Podróż Patagonia - Dzień 19 – środa 24/08/2011



2011-08-25

Trasa: San Rafael – Zapala

Dystans 736 km drogą 144 potem Rn 40

Wyjeżdżamy o 6.45. O tej porze jeszcze pusto na ulicach. Łatwiej poruszać się po mieście. Dzisiaj ma być jednostajnie. Typowa  trasa przelotowa. Fotografuję wschód słońca nad Andami. Przejechaliśmy 100 km i temperatura spadła do -1 . Wiatr zimny i silny jak halny. Góry w śniegu. Biegun coraz bliżej. Jedziemy monotonna drogą. Roberto prowadzi naszego rumaka, a ja uzupełniam wpisy na blogu. Przecież czekają na nie wierni czytelnicy;) Po 2 godzinach jazdy wreszcie się rozwidnia. Krajobraz zaczyna nabierać wyrazu. Ruta 40 zaczyna zmieniać swe oblicze. Oczywiście wjeżdżamy w góry. Wreszcie będzie się działo;) . Nasze oczy łakomo wypatrują atrakcyjnych elementów natury. Na rozgrzewkę kilka pstryków gór. Potem dolinki i wioski. Aż tu nagle przed oczami staje nam tablica na moście Rio Grande.  Legendarna rzeka wita nas mostem, rozlaną rzeką między górami i tęczą. Najbardziej ograna westernowo rzeka i dolina. Miejsce akcji krwawych scen rewolwerowców, pogoni za złoczyńcami, pierwszych osadników walczących o przetrwanie. Tu  John Wayna i Gregory Pecka pasują idealnie. Robimy zdjęcia i co chwilę wycieramy obiektyw , bo właśnie zaczął padać deszcz. Kamera idzie w ruch. W korycie rzeczy pasą się krowy i konie. Robert śmieje się , że jestem krowią mamą, bo znowu zaczynam robić zdjęcia zwierzakom. A ja tylko poluje na taką ładną argentyńską krowę, która jest kudłata. Nie jest łatwo. Samochód szybko miga przy obiektach mojego na które poluję. Świetne kolory. Niebieskie niebo, wreszcie z chmurami daje nadzieję, na fajne ujęcia. Po drodze za namową  Roberta chłopaki kombinują jak zjechać do rzeki. Być przy Rio Grande i do niej nie wjechać to nie wybaczalne. Niestety droga powoli odbiega od rzeki, aby potem zmienić się z sielskiej rzeki w kanionową czarną dolinę. Skały wulkaniczne nadają rzece nowy surowy wygląd. Zatrzymujemy się, żeby zrobić zdjęcia. Pod mostem wypatruję jednorogiego czarnego kozła. Oczywiście trzy foty nie uniknione. Kamera też. Dopiero po chwili jak zaczyna się stąpać powoli między krzakami przychodzi mi do głowy, że ten róg mógł stracić w walce o prym w stadzie. Może teraz jest na wygnaniu, żeby dokończyć życie w samotności. Robi mi się smutno. Lata świetności to czas, który przemija. Nieubłaganie. A potem …… Przy mostku okazuje się, są jeszcze trzy kapliczki wciśnięte w okrągłą skałę tworzącą naturalne ich tło. Ile razy je widzę, zastanawiam się po co ich tyle. W Polsce krzyże najczęściej są na rozstajach dróg. Tutaj kapliczki są przy drogach praktycznie wszędzie. Mam wrażenie, że w tej prowincji jest ich jeszcze więcej, co byłoby zrozumiałe, ponieważ miejsce kultu świętej znajduje się właśnie tu. Plastikowe butelki z wodą składane wokoło to symbol daru. Wszystko wygląda bardziej dla nas jak bałagan mówiąc delikatnie.

Jedziemy dalej czarno skalną doliną, która powoli nabiera kolorów. Zielony, czerwony, żółty, pomarańczowy. Powoli nie robią na nas wrażenia. Nowością są ośnieżone wysokie szczyty Andów, w które wciśnięte są ośrodki narciarskie. Zestawienie śniegu z żółtymi, kępiastymi trawami wygląda bardzo efektownie. Na drodze roboty drogowe. Argentyńczycy chcą pokryć asfaltem w ciągu najbliższych 3 lat całą rutę 40. Widać. Utwardzona droga miejscami szutrowa, już za chwilę będzie asfaltowa. Miasteczka okoliczne odżyją. Pewnie ruszy turystyka. Po drodze mijamy kolejną Lagunę. Tym razem…..zatrzymujemy samochód i robimy zdjęcie brodzącemu w wodzie koniowi z gromadką różowych pelikanów. Po chwili widzimy kolejną Lagunę …..Jej niebiesko-zielona woda wygląda niesamowicie na tle gór i żółtych traw. Nigdy nie przypuszczałam, że góry mogą dawać tyle radości. Z gór zjeżdżamy do miejscowości Barrankas. To pierwsza miejscowość otwierająca Patagonię. Na zboczu góry fotografuję napis powitalny dla odwiedzający. Kończymy trzeci etap wyprawy Cuyo. Od jutra Patagonia etap czwarty.

Około 20 dojeżdżamy do Zapali. Dobry hotel pozwoli Roberto wygrzać nadszarpnięte korzonki. Schodzimy po rzeczy do samochodu. Pod naszym rumakiem kałuża wody.

Szybkie oględziny wskazują, że to chłodnica. Dzisiaj faktycznie na trasie było bombardowanie kamieniami podwozia. Wklepuje w Garmina „ miejsca szczególne- naprawy samochodow” Są 3. Jedziemy na poszukiwanie. Ponieważ trafiamy na remont, offroadowym zwyczajem jedziemy na skróty przez nie otwartą drogę. 200 m przed nami widzimy patrol policji studzący nasze niestandardowe poczynania. Zawracamy. W dodatku okazuje się, ze nie zabraliśmy ze sobą żadnych dokumentów. Warsztat na mapie był koło salonu Forda, po drodze pytamy w salonie WW gdzie jest tu jakiś mechanico. Miły pan tłumaczy nam jak pojechać jeszcze jakieś 400 m, wypadające koło policjantów obserwujących naszą szarżę. Są zajęci kimś innym. Przejeżdżamy bez trudu. Trafiamy do lakiernika. Krótka wymiana słów nie rozumianych po żadnej ze stron, zmusza biedaka do zaprowadzenia nas do warsztatu specjalizującego się w chłodnicach Juan Car. Chwilę potem jedziemy za nim do mechanika. Tam zostawia nas i rozmawia w tym mugolowskim języku tłumacząc o co chodzi. Rekami jak na meczu pokazuje, ze mamy poczekać. Po 15 minutach przychodzi mechanik. Ogląda nasze cacko i znowu mówiąc coś szybkim potokiem słów tłumaczy co zamierza z tym cudem zrobić. W jego wypowiedzi pojawia się słowo maniana. Na okrągło powtarzane. Roberto przytomnie wyciąga Iphona z kalendarzem. Na całe życie zapamiętamy, że maniana znaczy jutro. Na budziku ustalają godzinę przyjazdu. 8.30 – pan będzie czekał. W ten oto sposób krąg pomocnych ludzi, dał nam szansę na kontynuowanie podróży. Jednocześnie robiąc nam dług wobec świata, za tę pomoc.

To był trudny dzień, zwłaszcza w końcówce. Powoli tęskni nam się za naszym zwykły normalnym życiem. Po takim resecie trudno jednak będzie do niego wrócić.