa. Nikt jej nie rusza. Kilka kilometrów dalej na brzegu ogrodzonego bagienkowatego jeziorka leży biały szkielet chyba cielaka, bo na barana jest za duży, a na dorosłą krowę za mały. Okrutne.

Monotonię przerywają góry uformowane jak z gładkiego ciasta oprószone delikatnie śniegiem jak cukrem pudrem. Wszyscy mamy jednoznaczne skojarzenie. A może to pora obiadowa daje o sobie znać. Robię parę zdjęć. Zobaczymy w Polsce czy to prawda.

Za tydzień kończymy naszą wyprawę. Szybko robię remanent rzeczy które jeszcze chcę sfotografować. Brama do stancji, strusie i znaki drogowe. Poluję więc dalej;)

Szukamy po drodze knajpki na obiad. Znajdujemy na rucie 40 bar. Pani mówi, ze ma milanese i to może podać. To kotlet w panierce. Ruszamy więc dalej. Garmin pokazuje ,że za 68 km będzie Parrilla El Petoso w Gubernador  Costa. Jedziemy więc dalej. Restauracja okazuje się rodzinnym biznesem. Wita nas sędziwy właściciel chyba dziadek w plisowanych spodniach zapiętych na dole nogawki guzikiem krząta się przy grilu. Rozglądamy się po wnętrzu. Stoliki z ceratą. Przy dwóch tubylcy oczekują na zamówienie. Ciemno zielone ściany. Na nich dwie drewniane rzeźby w stylu góralskim, parę zdjęć i obrazki, jeden z rodeo i jeden sielski- dwa woły ciągną wóz z woźnicą. W chłodziarce garmażeryjnej leżą 3 brytfanki z ciastami. Podchodzi do nas kobieta, która pytamy o kartę. Ona odpowiada ,że maja tylko menu dnia. Siadamy do stołu uprzedzając, że będzie nas 9 osób. Pani rozkłada przed nami talerze do zupy z niebieskimi motywami scenek rodzajowych. Wygladają tak jak nasze porcelany miśnieńskie, tylko wypalone w grubszej glinie. Potem podaje zupą jarzynową w metalowej ogromnej misie. Pływa w niej ryż i jakieś długie liście. Jest ugotowana na kawałku kości z mięsem, które także pływa w zupie. To nasz pierwszy posiłek jak domowy bez konserwantów. Zjadamy go aż się nam wszystkim uszy trzęsą.  Potem na stół wjeżdża sałata pokrojona sałata lodowa skropiona sokiem cytrynowym i chyba octem. Jest doskonała. Smakuje super. Między czasie odkrywamy, że na stole stoi butelka po winie a w niej coś nie zupełnie zachęcającego do jedzenia. Jakaś przyprawa. Ocet, sok z cytryny, papryka chili i czosnek. Dolana do zupy poprawia jej smak. Poprawiamy więc kolejną porcję zupy z przyprawą i drobnymi bułkami podawanymi tutaj jako starter. Kiedy kobieta skończyła zbierać talerze, pojawił się jak z pod ziemi dziadek z diabelskim uśmiechem. Trzaskając jedną o drugą okrągłą deską do krojenia kładzie przed każdym z nas mówiąc, ze to do mięsa. Między czasie zdążył bowiem rzucić na grill parę lomo. Zastanawialiśmy się jak długo będzie piekł, dopiero co położone na ruszcie mięsa. Dla przyspieszenia pieczenia położył na nim zwykłą tekturę. Ledwo uporaliśmy się z zupą i spróbowaliśmy sałaty, a tu dziadek kładzie ogromny półmiskiem oczywiście metalowy z mięsem, a na nim pokrojone w ćwiartki odsmażone ale wcześniej ugotowane ziemniaki. Mięso polane przyprawa ze stołu smakuje wybornie. Roberto znowu mówi, że to najlepsze mięso jakie jadł tutaj sięgając po drugi kawałek mięsa.  To dobrze. Znaczy, że dążymy w dobrym kierunku ku doskonałości smaku.   

Napasione brzuchy. Wszyscy mają doskonałe humory. Mówią, że tym obiadem Roberto zmył z siebie hańbę gejzerów. Na tym turnusie zostaje mianowany nadwornym wyszukiwaczem knajp. To był naprawdę strzał w 10. Prawdziwa tubylcza knajpa.60 peso od osoby. Na pamiątkę zabieram ze stołu. Wyjeżdżając z miasteczka fotografuję wozy wystawione tutaj jako element dekoracyjny miasta. Jest wśród nich wóz z dachem zrobionym ze skóry wołowej z sierścią. Ciekawostka;)

Za miasteczkiem po prawej stronie mijamy lagunę z flamingami brodzącymi w wodzie. Nie zdążyłam zrobić zdjęć;( Za to za chwilę fotografuję gaucza na koniu pędzącego przed sobą parę krów. Jest to jakieś pocieszenie. Przez całą dzisiejszą drogę czatuję na strusie, które widziałam tutaj w ilości 7 sztuk na pastwisku, ale niestety nie znajduję. Po drodze mijamy kolejne stancje: blanche, Maria Angelica, Angelina. Wszystkie nazwane imionami  kobiet. Uśmiecham się na myśl, miejscu kobiety w życiu gauczaJ

Przyglądamy się ogrodzeniom estancjii. Jedziemy 10 km a nowej granicy kolejnej posiadłości nie widać. W oddali jest pastwisko,  piękna dolina z rzeką na której też trudno dostrzec dom. Ciekawe jakie powierzchnie mają te posiadłości. Jedno jest pewne, na samo ogrodzenie takiej działki można zbankrutować. Słupki, paliki, drut min 3 oplatany na ogrodzeniu. Jest na co wydać pieniądze. Prawdziwa bariera wejścia na rynek;) Wcale się nie dziwię, ze aby objechać posiadłość muszą jeździć konno. Dojeżdżamy do Perto Moreno. Zmęczeni monotonią chyba bardziej niż drogą idziemy spać w pobliskim hotelu.