Trasa: Santa Maria – Belen- San Blas – Chilecito
Trasa 520 km
Wyruszamy jak zwykle koło 8 od razu kierując się na rutę 40 do Chilecito – śródgórskiego miasteczka będącego bazą wypadową do zwiedzania Parku Narodowego Talamaya. Droga jest smutna, bo po asfalcie nie licząc paru rzeczek, które przejechaliśmy. W pobliskich mijanych miasteczkach znowu trafiamy na objazdy. Okazuje się, że dzisiaj jest jakiś ważna kościelna uroczystość i wszyscy kto żyw zjechał do kościoła aby wziąć udział w procesji z pełnymi honorami. Na poboczach jak u nas stoją auta z różnych lat te stare ledwo jeżdżące i te nowe z tegorocznych kolekcji. Nawet czerwony autobus typu „ ogórek” ale typ amerykański został dzisiaj zaprzężony do pracy. W miasteczkach przygotowane są festyny z okazji Dnia Dziecka, który dzisiaj tu świętują. Ale póki co wszyscy w kościele.
Jazda rutą 40 po odludnych odcinkach nie jest atrakcyjna, ale jakoś trzeba się przemieścić. Roberto dzisiaj policzył, że nasza trasa licząca ok. 10 tys km to tyle co przejechanie Polski 5 razy. Jest to jakiś odnośnik;)
Na obiad zatrzymujemy się z boku drogi w krzakach i kaktusach. Żaden obiad nie smakuje tak jak tutaj. Wczoraj zjedliśmy ostatni słoik fasolki po bretońsku. Dzisiaj będą kiełbaski w leczo, a potem tylko ohydne pulpety w różnych sosach. Nawet duży głód nie jest w stanie dodać im smaku. Roberto odkrywa w sobie talent kulinarny. Potrafi wyczarować z tajemniczej szuflady same cuda. I tylko baleysa brak.
Mamy jeszcze 190 km do parku. Przejeżdżamy mostem kolejną rzeką Rio Capayan, której nie ma. Będzie dopiero w okolicach lutego kiedy temperatury w dzień będą na poziomie 48stopniu.
Wreszcie wjeżdżamy w góry. Rozpoczynamy trasę widokową pomiędzy Sanogasta a Pagancillo. Szutrówka pnie się go góry pomiędzy górami przylepiona jak wąska wstążka. Strach Patrzeć w dół. Urwisko i strome zbocze. Góry mają znowu niesamowity zakres kolorów. Na tle popielatych gór rozciąga się pasmo czerwone , a na jego tle niebieskie. Robię zdjęcia walcząc z murkami ograniczającymi drogę niczym mur obronny zamku. Skutecznie ograniczają czystość kadru. Mój Mistrz siedzący obok rozkłada ręce. Zatrzymujemy się na punktach widokowych. Uzupełniamy fonotekę. W oddali widać już góry pokryte śniegiem. Z niecierpliwością czekamy, aż wreszcie je zobaczymy w całości. W końcu są. To druga część trasy. Roberto nie wytrzymuje napięcia. Zatrzymuje samochód. Jego zmysł artystyczny musi znaleźć swój wyraz w zrobieniu zdjęcia 3 kapliczek stojących obok siebie przy drodze na tle gór. Jest z niego bardzo dumny. Chwilę potem robimy zdjęcia kaktusów na tle zaśnieżonych szczytów. Gra kolorów otoczenia i niebieskie niebo z chmurami pozwalają zrobić zdjęcia, którymi jak mówi Roberto można wygrać talon na balon. Wyjeżdżamy na asfalt. Zadowoleni, spełnieni. Gotowi do dalszego czekania na kolejną niesamowitość. Adrenalina spada. Zmysły zostały nasycone. To jest powód dla którego jesteśmy w stanie znosić poranne zimno, brak prysznica i jedzenie w puszkach. Dojeżdżamy asfaltową drogą do Parku Narodowego Talamaya, gdzie planujemy zostać na noc. Samochody ustawiamy na miejscach dla kamperów. Między czasie okazuje się, że prysznice są ale tylko z zimną wodą, toalety ok., restauracja w której kawa kosztuje 14 zł też. Wahamy się czy szukać hotelu, żeby móc umyć się w normalnych warunkach, ale chęć integracji z grupą zwycięża. Chwilę później robimy piknikowa imprezę zakrapianą żołądkową gorzką na powietrzu pod bambusową wiatą. Nieopodal przy sąsiednim stoliku myszkuje szary lis pustynny w poszukiwaniu resztek jedzenia. Wszyscy dopadamy do aparatów i robimy biedakowi zdjęcia. Potem wracamy na imprezę. Około 21 okazuje się, że wszyscy są głodni. Wysyłamy delegację celem negocjacji z restauracją przygotowania 7 porcji steków. Na dyżurze okazuje się został tylko jeden facet. Podejmuje się zrobić dla nas to mięcho. Na talerzach ląduje mięso z kością i sałatka z pomidora i sałaty. Zjadamy wszystko ze smakiem. Roberto jak nigdy ogryza kości ze smakiem. Dziwne. To zawsze moja domena. A może nigdy nie dawałam mu szansy? Wreszcie około 22, padamy spać. Zimny samochód, zimny śpiwór i kołderka. Po chwili tracimy kontakt z rzeczywistością. Dzisiaj przejechaliśmy 520 km.