Podróż Patagonia - Dzień 18 – wtorek 23/08/2011



2011-08-25

Trasa San Juan- Mendoza -……Mendoza -  San Rafael

Dystans 412 km

Dzisiaj wg Road booka mamy dojechać do oddalonej o 160 km Mendozy. Tam spacer po mieście i zakupy. Jutro rano wyjazd do San Rafael lub dalej.  Wyruszamy spokojnie około 9. Rozpieszczeni tutejszym hotelem w standardzie najwyższym jaki udało nam się to spotkać. Aż szkoda , ze tak zimno, bo hotelowy basen wyglądał kusząco. Ale dzielna nasza brygada rządna wrażeń potrafi się oprzeć i takim pokusom. Po chwili jedziemy do Mendozy. Po drodze pada propozycja zmiany planów zaakceptowana przez wszystkich. W Mendozie odbijamy na …..i jedziemy drogą 7 w góry już dzisiaj  do San Rafael.( Co mielibyśmy robić pół dnia w mieście. To czysta strata czasu.) Zmieniony plan obejmuje przeprawę około 100 km przez pobliskie góry. Po krótkim szukaniu wjazdu Garmin pokazuje trasę wycieczki. Do San Rafael mamy ta drogą bagatela 436 km. Wjeżdżamy pod górę w ośnieżone góry podobne do naszych Tatr. Szare, smukłe, i pokryte śniegiem mimo, że na dworze + 15 stopni. Ścieżka wije się do góry stopniowo zaostrzając kąt nachylenia wjazdu. Roberto zachwycone. Wreszcie mamy prawdziwy offroad. Może nie po zbyt oryginalnych górach, ale za to jaka adrenalina. Robi się ślisko, miękkawo. Śnieg włącza absy. Biorąc pod uwagę napad rwy kulszowej, która dopadła Roberta dziś rano to faktycznie całkiem nierozsądny wybór. To jak dotychczas najtrudniejsza z tras jakimi jechaliśmy. Roberto znieczulony Bi profenidem  kręci kółkiem intensywnie. Strome podjazdy i gorsze od nich bardziej strome zjazdy. Przepaście po bokach już nie są wyzwaniem . Najważniejsze zachować kontrole nad zjazdem. Pierwsza góra zdobyta. Wjeżdżamy na szyt. Robimy zdjęcia. „Tarty” z kaktusami i 3115 m wysokości npm to też oryginalny widok. Chłopakom jest oczywiście mało. Wynajdują po drodze górkę ze stromym, prawie pionowym podjazdem. Dwóch śmiałków pokonuje ją jednym ruchem. Oczywiście Roberto wśród nich. Potem tą samą drogą pionowy zjazd w dół. Duma rozpiera go, od wewnątrz. Wtedy wychodzi najlepiej na zdjęciach;)

Jedziemy dalej. Kolejne góry i coraz bardziej stromo. Między czasie odpoczywamy na płaskich przejazdach dolinkami. Garmin każe skręcać z prawo, ale my wybieramy skrót jadać prosto drogą ….. W małej dolince robimy przerwę na obiad. Kiełbaski w leczo smakują jak najlepsze delicje. To nasz ostatni słoik. Teraz już tylko ostatnie flaczki i zrazy do końca wyjazdu. Na kolejną wyprawę mamy już pełne rozeznanie w ofercie gotowych dań;) W trakcie obiadu okazuje się, że nieopodal leżą kości krowy, która tutaj się pasła jeszcze chyba całkiem nie dawno. Jedziemy dalej. Kolejne zakręty odsłaniają powoli inne rodzaje skał. Aż nagle wyjeżdżamy na kolorowe, wyglądające w części jak ulepione przez cukiernika z lukru miejscami kulkowate formacje. Zielony, żółty, niebieski. Coś fantastycznego, bajecznego, nie zapomnianego. Niesamowita jest radość i emocje z takich widoków. Człowiek stara się zapamiętać i utrwalić wszystko na  jak najdłużej, ale nakładające się wrażenia nieubłaganie zacierają słodycz tych chwil.  To na pewno będzie widok  umieszczony na honorowym miejscu w naszym domu;) Jakby nie było dosyć tym wrażeniom, w oddali spostrzegamy jadących na koniach gaucho. Roberto pyta czy może im zrobić zdjęcie. Chłopaki stają przed nami jeden obok drugiego dumnie pozując do zdjęć. Dziękujemy im za ten miły gest. Jedziemy dalej. A przed nami tumany kurzu i jacyś ludzie z końmi. Podjeżdżamy bliżej.  To wojsko w mundurach na koniach jedzie w góry w towarzystwie wojskowego ambulansu. Oczywiście w takich momentach mając do dyspozycji ułamki minut zacina się sprzęt i na kamerze zostaje tylko resztka z tego przemarszu. To był ostatni przygodowy fragment w górach. Za 10 km wyjeżdżamy na asfalt przez miasteczko kurort podobne do naszego Zakopanego. Stąd wyruszają na rafting wycieczki , bo jest tu Rio Mendoza, która  faktycznie umożliwia uprawianie tego sportu przez cały rok. Czuć, że to jest prowincja Cuyo nastawiona na robienie pieniędzy z wina, które jest tu najlepsze w Argentynie i turystyki.

Do San Rafael mamy jeszcze 320 km. Po drodze kilka kontroli sanitarnych poszukujących warzyw i owoców, których nie można przewozić pomiędzy prowincjami. No fructas krzyczymy na wszelki wypadek, przewożąc 3 pomidory. Skutkuje zawsze.

Dojeżdżamy do miasta około 21. W restauracji  Robert zjada parrillę. Smaczniejszą bo lepiej wysmażoną niż ta w San Pedro.  Ja truchę czyli tutejszego pstrąga. Zamówiłam ją w sosie migdałowym. Kelner najpierw przyniósł truchę w pomidorach. Odmówiłam przyjęcia. Potem przyniósł łososia w  sosie cytrynowym też odmówiłam. Za trzecim razem przyniósł truchę, tą pierwszą tylko zdjął z niej pomidory. Resztki jeszcze rozstały na ogonie. Poddałam się. Wszyscy już zjedli, czekali tylko na mnie. Zjadłam. Była całkiem smaczna. Jeszcze tylko walka z bankomatem i jesteśmy gotowi do dalszego podboju Ameryki. Teraz szybko do hotelu spać, bo jutro skoro świt wyjazd. Hotel Jardin okazuje się przytulnym miejscem za 300 peso.